
SOFOSTR(O/E)FA, CZYLI PODRÓŻ W PRZESTRZENI JĘZYKA
A
A
A
„Lubię cię i szanuję, ale musiałbym przeżyć / jakieś chyba przejęzyczenie duchowe, / żeby jeszcze raz ci zaufać” – zaklina Miłosz Biedrzycki w wierszu „Może” ze swojego najnowszego tomu „Sofostrofa”. Summa miłosnych doświadczeń mężczyzny po przejściach? Gdyby jednak okazało się, że czynnikiem podważającym zaufanie i rozwiewającym wątpliwości nie jest występna kobieta, a po prostu język? Z takiej perspektywy przywołany cytat możemy potraktować jako swoiste credo poety-lingwisty, którym Biedrzycki jest niewątpliwie.
Tradycja, do której sięga, nie jest jednak nieufnością wobec dyskursu władzy i propagandy politycznej znaną czytelnikowi z „Nieufnych i zadufanych” Stanisława Barańczaka. Biedrzycki nie podąża też drogą Tymoteusza Karpowicza konsekwentnie rozbijającego skostniałe zbitki znaczeń, dopuszczając tym samym do głosu niecodzienne związki słów. Wydaje się, że to lekcję Mirona Białoszewskiego najpełniej przyswoił sobie autor „No i tak”. Mam tu na myśli nie tylko uruchamianie w wierszu niepoetyckich zasobów polszczyzny i tworzenie na jej kanwie intrygującego poetyckiego idiolektu, ale też wirtuozerskie posługiwanie się ironią (m’ironią?) i groteską.
Ostatni tom Biedrzyckiego wydaje się potwierdzać te wpływy. „Sofostrofa” jest poetycką wieżą Babel, gdzie język popkultury, terminologia nauk przyrodniczych, dyskurs miłosny, przekleństwa i neologizmy łączą się, wdzięcznie tworząc fascynujący wielogłos. Biedrzycki bawi się wyśmienicie, kompilując na przestrzeni jednego tekstu elementy stylistyki biblijnej, lirycznego poetyzowania, trywialnego dialogu. Doskonałym przykładem jest zamieszczony w cyklu „Inne wiersze” tekst „Pan Cwak-Cwibak stołeczny birbant”. Tytułowy bohater, jak sądzę – alter ego poety, a może nawet antropomorfizacja poezji Biedrzyckiego, przemierza miasto, język i szlak własnych myśli, gubiąc po drodze wątki i zbaczając z trasy. Wędruje, skacząc z wysokiego tonu („zagarniając kolejne obszary pamięci”) przy dźwiękach frywolnych neologizmów („tam-dzwoń / tam-dzwoń”) i refrenie brzydkich słów („zapierdolili mi dekiel”) w nieznanym kierunku („prosto w wilgotną nocną mgłę nieprzypomnienia sobie”). Jego przygoda jednak już w punkcie wyjścia pokazana jest jako twór stricte fikcjonalny: „Gdyby dziś wieczór ktoś zapytał mnie, co robię, / odpowiedziałbym:” zaznacza podmiot, dalej zaś otwiera się przed czytelnikiem podana z ironicznym dystansem refleksja o pisaniu („niech to się rozwinie / w kolejnych wersach, będzie suspens większy”). W tym kontekście podróż Pana Cwaka-Cwibaka możemy odczytać jako wyprawę w labiryncie języka w poszukiwaniu właściwego słowa. Skończy się ona nieuchronną porażką, bo słowo uleci w pamięci i nie uda się go przywołać.
Najbliżej językowych gier Białoszewskiego jest „anekdoton”, który przypomina też eksperymentatorskie teksty z tomu Roberta Tekielego „nibyt”. Tytułowym prehistorycznym stworem jest pamięć właśnie, która przechowuje znaczenia nie w formie wydarzeń, lecz anegdot („nie / wyda / rze / niami / an / an / eg / dotami / znów w fili / żance siąpi o / mży”). To, co istotne zatem, nie dzieje się, ale jest tworzone tekście, w przestrzeni fikcji. Odważne operowanie przez autora przerzutnią dodatkowo podkreśla wieloznaczność związków między słowami, komplikuje sens. Nie jest to jednak niepoważna językowa zabawa, lecz starannie zaprojektowana gra, gra traktowana od początku na serio. Z tej mikstury znaczeń i dyskursów wyłania się bowiem wizja świadomości zmiennej i ulotnej, wymykającej się próbom scalenia i nigdy nieukonstytuowanej do końca, wrzuconej w świat z fragmentów, którego doświadcza się jedynie w serii mgnień.
Tu ujawnia się podstawowa różnica pomiędzy Biedrzyckim a Białoszewskim. Nadający z mrówkowca autor „Donosów rzeczywistości” jest cierpliwym kolekcjonerem zasłyszanych wokół siebie języków, „Sofostrofa” zaś to podróż w przestrzeni, której główną cechą jest zmienność i nieprzewidywalność („straszne tempo, / w powieści łotrzykowskiej, / w pościgach, / jakichś przygodach”). Jak w zawrotnie szybkiej jeździe samochodem migają krajobrazy: krowy na Błoniach, hotel w Kairze, szczyt Babiej Góry. Szalona trasa tekstu prowadzi przez Morskie Oko, Morze Śródziemne, Puszczę Knyszyńską, Sopot i Kair, ale po drodze nie obchodzi się bez serii przesiadek. Podmiot przemieszcza się „tanimi liniami” („Prawo”), „pociągiem z lokomotywą jak smok” („Po czasie znajdujesz (Alexandra ad Aegyptum)”), „pierwszym autobusem z brzegu” („kiedy tamten pisze mi”). Wędruje w pamięci, wyobraźni i we śnie.
A może „Sofostrofa” jest strefą oniryczną, „pułapką na sny” („Eukaplipstus”)? Fragmentaryczność fabuł, eklektyzm obrazów, dziwne zbliżenia słów, ale i sygnały w samych wierszach podane znacznie bardziej explicite, zadają się to przeczucie potwierdzać. W „Bracie” podmiot układa się do snu („Musiałem odwrócić łóżko głową w drugą stronę, / żeby się przekonać, o ile lepiej było w pierwszą”), a sen przynosi ze sobą ciąg wizji: brudny hotelik w stolicy Egiptu, łodzie na Nilu, orszak weselny („Komety”). Sen rozpada się w sny, a te zaczynają toczyć ze sobą zawzięte dysputy: „Sny nawołują się: emski, kosumak! / (Jak kairski ulicznik i całkiem wulgarnie)” („W deltę”). Po przebudzeniu okazuje się zaś, że granica pomiędzy tym, co rzeczywiste, a tym, co fikcjonalne, zostaje zatarta: „obudziłem się dziś rano / i zobaczyłem że wszystkie zdarzenia są prawdziwe / i mogą wszystkie boleć” („Spojrzenia ze skraju rozległego pola”).
Oto przestrzenią snu rządzą te same prawa, co jawą, i to, co najistotniejsze, pozostaje w tekście niewyrażalne. Stąd pewnie wynika egzystencjalny smutek i melancholia promieniująca z wierszy Biedrzyckiego, o której pisał Piotr Śliwiński. W takim ujęciu bowiem pisać oznacza godzić się na porażkę swojego pisania, pisać to podejmować wyzwanie od strony języka z perspektywą klęski tej walki. „Przyćmiło mnie, kiedy zobaczyłem, / jak odchyla cię to, co naprawdę chce powiedzieć” czytamy w „Komecie” i w tej raczej refleksji, a nie w słowiańskich zabawach i lingwistycznych żartach, autor „No i tak” byłby bliski Sosnowskiemu. Wydaje się jednak, że teksty z „Sofostrofy” wykazują znacznie głębsze powinowactwo z poezją Tadeusza Pióry. Dynamiczne napięcie pomiędzy śmiechem, a powagą, gwałtowne przeskoki z tonu wysokiego w niski, ironia i szyderstwo w obliczu rozpadu podmiotu i klęski referencji – to ledwie parę podobieństw. Dziura w sercu (jak chciał Śliwiński)? A może po prostu „najsmutniejsze serce w supermarkecie”?
Tradycja, do której sięga, nie jest jednak nieufnością wobec dyskursu władzy i propagandy politycznej znaną czytelnikowi z „Nieufnych i zadufanych” Stanisława Barańczaka. Biedrzycki nie podąża też drogą Tymoteusza Karpowicza konsekwentnie rozbijającego skostniałe zbitki znaczeń, dopuszczając tym samym do głosu niecodzienne związki słów. Wydaje się, że to lekcję Mirona Białoszewskiego najpełniej przyswoił sobie autor „No i tak”. Mam tu na myśli nie tylko uruchamianie w wierszu niepoetyckich zasobów polszczyzny i tworzenie na jej kanwie intrygującego poetyckiego idiolektu, ale też wirtuozerskie posługiwanie się ironią (m’ironią?) i groteską.
Ostatni tom Biedrzyckiego wydaje się potwierdzać te wpływy. „Sofostrofa” jest poetycką wieżą Babel, gdzie język popkultury, terminologia nauk przyrodniczych, dyskurs miłosny, przekleństwa i neologizmy łączą się, wdzięcznie tworząc fascynujący wielogłos. Biedrzycki bawi się wyśmienicie, kompilując na przestrzeni jednego tekstu elementy stylistyki biblijnej, lirycznego poetyzowania, trywialnego dialogu. Doskonałym przykładem jest zamieszczony w cyklu „Inne wiersze” tekst „Pan Cwak-Cwibak stołeczny birbant”. Tytułowy bohater, jak sądzę – alter ego poety, a może nawet antropomorfizacja poezji Biedrzyckiego, przemierza miasto, język i szlak własnych myśli, gubiąc po drodze wątki i zbaczając z trasy. Wędruje, skacząc z wysokiego tonu („zagarniając kolejne obszary pamięci”) przy dźwiękach frywolnych neologizmów („tam-dzwoń / tam-dzwoń”) i refrenie brzydkich słów („zapierdolili mi dekiel”) w nieznanym kierunku („prosto w wilgotną nocną mgłę nieprzypomnienia sobie”). Jego przygoda jednak już w punkcie wyjścia pokazana jest jako twór stricte fikcjonalny: „Gdyby dziś wieczór ktoś zapytał mnie, co robię, / odpowiedziałbym:” zaznacza podmiot, dalej zaś otwiera się przed czytelnikiem podana z ironicznym dystansem refleksja o pisaniu („niech to się rozwinie / w kolejnych wersach, będzie suspens większy”). W tym kontekście podróż Pana Cwaka-Cwibaka możemy odczytać jako wyprawę w labiryncie języka w poszukiwaniu właściwego słowa. Skończy się ona nieuchronną porażką, bo słowo uleci w pamięci i nie uda się go przywołać.
Najbliżej językowych gier Białoszewskiego jest „anekdoton”, który przypomina też eksperymentatorskie teksty z tomu Roberta Tekielego „nibyt”. Tytułowym prehistorycznym stworem jest pamięć właśnie, która przechowuje znaczenia nie w formie wydarzeń, lecz anegdot („nie / wyda / rze / niami / an / an / eg / dotami / znów w fili / żance siąpi o / mży”). To, co istotne zatem, nie dzieje się, ale jest tworzone tekście, w przestrzeni fikcji. Odważne operowanie przez autora przerzutnią dodatkowo podkreśla wieloznaczność związków między słowami, komplikuje sens. Nie jest to jednak niepoważna językowa zabawa, lecz starannie zaprojektowana gra, gra traktowana od początku na serio. Z tej mikstury znaczeń i dyskursów wyłania się bowiem wizja świadomości zmiennej i ulotnej, wymykającej się próbom scalenia i nigdy nieukonstytuowanej do końca, wrzuconej w świat z fragmentów, którego doświadcza się jedynie w serii mgnień.
Tu ujawnia się podstawowa różnica pomiędzy Biedrzyckim a Białoszewskim. Nadający z mrówkowca autor „Donosów rzeczywistości” jest cierpliwym kolekcjonerem zasłyszanych wokół siebie języków, „Sofostrofa” zaś to podróż w przestrzeni, której główną cechą jest zmienność i nieprzewidywalność („straszne tempo, / w powieści łotrzykowskiej, / w pościgach, / jakichś przygodach”). Jak w zawrotnie szybkiej jeździe samochodem migają krajobrazy: krowy na Błoniach, hotel w Kairze, szczyt Babiej Góry. Szalona trasa tekstu prowadzi przez Morskie Oko, Morze Śródziemne, Puszczę Knyszyńską, Sopot i Kair, ale po drodze nie obchodzi się bez serii przesiadek. Podmiot przemieszcza się „tanimi liniami” („Prawo”), „pociągiem z lokomotywą jak smok” („Po czasie znajdujesz (Alexandra ad Aegyptum)”), „pierwszym autobusem z brzegu” („kiedy tamten pisze mi
A może „Sofostrofa” jest strefą oniryczną, „pułapką na sny” („Eukaplipstus”)? Fragmentaryczność fabuł, eklektyzm obrazów, dziwne zbliżenia słów, ale i sygnały w samych wierszach podane znacznie bardziej explicite, zadają się to przeczucie potwierdzać. W „Bracie” podmiot układa się do snu („Musiałem odwrócić łóżko głową w drugą stronę, / żeby się przekonać, o ile lepiej było w pierwszą”), a sen przynosi ze sobą ciąg wizji: brudny hotelik w stolicy Egiptu, łodzie na Nilu, orszak weselny („Komety”). Sen rozpada się w sny, a te zaczynają toczyć ze sobą zawzięte dysputy: „Sny nawołują się: emski, kosumak! / (Jak kairski ulicznik i całkiem wulgarnie)” („W deltę”). Po przebudzeniu okazuje się zaś, że granica pomiędzy tym, co rzeczywiste, a tym, co fikcjonalne, zostaje zatarta: „obudziłem się dziś rano / i zobaczyłem że wszystkie zdarzenia są prawdziwe / i mogą wszystkie boleć” („Spojrzenia ze skraju rozległego pola”).
Oto przestrzenią snu rządzą te same prawa, co jawą, i to, co najistotniejsze, pozostaje w tekście niewyrażalne. Stąd pewnie wynika egzystencjalny smutek i melancholia promieniująca z wierszy Biedrzyckiego, o której pisał Piotr Śliwiński. W takim ujęciu bowiem pisać oznacza godzić się na porażkę swojego pisania, pisać to podejmować wyzwanie od strony języka z perspektywą klęski tej walki. „Przyćmiło mnie, kiedy zobaczyłem, / jak odchyla cię to, co naprawdę chce powiedzieć” czytamy w „Komecie” i w tej raczej refleksji, a nie w słowiańskich zabawach i lingwistycznych żartach, autor „No i tak” byłby bliski Sosnowskiemu. Wydaje się jednak, że teksty z „Sofostrofy” wykazują znacznie głębsze powinowactwo z poezją Tadeusza Pióry. Dynamiczne napięcie pomiędzy śmiechem, a powagą, gwałtowne przeskoki z tonu wysokiego w niski, ironia i szyderstwo w obliczu rozpadu podmiotu i klęski referencji – to ledwie parę podobieństw. Dziura w sercu (jak chciał Śliwiński)? A może po prostu „najsmutniejsze serce w supermarkecie”?
MLB: „Sofostrofa i inne wiersze”. Wydawnictwo a5. Kraków 2007.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |