Maja Baczyńska, Kasia 'Kassija' Tercz,
ŚWIAT JEST DŹWIĘKIEM
A
A
A
Muzyka i duchowość. Ty zdaje się poruszasz się na ich pograniczu. Co, w Twoim odczuciu, je ze sobą łączy?
Kasia „Kassija” Tercz: Co łączy muzykę z duchowością? No cóż, myślę, że muzyka jest duchowa. Mogę nawet powiedzieć za Hildegardą z Bingen, że duchowość jest muzyką. Ta średniowieczna mistyczka w chwilach transcendencji słyszała śpiewy aniołów, chóry, harmonie sfer, planet. Całe istnienie było dla niej świętą muzyką. Pisała o tym w swoich dziełach. Ale wróćmy do początków. Co robiono podczas obrzędów i rytuałów? Tańczono i śpiewano. Od zawsze muzyka, rytm, związana była z naszym ludzkim poczuciem, że istnieje coś więcej, coś, co nas przekracza, coś poza rozumieniem. Do poznania tej „ostatecznej rzeczywistości” czy choćby zbliżenia się do niej, często wykorzystywano, i nadal wykorzystuje się pieśni, jak to miało miejsce u: Indian, Masajów, Aborygenów, buddystów śpiewających mantry, a w dawnej Europie zakonników intonujących chorały gregoriańskie. To jest temat rzeka! Można by tutaj snuć wielogodzinne opowieści o terapeutycznym znaczeniu muzyki, skalach, wibracjach, częstotliwościach, wpływie muzyki i samych dźwięków, w tym słów, na nasze życie i zdrowie, na zachowanie harmonii w ciele, umyśle, na zbalansowanie emocji. Wszytko to łączy się z naszą duchowością i wpływa na nasze pojmowanie i przyjmowanie świata. Przytoczę cytat z sanskrytu „nada brahma”, czyli „świat jest dźwiękiem”, a niektóre tłumaczenia podają nawet: „Bóg jest dźwiękiem”. Hildegarda miała rację!
M.B:. Które instrumenty najpełniej wyrażają Twoją myśl twórczą?
K.T.: Głos. Bezapelacyjnie głos. Przez szesnaście lat uczyłam się grać na fortepianie, poznawałam m.in. twórczość Chopina, Bacha, Debussy’ego, improwizowałam w różnych stylach muzycznych, bo tego wymagał ode mnie program studiów. Nie przychodziło mi to jednak łatwo. Dopiero sześć lat temu Sambor Dudziński pokazał mi looper, na którym robiliśmy muzykę do spektaklu Doroty Bielskiej „Skazane na ogień”. To małe elektroniczne pudełko odmieniło całe moje życie. Nagle okazało się, że mam w sobie dźwięki, melodie i bogate harmonie, których po prostu wcześniej nie potrafiłam wydobyć, bo nie dysponowałam odpowiednim narzędziem. Looper mi to umożliwił. Mogę grać koncerty samodzielnie, tworząc chóralne struktury, tworzyć zarówno muzykę bogatą dźwiękowo, jak i minimalistyczną, a wszystko to w czasie rzeczywistym, na żywo. Oczywiście technicznie wymaga to dużo nauki, ale efekty potrafią być zaskakujące. Oprócz harmonii i melodii uwielbiam eksperymentować ze skalami muzycznymi i ze sposobami wydobywania dźwięków. Jestem zafascynowana takimi artystami, jak Alim i Fargana Qazimov z Azerbejdżanu czy Sainkho Namtchylak z Tuwy. Przekraczają głosem granice ludzkich możliwości (głos Alima wpisany jest nawet na listę niematerialnego dziedzictwa narodowego Unesco!). Inspiruje mnie również Lisa Gerrard, która swoim niesamowitym, majestatycznym i głębokim kontraltem i mezzosopranem śpiewa w wymyślonym przez siebie języku i przenosi słuchacza w swój niezwykły świat. To jest też moim celem. Uwielbiam śpiewać w „dżibru”, czyli w nieistniejącym, wymyślonym przez artystę języku. Uważam, że często mamy w sobie za dużo słów, treści i bałaganu myślowego, oddziela to nas od „strumienia życia”, od jego przeżywania. Takiego, jakie ono jest. Dlatego pieśni, których treści nie rozumiem, które nie nastawiają mojego odbioru na rozumienie umysłem – otwierają we mnie nowe przestrzenie i dotykają tych strun, które są gotowe, by je dotknięto.
M.B.: Ukończyłaś trzy kierunki studiów, każdy inaczej związany z muzyką. Co każdy z nich Ci dał?
K.T.: Każdy opisuje inny czas w moim życiu i inne miejsce zamieszkania. Akademia Muzyczna w Łodzi, do której chodziłam pięć lat, mieszcząca się w zabytkowym pałacu, w którym kręcono m.in. „Ziemię Obiecaną”, to był cały mój świat. To czas największego rozkwitu myśli, pracy twórczej, nawiązywania przyjaźni, które trwają do dzisiaj, rozeznawania się w świecie i znajdywania w nim dla siebie miejsca. A kierunek studiów, który obrałam – rytmika dała mi przebogaty „koktajl poznawczy”, bo oprócz grania na instrumencie i nauki zasad muzyki, historii, harmonii, kształcenia słuchu itp., sporo czasu poświęcałam na taniec, choreografię, improwizację ciałem i głosem, na odczytywanie i rozumienie muzyki poprzez ciało. Wówczas tego nie wiedziałam, ale dziś śmiało mogę powiedzieć, że już wtedy zachodziły we mnie procesy, jak podczas dzisiaj nam znanych metod pracy z ciałem Lovena, Movement Medicine, czy Biodanza. Z kolei krakowska przygoda z Uniwersytetem Jagiellońskim i studiami podyplomowym stanowiła przeniesienie ciężaru z bycia artystką na zarządzanie kulturą. To były spotkania z niezwykłymi ludźmi, nauka innego myślenia o twórcach, wydarzeniach artystycznych i ośrodkach kultury, o organizacji życia kulturalnego od każdej strony – administracyjnej, logistycznej, uczenie się pozyskiwania pieniędzy. Dało mi to olbrzymie rozeznanie w świecie, o którym wcześniej miałam pojęcie dość nikłe, a dziś ta wiedza jest podparta moim wieloletnim doświadczeniem pracy w szeroko pojętej branży artystycznej. Natomiast ostatni kierunek studiów wiąże się ze wspaniałym czasem spędzonym w Warszawie i studiowaniem etnomuzykologii na tamtejszym uniwersytecie. To przede wszystkim szerokie otwarcie oczu na przebogaty świat tradycji, obrzędów, tańców i śpiewów ludów całego świata. Ten temat pochłonął mnie wówczas całkowicie. Odkrywałam wtedy nieznane mi wcześniej techniki śpiewu i możliwości mojego głosu. Do dziś czerpię ze zdobytej wówczas wiedzy i doświadczeń.
M.B.: Minimalizm. Którzy twórcy Cię inspirują?
K.T.: Muzycznie? Jest kilku takich artystów. Z ortodoksyjnych minimalistów podziwiam Arvo Pärta i Briana Eno. To są mistrze nad mistrzami. Sprawiają, że łagodnieję, zwalniam i celebruję chwilę obecną. Odkryłam też ostatnio płytę „Jewels of silence” Ashany, która wykorzystuje brzmienia głosu i mis kryształowych. Coś pięknego. Do minimalistów, choć nieoczywistych, zaliczam też Lisę Gerrard i jej muzyczne projekty z tuzami tego gatunku, jak Philip Glass, czy Klaus Schulze. Niekiedy tygodniami słucham ich muzyki jako tła podczas domowych, tudzież zawodowych aktywności, innym razem „zanurzam się” w cały album muzyczny, oddając mu całą swoją uwagę i serce. Porusza mnie też oczywiście minimalizm japoński przejawiający się w prostych, niezwykle oszczędnych, wręcz ascetycznych, acz pięknych przedmiotach, przestrzeniach, architekturze i ubiorze. Marząc o domku na wzgórzu tak go właśnie widzę: monochromatyczny, organiczny, wypełniony małą ilością przedmiotów, z których każdy jest funkcjonalny, koi wzrok i cieszy. Jak ceramika Raku.
M.B.: Nieobcy jest Ci taniec butoh, co w nim dla siebie znajdujesz?
K.T.: Dziś myślę, że butoh pomogło mi przejść przez chorobę onkologiczną. „To ono mnie odnalazło”, powtarzając za Kazuo Ohno, twórcą tego tańca. Po raz pierwszy pojechałam na warsztaty butoh do mojej mistrzyni, Mayi Dunsky, trzy miesiące po mastektomii i trzy dni po miesięcznej radioterapii. I już wiedziałam, że jestem w odpowiednim miejscu i czasie. Butoh pozwoliło mi spotkać się i skonfrontować ze swoimi ułomnościami, z nową sytuacją w ciele i nowymi emocjami oraz oswajało z przemijaniem i śmiercią. Butoh to obieranie siebie z... siebie, dotarcie do punktu, w którym jesteś pustym naczyniem. Niewinnym. Czystym w rozumieniu duchowym. Lecz po drodze napotykasz wiele przeszkód w swoim umyśle. I rozpuszczasz je poprzez pracę z ciałem, dyscyplinę i oczyszczanie. Butoh to dla mnie również spotkania z cudownymi ludźmi, wybitnymi nauczycielami, odwiedzenie miejsc takich, jak Amsterdam, gdzie grałam muzykę na żywo do spektaklu butoh szwajcarskiej artystki Reginy Masuhr czy Izrael, gdzie wraz z Mayą Dunsky pracowałyśmy nad wspólnym projektem, który miał być pokazany w tym roku w Łodzi w ramach inicjatywy „Dotknij Teatru”. Niestety pandemia pokrzyżowała nasze plany. Butoh to też „pustynia”. Bo nigdzie nie praktykuje się butoh tak wspaniale, jak na pustyni.
M.B.: Powiedz proszę kilka słów o Twoim najnowszym projekcie. Czemu postanowiłaś pochylić się nad mistycyzmem chrześcijańskim, jaką masz wizję?
K.T.: Kiedy przyszła pandemia, stanęłam, jak wszyscy artyści, przed ścianą z napisem „odwołane”. Odwołane koncerty, spektakle, festiwale. Na szczęście zbliżał się termin składania wniosków stypendialnych. Temat mistycyzmu chrześcijańskiego jest obecny w moim życiu odkąd tylko pamiętam, choć nie od razu pod tą nazwą. Główny nurt religijny, w jakim zostałam wychowana, nie dawał mi żadnych odpowiedzi, doświadczenia, i realnego spotkania przez duże „S”, żadnej wizji możliwości zjednoczenia z „Ostateczną Rzeczywistością”, jak to mawiał Thomas Keating. W tamtych czasach łatwiej mi było dotrzeć do literatury buddyjskiej niż do mistycznego chrześcijaństwa. Dlatego przez jakiś czas zgłębiałam inne filozofie i religie. A potem zetknęłam się z postaciami takimi, jak: Thomas Merton, Thomas Keating, Richard Rohr, czy Hildegarda z Bingen i Teresa z Ávili. Mówili językiem wyrosłym na gruncie religii chrześcijańskiej i myślenia antycznego, lecz to była ta sama Rzeczywistość, którą w jakiś sposób znałam, i do której tęskniłam. Nagle spotkałam się z chrześcijańską tradycją kontemplatywną, medytacyjną. Było to dla mnie odkrycie i głęboka radość, że i w duchowości moich przodków istnieje narracja odpowiadająca moim potrzebom duchowym. Kiedy więc stanęłam przed wyborem tematu mojego projektu stypendialnego wiedziałam, że musi to być coś niezwykle dla mnie ważnego i ciekawego. Przecież miałam poświęcić temu pół roku, dzień po dniu. I tak obrałam kierunek – mistycyzm chrześcijański. Jednak okres, w którym rodził się projekt, był dla mnie czasem zmagania się z „problemami” – nowym wymiarem mojej kobiecości, naznaczonej chorobą oraz sytuacją pandemiczną i związanego z tym obumieraniem starego porządku świata i stawaniem na progu nowego, nieznanego, jeszcze niezdefiniowanego. Był to zarazem czas głębokiej, społecznej izolacji i niepewności. Poczułam wówczas, że jest to idealna okoliczność, by zgłębić temat kobiet-mistyczek, ascetek, tych odciętych od świata, poszukujących, odnajdujących, przebudzonych, ekstatyczek i artystek, Mądrych i udzielających rad pytającym. Postanowiłam i ja zapytać. I o tym jest mój projekt – zadałam pytania sercem i słuchem. I z tych „ich” opowieści, snutych poprzez ich słowa i wizje, doświadczenia transcendentne, doświadczanie Boga, powstaje moja muzyka. Z serca właśnie i często niespodziewanie. Co zadziwiające, Matki Pustyni żyjące w IV, V i VI wieku mogłyby dzisiaj udzielać tych samych porad, co kiedyś. Dziś byłyby wspaniałymi przewodniczkami duchowymi i trenerkami rozwoju osobistego. Mamy to szczęście, że żyjemy w czasach ogólnego dostępu do wiedzy, książek i muzyki nagrywanej nawet na drugim krańcu świata. Nie wiem, czy jeszcze dwadzieścia lat temu literatura dotycząca mistyków i mistyczek chrześcijańskich była tak obszerna. Może po prostu przyszedł dla niej nowy czas? Nie mieścimy się już w dogmatach, w jednym, głównym nurcie, potrzebujemy innego języka, innego doświadczenia. Bezpośredniego, a o tym mówią mistycy. I o tym wspominają też współcześni mędrcy (jak dziś żyjąca mistyczka chrześcijańska, Cynthia Bourgeault, której wspaniałe książki nie są jeszcze wydane w Polsce, a wierzę, że wniosłyby tak potrzebny w naszym kraju głos prawdziwie mądrej kobiety). Powoli powracamy do chrześcijaństwa pierwszych wieków. Tego sprzed jego zinstytucjonalizowania. Moim zdaniem innej drogi do jego odrodzenia nie ma. Co ciekawe, tradycja mistyczna prawie zniknęła z powierzchni Europy właśnie w dobie Odrodzenia, kiedy to rozum wziął górę nad duchem. Temat ten inspiruje mnie na wielu poziomach, oprócz dzieł tych wspomnianych kobiet zagłębiam się również w świat muzyczny i językowy tamtych czasów i miejsc. Pamiętajmy, że Matki Pustyni żyły w Syrii, Palestynie, Egipcie, poetka i mniszka Cassiani z IX wieku w Bizancjum, a Hildegarda z Bingen w XIII-wiecznych Niemczech. Każda z tych epok i każde z tych miejsc ma swoje własne skale muzyczne, język, charakter i ducha oraz unikatowe pojmowanie porządku świata. Praca nad tym projektem jest niezwykle silnym wtopieniem się w poszczególne przestrzenie. W czerwcu przeniosłam się z mężem w Beskid Niski, gdzie w przyczepie kempingowej, z prądem użyczonym przez sąsiadów i z wodą w baniakach wnoszoną na wzgórze, żyję, zdrowieję i tworzę, trochę odcięta od świata zewnętrznego, jego wygód i stylu funkcjonowania. Mam tu swoje rytuały i całodobowy dostęp do cudownego świata natury. To moja pustelnia. I z takiego doświadczenia wypływa moja muzyka.
M.B.: Dziękuję za rozmowę.
Kasia „Kassija” Tercz: Co łączy muzykę z duchowością? No cóż, myślę, że muzyka jest duchowa. Mogę nawet powiedzieć za Hildegardą z Bingen, że duchowość jest muzyką. Ta średniowieczna mistyczka w chwilach transcendencji słyszała śpiewy aniołów, chóry, harmonie sfer, planet. Całe istnienie było dla niej świętą muzyką. Pisała o tym w swoich dziełach. Ale wróćmy do początków. Co robiono podczas obrzędów i rytuałów? Tańczono i śpiewano. Od zawsze muzyka, rytm, związana była z naszym ludzkim poczuciem, że istnieje coś więcej, coś, co nas przekracza, coś poza rozumieniem. Do poznania tej „ostatecznej rzeczywistości” czy choćby zbliżenia się do niej, często wykorzystywano, i nadal wykorzystuje się pieśni, jak to miało miejsce u: Indian, Masajów, Aborygenów, buddystów śpiewających mantry, a w dawnej Europie zakonników intonujących chorały gregoriańskie. To jest temat rzeka! Można by tutaj snuć wielogodzinne opowieści o terapeutycznym znaczeniu muzyki, skalach, wibracjach, częstotliwościach, wpływie muzyki i samych dźwięków, w tym słów, na nasze życie i zdrowie, na zachowanie harmonii w ciele, umyśle, na zbalansowanie emocji. Wszytko to łączy się z naszą duchowością i wpływa na nasze pojmowanie i przyjmowanie świata. Przytoczę cytat z sanskrytu „nada brahma”, czyli „świat jest dźwiękiem”, a niektóre tłumaczenia podają nawet: „Bóg jest dźwiękiem”. Hildegarda miała rację!
M.B:. Które instrumenty najpełniej wyrażają Twoją myśl twórczą?
K.T.: Głos. Bezapelacyjnie głos. Przez szesnaście lat uczyłam się grać na fortepianie, poznawałam m.in. twórczość Chopina, Bacha, Debussy’ego, improwizowałam w różnych stylach muzycznych, bo tego wymagał ode mnie program studiów. Nie przychodziło mi to jednak łatwo. Dopiero sześć lat temu Sambor Dudziński pokazał mi looper, na którym robiliśmy muzykę do spektaklu Doroty Bielskiej „Skazane na ogień”. To małe elektroniczne pudełko odmieniło całe moje życie. Nagle okazało się, że mam w sobie dźwięki, melodie i bogate harmonie, których po prostu wcześniej nie potrafiłam wydobyć, bo nie dysponowałam odpowiednim narzędziem. Looper mi to umożliwił. Mogę grać koncerty samodzielnie, tworząc chóralne struktury, tworzyć zarówno muzykę bogatą dźwiękowo, jak i minimalistyczną, a wszystko to w czasie rzeczywistym, na żywo. Oczywiście technicznie wymaga to dużo nauki, ale efekty potrafią być zaskakujące. Oprócz harmonii i melodii uwielbiam eksperymentować ze skalami muzycznymi i ze sposobami wydobywania dźwięków. Jestem zafascynowana takimi artystami, jak Alim i Fargana Qazimov z Azerbejdżanu czy Sainkho Namtchylak z Tuwy. Przekraczają głosem granice ludzkich możliwości (głos Alima wpisany jest nawet na listę niematerialnego dziedzictwa narodowego Unesco!). Inspiruje mnie również Lisa Gerrard, która swoim niesamowitym, majestatycznym i głębokim kontraltem i mezzosopranem śpiewa w wymyślonym przez siebie języku i przenosi słuchacza w swój niezwykły świat. To jest też moim celem. Uwielbiam śpiewać w „dżibru”, czyli w nieistniejącym, wymyślonym przez artystę języku. Uważam, że często mamy w sobie za dużo słów, treści i bałaganu myślowego, oddziela to nas od „strumienia życia”, od jego przeżywania. Takiego, jakie ono jest. Dlatego pieśni, których treści nie rozumiem, które nie nastawiają mojego odbioru na rozumienie umysłem – otwierają we mnie nowe przestrzenie i dotykają tych strun, które są gotowe, by je dotknięto.
M.B.: Ukończyłaś trzy kierunki studiów, każdy inaczej związany z muzyką. Co każdy z nich Ci dał?
K.T.: Każdy opisuje inny czas w moim życiu i inne miejsce zamieszkania. Akademia Muzyczna w Łodzi, do której chodziłam pięć lat, mieszcząca się w zabytkowym pałacu, w którym kręcono m.in. „Ziemię Obiecaną”, to był cały mój świat. To czas największego rozkwitu myśli, pracy twórczej, nawiązywania przyjaźni, które trwają do dzisiaj, rozeznawania się w świecie i znajdywania w nim dla siebie miejsca. A kierunek studiów, który obrałam – rytmika dała mi przebogaty „koktajl poznawczy”, bo oprócz grania na instrumencie i nauki zasad muzyki, historii, harmonii, kształcenia słuchu itp., sporo czasu poświęcałam na taniec, choreografię, improwizację ciałem i głosem, na odczytywanie i rozumienie muzyki poprzez ciało. Wówczas tego nie wiedziałam, ale dziś śmiało mogę powiedzieć, że już wtedy zachodziły we mnie procesy, jak podczas dzisiaj nam znanych metod pracy z ciałem Lovena, Movement Medicine, czy Biodanza. Z kolei krakowska przygoda z Uniwersytetem Jagiellońskim i studiami podyplomowym stanowiła przeniesienie ciężaru z bycia artystką na zarządzanie kulturą. To były spotkania z niezwykłymi ludźmi, nauka innego myślenia o twórcach, wydarzeniach artystycznych i ośrodkach kultury, o organizacji życia kulturalnego od każdej strony – administracyjnej, logistycznej, uczenie się pozyskiwania pieniędzy. Dało mi to olbrzymie rozeznanie w świecie, o którym wcześniej miałam pojęcie dość nikłe, a dziś ta wiedza jest podparta moim wieloletnim doświadczeniem pracy w szeroko pojętej branży artystycznej. Natomiast ostatni kierunek studiów wiąże się ze wspaniałym czasem spędzonym w Warszawie i studiowaniem etnomuzykologii na tamtejszym uniwersytecie. To przede wszystkim szerokie otwarcie oczu na przebogaty świat tradycji, obrzędów, tańców i śpiewów ludów całego świata. Ten temat pochłonął mnie wówczas całkowicie. Odkrywałam wtedy nieznane mi wcześniej techniki śpiewu i możliwości mojego głosu. Do dziś czerpię ze zdobytej wówczas wiedzy i doświadczeń.
M.B.: Minimalizm. Którzy twórcy Cię inspirują?
K.T.: Muzycznie? Jest kilku takich artystów. Z ortodoksyjnych minimalistów podziwiam Arvo Pärta i Briana Eno. To są mistrze nad mistrzami. Sprawiają, że łagodnieję, zwalniam i celebruję chwilę obecną. Odkryłam też ostatnio płytę „Jewels of silence” Ashany, która wykorzystuje brzmienia głosu i mis kryształowych. Coś pięknego. Do minimalistów, choć nieoczywistych, zaliczam też Lisę Gerrard i jej muzyczne projekty z tuzami tego gatunku, jak Philip Glass, czy Klaus Schulze. Niekiedy tygodniami słucham ich muzyki jako tła podczas domowych, tudzież zawodowych aktywności, innym razem „zanurzam się” w cały album muzyczny, oddając mu całą swoją uwagę i serce. Porusza mnie też oczywiście minimalizm japoński przejawiający się w prostych, niezwykle oszczędnych, wręcz ascetycznych, acz pięknych przedmiotach, przestrzeniach, architekturze i ubiorze. Marząc o domku na wzgórzu tak go właśnie widzę: monochromatyczny, organiczny, wypełniony małą ilością przedmiotów, z których każdy jest funkcjonalny, koi wzrok i cieszy. Jak ceramika Raku.
M.B.: Nieobcy jest Ci taniec butoh, co w nim dla siebie znajdujesz?
K.T.: Dziś myślę, że butoh pomogło mi przejść przez chorobę onkologiczną. „To ono mnie odnalazło”, powtarzając za Kazuo Ohno, twórcą tego tańca. Po raz pierwszy pojechałam na warsztaty butoh do mojej mistrzyni, Mayi Dunsky, trzy miesiące po mastektomii i trzy dni po miesięcznej radioterapii. I już wiedziałam, że jestem w odpowiednim miejscu i czasie. Butoh pozwoliło mi spotkać się i skonfrontować ze swoimi ułomnościami, z nową sytuacją w ciele i nowymi emocjami oraz oswajało z przemijaniem i śmiercią. Butoh to obieranie siebie z... siebie, dotarcie do punktu, w którym jesteś pustym naczyniem. Niewinnym. Czystym w rozumieniu duchowym. Lecz po drodze napotykasz wiele przeszkód w swoim umyśle. I rozpuszczasz je poprzez pracę z ciałem, dyscyplinę i oczyszczanie. Butoh to dla mnie również spotkania z cudownymi ludźmi, wybitnymi nauczycielami, odwiedzenie miejsc takich, jak Amsterdam, gdzie grałam muzykę na żywo do spektaklu butoh szwajcarskiej artystki Reginy Masuhr czy Izrael, gdzie wraz z Mayą Dunsky pracowałyśmy nad wspólnym projektem, który miał być pokazany w tym roku w Łodzi w ramach inicjatywy „Dotknij Teatru”. Niestety pandemia pokrzyżowała nasze plany. Butoh to też „pustynia”. Bo nigdzie nie praktykuje się butoh tak wspaniale, jak na pustyni.
M.B.: Powiedz proszę kilka słów o Twoim najnowszym projekcie. Czemu postanowiłaś pochylić się nad mistycyzmem chrześcijańskim, jaką masz wizję?
K.T.: Kiedy przyszła pandemia, stanęłam, jak wszyscy artyści, przed ścianą z napisem „odwołane”. Odwołane koncerty, spektakle, festiwale. Na szczęście zbliżał się termin składania wniosków stypendialnych. Temat mistycyzmu chrześcijańskiego jest obecny w moim życiu odkąd tylko pamiętam, choć nie od razu pod tą nazwą. Główny nurt religijny, w jakim zostałam wychowana, nie dawał mi żadnych odpowiedzi, doświadczenia, i realnego spotkania przez duże „S”, żadnej wizji możliwości zjednoczenia z „Ostateczną Rzeczywistością”, jak to mawiał Thomas Keating. W tamtych czasach łatwiej mi było dotrzeć do literatury buddyjskiej niż do mistycznego chrześcijaństwa. Dlatego przez jakiś czas zgłębiałam inne filozofie i religie. A potem zetknęłam się z postaciami takimi, jak: Thomas Merton, Thomas Keating, Richard Rohr, czy Hildegarda z Bingen i Teresa z Ávili. Mówili językiem wyrosłym na gruncie religii chrześcijańskiej i myślenia antycznego, lecz to była ta sama Rzeczywistość, którą w jakiś sposób znałam, i do której tęskniłam. Nagle spotkałam się z chrześcijańską tradycją kontemplatywną, medytacyjną. Było to dla mnie odkrycie i głęboka radość, że i w duchowości moich przodków istnieje narracja odpowiadająca moim potrzebom duchowym. Kiedy więc stanęłam przed wyborem tematu mojego projektu stypendialnego wiedziałam, że musi to być coś niezwykle dla mnie ważnego i ciekawego. Przecież miałam poświęcić temu pół roku, dzień po dniu. I tak obrałam kierunek – mistycyzm chrześcijański. Jednak okres, w którym rodził się projekt, był dla mnie czasem zmagania się z „problemami” – nowym wymiarem mojej kobiecości, naznaczonej chorobą oraz sytuacją pandemiczną i związanego z tym obumieraniem starego porządku świata i stawaniem na progu nowego, nieznanego, jeszcze niezdefiniowanego. Był to zarazem czas głębokiej, społecznej izolacji i niepewności. Poczułam wówczas, że jest to idealna okoliczność, by zgłębić temat kobiet-mistyczek, ascetek, tych odciętych od świata, poszukujących, odnajdujących, przebudzonych, ekstatyczek i artystek, Mądrych i udzielających rad pytającym. Postanowiłam i ja zapytać. I o tym jest mój projekt – zadałam pytania sercem i słuchem. I z tych „ich” opowieści, snutych poprzez ich słowa i wizje, doświadczenia transcendentne, doświadczanie Boga, powstaje moja muzyka. Z serca właśnie i często niespodziewanie. Co zadziwiające, Matki Pustyni żyjące w IV, V i VI wieku mogłyby dzisiaj udzielać tych samych porad, co kiedyś. Dziś byłyby wspaniałymi przewodniczkami duchowymi i trenerkami rozwoju osobistego. Mamy to szczęście, że żyjemy w czasach ogólnego dostępu do wiedzy, książek i muzyki nagrywanej nawet na drugim krańcu świata. Nie wiem, czy jeszcze dwadzieścia lat temu literatura dotycząca mistyków i mistyczek chrześcijańskich była tak obszerna. Może po prostu przyszedł dla niej nowy czas? Nie mieścimy się już w dogmatach, w jednym, głównym nurcie, potrzebujemy innego języka, innego doświadczenia. Bezpośredniego, a o tym mówią mistycy. I o tym wspominają też współcześni mędrcy (jak dziś żyjąca mistyczka chrześcijańska, Cynthia Bourgeault, której wspaniałe książki nie są jeszcze wydane w Polsce, a wierzę, że wniosłyby tak potrzebny w naszym kraju głos prawdziwie mądrej kobiety). Powoli powracamy do chrześcijaństwa pierwszych wieków. Tego sprzed jego zinstytucjonalizowania. Moim zdaniem innej drogi do jego odrodzenia nie ma. Co ciekawe, tradycja mistyczna prawie zniknęła z powierzchni Europy właśnie w dobie Odrodzenia, kiedy to rozum wziął górę nad duchem. Temat ten inspiruje mnie na wielu poziomach, oprócz dzieł tych wspomnianych kobiet zagłębiam się również w świat muzyczny i językowy tamtych czasów i miejsc. Pamiętajmy, że Matki Pustyni żyły w Syrii, Palestynie, Egipcie, poetka i mniszka Cassiani z IX wieku w Bizancjum, a Hildegarda z Bingen w XIII-wiecznych Niemczech. Każda z tych epok i każde z tych miejsc ma swoje własne skale muzyczne, język, charakter i ducha oraz unikatowe pojmowanie porządku świata. Praca nad tym projektem jest niezwykle silnym wtopieniem się w poszczególne przestrzenie. W czerwcu przeniosłam się z mężem w Beskid Niski, gdzie w przyczepie kempingowej, z prądem użyczonym przez sąsiadów i z wodą w baniakach wnoszoną na wzgórze, żyję, zdrowieję i tworzę, trochę odcięta od świata zewnętrznego, jego wygód i stylu funkcjonowania. Mam tu swoje rytuały i całodobowy dostęp do cudownego świata natury. To moja pustelnia. I z takiego doświadczenia wypływa moja muzyka.
M.B.: Dziękuję za rozmowę.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |