FIASKO (OMEGA MEN: TO JUŻ KONIEC)
A
A
A
Co potrafi Tom King, wiedzą ci, którzy sięgnęli choćby po jego „Mister Miracle”, „Vision” czy nieopublikowany w Polsce komiks „The Sheriff of Babylon” – wszystkie wymienione pozycje są zdecydowanie warte uwagi, jeśli nie świetne. Czy jednak scenarzysta ten nie jest mimo wszystko trochę przereklamowany? Przecież jego „Batman” budzi, delikatnie mówiąc, mieszane reakcje, zaś na „Kryzysie bohaterów” (po który, przyznaję, boję się sięgnąć) wieszają psy niemal wszyscy, na których opinię się natknąłem.
I tak oto rodzimy czytelnik ma okazję poznać „Omega Men: To już koniec” – komiks napisany przez Kinga przed jego największymi dziełami, w którym wziął się za tytułową, utworzoną w 1981 roku grupę superbohaterów ze świata DC. I teoretycznie nic nie ma prawa się tutaj nie zgadzać: przecież zawsze, kiedy były pracownik CIA sięgał po postacie, które (uogólniając) prawie nikogo nie interesowały i mógł robić z nimi niemal wszystko, na co miał ochotę, wszystko działało idealnie. Czy w przypadku „To już koniec” również mamy do czynienia z miniserią składającą się z dwunastu zeszytów? Mamy. A podział na dziewięć kadrów na stronę? Obecny – nie zawsze, ale bardzo często. Czyżby więc kolejne arcydzieło Toma Kinga?
Omega Men to grupa biorąca udział w wojnie z eksploatującym układ gwiazdy Wega imperium Cytadeli – dla jednych terroryści, dla innych jedyna nadzieja na wolność i godne życie. Na samym początku komiksu porywają Kyle’a Raynera, pełniącego funkcję Białej Latarni, a następnie transmitują na żywo jego egzekucję. Ten mocny początek to dopiero wstęp do fabuły, która miała dać Kingowi możliwość rozprawiania między innymi o tym, czym jest wojna, w jakich sytuacjach ma sens i jak trudno rozróżnić, po której stronie konfliktu walczą ci dobrzy, a po jakiej ci źli… o ile którakolwiek ze stron, bezlitośnie zabijających i niszczących (rzecz jasna w swoim mniemaniu w imię słusznej sprawy), ma prawo uważać się za reprezentanta dobra.
To wszystko brzmi bardzo ciekawie, do tego dostajemy całkiem niezłą szatę graficzną (szczególnie pomysłowe okładki poszczególnych zeszytów), choć trudno nazwać ją wyróżniającą się czy taką, którą czytelnik zapamięta na dłużej. I taka też jest całość „Omega Men” – komiks wlatuje do głowy, a następnie niemal natychmiast z niej wylatuje, nie pozostawiając po sobie właściwie niczego. To mój największy problem z tą historią: obiecywała wiele, ale daje odbiorcy głównie frazesy i niezbyt interesujących protagonistów.
Cytaty na ostatniej stronie okładki zapowiadały wielkie dzieło, ale najgorsze jest to, że „Omega Men” to zwykłe czytadło; opowieść, o jakiej nie za bardzo chce się dyskutować, bo jeśli ktoś czyta sporo komiksów, za kilka tygodni może nawet już o niej nie pamiętać. Wolałbym być na ten album wściekły, wolałbym przewracać przy nim oczami, jak często zdarzało mi się przy „Batmanie” Kinga, wolałbym mieć sto powodów do narzekania. Tymczasem przeczytałem całość i wzruszam ramionami – tego rodzaju historie są na swój sposób jeszcze gorsze od tych słabych.
Żeby wszystko było jasne: to jest poprawnie napisany, poprawnie narysowany komiks. Nie widzę tu czegoś rzucającego się w oczy, co mógłbym wytknąć i powiedzieć, że psuje cały odbiór „Omega Men”. To po prostu pozycja „taka sobie”, podczas gdy od Kinga można oczekiwać czegoś wielkiego, bo czasami zdarza mu się coś takiego napisać. Nie tym razem. Jeśli ktoś ma ochotę na kosmiczne czytadło i nie przeszkadza mu, że na okładce znalazło się nazwisko dużo większe niż zapowiadana w podtytule doniosłość, ewentualnie jeśli ktoś koniecznie musi mieć wszystkie albumy autora „Visiona” na półce – niech bierze. Reszcie odradzam.
I tak oto rodzimy czytelnik ma okazję poznać „Omega Men: To już koniec” – komiks napisany przez Kinga przed jego największymi dziełami, w którym wziął się za tytułową, utworzoną w 1981 roku grupę superbohaterów ze świata DC. I teoretycznie nic nie ma prawa się tutaj nie zgadzać: przecież zawsze, kiedy były pracownik CIA sięgał po postacie, które (uogólniając) prawie nikogo nie interesowały i mógł robić z nimi niemal wszystko, na co miał ochotę, wszystko działało idealnie. Czy w przypadku „To już koniec” również mamy do czynienia z miniserią składającą się z dwunastu zeszytów? Mamy. A podział na dziewięć kadrów na stronę? Obecny – nie zawsze, ale bardzo często. Czyżby więc kolejne arcydzieło Toma Kinga?
Omega Men to grupa biorąca udział w wojnie z eksploatującym układ gwiazdy Wega imperium Cytadeli – dla jednych terroryści, dla innych jedyna nadzieja na wolność i godne życie. Na samym początku komiksu porywają Kyle’a Raynera, pełniącego funkcję Białej Latarni, a następnie transmitują na żywo jego egzekucję. Ten mocny początek to dopiero wstęp do fabuły, która miała dać Kingowi możliwość rozprawiania między innymi o tym, czym jest wojna, w jakich sytuacjach ma sens i jak trudno rozróżnić, po której stronie konfliktu walczą ci dobrzy, a po jakiej ci źli… o ile którakolwiek ze stron, bezlitośnie zabijających i niszczących (rzecz jasna w swoim mniemaniu w imię słusznej sprawy), ma prawo uważać się za reprezentanta dobra.
To wszystko brzmi bardzo ciekawie, do tego dostajemy całkiem niezłą szatę graficzną (szczególnie pomysłowe okładki poszczególnych zeszytów), choć trudno nazwać ją wyróżniającą się czy taką, którą czytelnik zapamięta na dłużej. I taka też jest całość „Omega Men” – komiks wlatuje do głowy, a następnie niemal natychmiast z niej wylatuje, nie pozostawiając po sobie właściwie niczego. To mój największy problem z tą historią: obiecywała wiele, ale daje odbiorcy głównie frazesy i niezbyt interesujących protagonistów.
Cytaty na ostatniej stronie okładki zapowiadały wielkie dzieło, ale najgorsze jest to, że „Omega Men” to zwykłe czytadło; opowieść, o jakiej nie za bardzo chce się dyskutować, bo jeśli ktoś czyta sporo komiksów, za kilka tygodni może nawet już o niej nie pamiętać. Wolałbym być na ten album wściekły, wolałbym przewracać przy nim oczami, jak często zdarzało mi się przy „Batmanie” Kinga, wolałbym mieć sto powodów do narzekania. Tymczasem przeczytałem całość i wzruszam ramionami – tego rodzaju historie są na swój sposób jeszcze gorsze od tych słabych.
Żeby wszystko było jasne: to jest poprawnie napisany, poprawnie narysowany komiks. Nie widzę tu czegoś rzucającego się w oczy, co mógłbym wytknąć i powiedzieć, że psuje cały odbiór „Omega Men”. To po prostu pozycja „taka sobie”, podczas gdy od Kinga można oczekiwać czegoś wielkiego, bo czasami zdarza mu się coś takiego napisać. Nie tym razem. Jeśli ktoś ma ochotę na kosmiczne czytadło i nie przeszkadza mu, że na okładce znalazło się nazwisko dużo większe niż zapowiadana w podtytule doniosłość, ewentualnie jeśli ktoś koniecznie musi mieć wszystkie albumy autora „Visiona” na półce – niech bierze. Reszcie odradzam.
Tom King, Barnaby Bagenda i inni: „Omega Men: To już koniec” („The Omega Men”). Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz. Egmont Polska. Warszawa 2020 [DC Deluxe].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |