
POZOSTAŁO JUŻ TYLKO UMRZEĆ (ZYTA RUDZKA: 'TKANKI MIĘKKIE')
A
A
A
W przypominającej senny koszmar sekwencji jazdy tramwajem główny bohater „Tkanek miękkich”, doktor Ludwik, gubi się w myślach i przegapia przystanek, na którym miał wysiąść. Tramwaj nie zatrzymuje się już na żadnym kolejnym, jedzie coraz szybciej, współpasażerów robi się jednak coraz mniej, a pozostali zapadają w sen. Motorniczy nie reaguje na przycisk stopu, a pęd tramwaju powala doktora na kolana. Odzyskać pion pomagają mu pandemicznie urękawiczone w lateks męskie dłonie, wysiada dopiero na pętli. Utrata kontroli i towarzyszące jej rozpaczliwe starania, by mimo wszystko zachować fason, stanowią koło napędowe powieści – kolejnej, po „Krótkiej wymianie ognia”, w której Zyta Rudzka konfrontuje swoich bohaterów ze zbliżającą się starością. Jednak męska perspektywa, jaką tym razem postanawia przyjąć, odsłania tu zupełnie inne problemy.
Ludwik to zbliżający się do wieku emerytalnego pediatra. Nie lubi swojej pracy, nie lubi dzieci, nie ma wnuków ani kontaktu z synem. Ma za to żonę, która go zdradza. Ma też bogatą garderobę, złożoną z samych włoskich, markowych ubrań. Lubi również zjeść w dobrej restauracji, choć zwykle jada samotnie. Lekarski fach odziedziczył po ojcu, Michale – którego regularnie odwiedza w jego wiejskim domu. Stary doktor zaczyna cierpieć na demencję, przez nią zapomina czasami, że jego druga żona, zbiegła przed wojną Ukrainka Regina, już nie żyje. Szuka jej wtedy i nawołuje, przekonany, że wkrótce wróci.
„Postarzałem się, stojąc u łoża śmierci ojca”, mówi Ludwik i jest to kłamstwo, jedno z wielu. W rzeczywistości oznaki starości dopadają go co chwilę, zanim jeszcze oddaje ojca do domu starców. Dostrzega je w obniżonej sprawności fizycznej i w tym, jak wygląda jego ciało. Nie szczędzi sobie ostrych słów, choć wciąż fantazjuje, że kobiety oglądają się za nim. Jest do tego przyzwyczajony – lekarski kitel jest w jego mniemaniu afrodyzjakiem równym mundurowi. Mówi o sobie tak, jakby pozę Don Juana przybierał niemal od niechcenia, mimo obniżonej sprawności seksualnej i świadomości, że w domu nikt na niego nie czeka, bo żona woli spędzać czas z kochankiem. Zamyka się na ludzi – trudno, by było inaczej, skoro z zasady nimi gardzi. Jako lekarz odczuwa wyższość wobec pacjentów, jako człowiek zdaje się utrzymywać jakąkolwiek bliższą relację jedynie z ojcem.
Ale czy to rzeczywiście jest bliskość? Michał zdaje się górować nad Ludwikiem. Nie pozwala na gesty opiekuńczości ze strony syna, a ich rozmowy przypominają raczej szermierkę pełną uników. Zakres dozwolonych gestów jest z góry ustalony. „Po policzku mnie pogładził. To mu oddałem”, mówi Ludwik – czy to już czułość, czy nadal pojedynek?
To nie elegancja i odruchowa kindersztuba postarzają Ludwika – to rozpaczliwie tłumiona bezradność wobec postępującego poczucia utraty kontroli nad swoim życiem, w którym wszystko poszło nie tak jak trzeba, ale nie ma już odwrotu. Ludwik gardzi ojcem i jego zawodem, ale zarazem dotkliwie odczuwa, że idzie w jego ślady. Różnice zacierają się, bo utrata sprawności i jego zrzuca z piedestału męskości. Swą samotność dostrzega tylko w spożywaniu posiłków „solo”, a przecież tak wygląda całe jego życie, to stan permanentnego bycia niekochanym przez nikogo. Nie ma po co wracać do domu, bo nikt tam na niego nie czeka. Życie emocjonalne jego żony obraca się wokół kochanka, którego on próbuje nieporadnie śledzić. Staje się beznamiętnym podglądaczem, intruzem w życiu partnerki, której nie rozumie, z którą nie potrafi już rozmawiać.
Może się wydawać, że kobiety muszą walczyć o swoje miejsce w tej historii. To pozory – to przez kobiety doktor w ogóle decyduje się na spowiedź wypełniającą „Tkanki miękkie”. „To chyba z tydzień, jak moja żona chciała się zabić”, zaczyna. Szybko porzuca ten temat, jakby próba samobójcza zrobiła na nim tylko krótkotrwałe wrażenie. Ale z czasem zaczyna snuć podejrzenia, związane z kryzysem w relacji żony z jej kochankiem, a nawet decyduje się interweniować – by utrzymać status quo romansu. Trudno powiedzieć czy w ten sposób dba o dobre samopoczucie żony, czy raczej własne. Dobrze wie, że w małżeństwie odniósł porażkę, oddał pole.
Ludwik nie jest zdolny do konfrontacji z kobietami, jeśli nie może zasłonić się lekarskim kitlem. Dlatego z łatwością rozgrywa go Regina, druga żona Michała. Wojenna trauma, utrata dziecka i doświadczenia z mężczyznami podpowiadają jej, że tylko w sobie samej może szukać siły i oparcia. „Chciałam Michałowi dać trochę ljubliju. Ale u Michała albo ljubow, albo jebiot. Ja chciałam ljubow, on jebiot. No to dawaj, budiet jebiot!” – tłumaczy Ludwikowi. Wie, że na mężczyzn nie można liczyć, są niezdolni do kochania, bo też dla niej miłość oznacza rodzaj dojrzałości i zaufania, na jaki mężczyźni nie są gotowi. „Malcziki z ljubow spierdolili. Takie dezertery”, mówi. Ludwik w pewnym stopniu rozumie, że ta gorzka prawda dotyczy też jego. Ale oczywiście nie jest gotowy tego przyznać.
To także Regina przywołuje przyczynę, dla której Ludwik żyje z ciągłym poczuciem winy. Okazuje się wtedy, że konfesyjna forma opowieści ma motywacje terapeutyczne – choć bez realnych nadziei na znalezienie ulgi. Ludwik deklaruje, że mówi otwarcie, nie kryjąc nic ze swojego życia. Ale gdy finalnie adresatka wyznania zostaje ujawniona, dowiadujemy się, że akurat ona nie może go już w żaden sposób ocenić ani rozgrzeszyć. Mimo to wyznanie jest skłamane – to nieustanna autokreacja, wątła, lecz niepogodzona z utratą sprawczości.
Nie chodzi o to, by współczuć Ludwikowi. On sam postawił się w sytuacji, w której nie ma z kim porozmawiać o swojej traumie ani jak jej przepracować. Pod wyniosłą maską zdobywcy, zarozumialca, bufona i snoba kryje się człowiek słaby – przerażony, bo boi się kochać. Niezdolny do okazania wrażliwości, kryjący emocjonalną bezbronność pod kolejnymi rekwizytami społecznego statusu. Niedojrzały i niekompletny, rozpaczliwie szarpiący się wobec dojmującego poczucia utraty kontroli nad własnym życiem, zmieszanego z poczuciem winy. I nic z tego wszystkiego nie rozumiejący.
Ludwik żyje w świecie umarłych. Sugeruje to już jego nawyk, by oceniać ludzi po stanie ich uzębienia (na ogół zauważa braki). To świat starości, skapitulowany i bezradny. Rudzka stawia celne diagnozy, ale zdaje się jednocześnie mówić, że nic nie da się już zrobić. Pogrążona w bankructwie tradycyjna męskość nie ma przyszłości i pozostało jej już tylko umrzeć. Ale w „Tkankach miękkich” na jej miejsce nie przychodzi żadna inna. Ludwik nie utrzymuje kontaktu z synem; z ich przypadkowego spotkania dowiadujemy się, że ten raczej idzie w ślady ojca.
Rudzka nie decyduje się na wymyślanie nowego języka dla swojego bohatera – krótkie zdania, celne metafory i liczne wulgaryzmy – to wszystko było już w poprzedniej powieści. Jeszcze bardziej niż na wykreowaniu postaci z krwi i kości zależy jej na potraktowanej instrumentalnie postaci literackiej, która skupi jak w soczewce całe spektrum problemów tradycyjnej męskości. Stąd pewnie zasugerowany, ale zarzucony wątek alkoholizmu Ludwika, potraktowana po macoszemu relacja z synem (albo raczej jej brak), czy mętnie opisany epizod jego wakacyjnych wojaży i plażowych fantazji. Niektóre sprawy okazują się mniej istotne dla tego konkretnego przypadku, a może po prostu wystarczy poprzestać na ich zasygnalizowaniu, bo ich potencjał literacki zbyt szybko się wyczerpuje.
Językowe efekciarstwo odwraca czasami uwagę od detali, składających się nie tylko w obraz postaci literackiej, ale przede wszystkim – obraz współczesnego, starzejącego się mężczyzny, wyczerpanego walką by ukryć prawdziwego siebie przed wszystkimi, łącznie z samym sobą. Czytane w ten sposób „Tkanki miękkie” są powieścią o dramacie dobrowolnej rezygnacji z więzi, na jaką godzą się mężczyźni realizujący tradycyjne wzorce męskości. Poczucie przegranej, jakie dopada ich na starość jest tylko efektem ich postawy, gdyż w świecie, w którym kobiety potrafią już zawalczyć o siebie, nie rezygnując z wrażliwości i rozmowy o swoich uczuciach, mężczyźni pozostają w tyle, odstawieni na boczny tor społeczeństwa jako nieprzydatni. Niezdolnym do budowania jakichkolwiek relacji pozostaje tylko samotność i śmierć. Rudzka nie ma dla nich litości.
Ludwik to zbliżający się do wieku emerytalnego pediatra. Nie lubi swojej pracy, nie lubi dzieci, nie ma wnuków ani kontaktu z synem. Ma za to żonę, która go zdradza. Ma też bogatą garderobę, złożoną z samych włoskich, markowych ubrań. Lubi również zjeść w dobrej restauracji, choć zwykle jada samotnie. Lekarski fach odziedziczył po ojcu, Michale – którego regularnie odwiedza w jego wiejskim domu. Stary doktor zaczyna cierpieć na demencję, przez nią zapomina czasami, że jego druga żona, zbiegła przed wojną Ukrainka Regina, już nie żyje. Szuka jej wtedy i nawołuje, przekonany, że wkrótce wróci.
„Postarzałem się, stojąc u łoża śmierci ojca”, mówi Ludwik i jest to kłamstwo, jedno z wielu. W rzeczywistości oznaki starości dopadają go co chwilę, zanim jeszcze oddaje ojca do domu starców. Dostrzega je w obniżonej sprawności fizycznej i w tym, jak wygląda jego ciało. Nie szczędzi sobie ostrych słów, choć wciąż fantazjuje, że kobiety oglądają się za nim. Jest do tego przyzwyczajony – lekarski kitel jest w jego mniemaniu afrodyzjakiem równym mundurowi. Mówi o sobie tak, jakby pozę Don Juana przybierał niemal od niechcenia, mimo obniżonej sprawności seksualnej i świadomości, że w domu nikt na niego nie czeka, bo żona woli spędzać czas z kochankiem. Zamyka się na ludzi – trudno, by było inaczej, skoro z zasady nimi gardzi. Jako lekarz odczuwa wyższość wobec pacjentów, jako człowiek zdaje się utrzymywać jakąkolwiek bliższą relację jedynie z ojcem.
Ale czy to rzeczywiście jest bliskość? Michał zdaje się górować nad Ludwikiem. Nie pozwala na gesty opiekuńczości ze strony syna, a ich rozmowy przypominają raczej szermierkę pełną uników. Zakres dozwolonych gestów jest z góry ustalony. „Po policzku mnie pogładził. To mu oddałem”, mówi Ludwik – czy to już czułość, czy nadal pojedynek?
To nie elegancja i odruchowa kindersztuba postarzają Ludwika – to rozpaczliwie tłumiona bezradność wobec postępującego poczucia utraty kontroli nad swoim życiem, w którym wszystko poszło nie tak jak trzeba, ale nie ma już odwrotu. Ludwik gardzi ojcem i jego zawodem, ale zarazem dotkliwie odczuwa, że idzie w jego ślady. Różnice zacierają się, bo utrata sprawności i jego zrzuca z piedestału męskości. Swą samotność dostrzega tylko w spożywaniu posiłków „solo”, a przecież tak wygląda całe jego życie, to stan permanentnego bycia niekochanym przez nikogo. Nie ma po co wracać do domu, bo nikt tam na niego nie czeka. Życie emocjonalne jego żony obraca się wokół kochanka, którego on próbuje nieporadnie śledzić. Staje się beznamiętnym podglądaczem, intruzem w życiu partnerki, której nie rozumie, z którą nie potrafi już rozmawiać.
Może się wydawać, że kobiety muszą walczyć o swoje miejsce w tej historii. To pozory – to przez kobiety doktor w ogóle decyduje się na spowiedź wypełniającą „Tkanki miękkie”. „To chyba z tydzień, jak moja żona chciała się zabić”, zaczyna. Szybko porzuca ten temat, jakby próba samobójcza zrobiła na nim tylko krótkotrwałe wrażenie. Ale z czasem zaczyna snuć podejrzenia, związane z kryzysem w relacji żony z jej kochankiem, a nawet decyduje się interweniować – by utrzymać status quo romansu. Trudno powiedzieć czy w ten sposób dba o dobre samopoczucie żony, czy raczej własne. Dobrze wie, że w małżeństwie odniósł porażkę, oddał pole.
Ludwik nie jest zdolny do konfrontacji z kobietami, jeśli nie może zasłonić się lekarskim kitlem. Dlatego z łatwością rozgrywa go Regina, druga żona Michała. Wojenna trauma, utrata dziecka i doświadczenia z mężczyznami podpowiadają jej, że tylko w sobie samej może szukać siły i oparcia. „Chciałam Michałowi dać trochę ljubliju. Ale u Michała albo ljubow, albo jebiot. Ja chciałam ljubow, on jebiot. No to dawaj, budiet jebiot!” – tłumaczy Ludwikowi. Wie, że na mężczyzn nie można liczyć, są niezdolni do kochania, bo też dla niej miłość oznacza rodzaj dojrzałości i zaufania, na jaki mężczyźni nie są gotowi. „Malcziki z ljubow spierdolili. Takie dezertery”, mówi. Ludwik w pewnym stopniu rozumie, że ta gorzka prawda dotyczy też jego. Ale oczywiście nie jest gotowy tego przyznać.
To także Regina przywołuje przyczynę, dla której Ludwik żyje z ciągłym poczuciem winy. Okazuje się wtedy, że konfesyjna forma opowieści ma motywacje terapeutyczne – choć bez realnych nadziei na znalezienie ulgi. Ludwik deklaruje, że mówi otwarcie, nie kryjąc nic ze swojego życia. Ale gdy finalnie adresatka wyznania zostaje ujawniona, dowiadujemy się, że akurat ona nie może go już w żaden sposób ocenić ani rozgrzeszyć. Mimo to wyznanie jest skłamane – to nieustanna autokreacja, wątła, lecz niepogodzona z utratą sprawczości.
Nie chodzi o to, by współczuć Ludwikowi. On sam postawił się w sytuacji, w której nie ma z kim porozmawiać o swojej traumie ani jak jej przepracować. Pod wyniosłą maską zdobywcy, zarozumialca, bufona i snoba kryje się człowiek słaby – przerażony, bo boi się kochać. Niezdolny do okazania wrażliwości, kryjący emocjonalną bezbronność pod kolejnymi rekwizytami społecznego statusu. Niedojrzały i niekompletny, rozpaczliwie szarpiący się wobec dojmującego poczucia utraty kontroli nad własnym życiem, zmieszanego z poczuciem winy. I nic z tego wszystkiego nie rozumiejący.
Ludwik żyje w świecie umarłych. Sugeruje to już jego nawyk, by oceniać ludzi po stanie ich uzębienia (na ogół zauważa braki). To świat starości, skapitulowany i bezradny. Rudzka stawia celne diagnozy, ale zdaje się jednocześnie mówić, że nic nie da się już zrobić. Pogrążona w bankructwie tradycyjna męskość nie ma przyszłości i pozostało jej już tylko umrzeć. Ale w „Tkankach miękkich” na jej miejsce nie przychodzi żadna inna. Ludwik nie utrzymuje kontaktu z synem; z ich przypadkowego spotkania dowiadujemy się, że ten raczej idzie w ślady ojca.
Rudzka nie decyduje się na wymyślanie nowego języka dla swojego bohatera – krótkie zdania, celne metafory i liczne wulgaryzmy – to wszystko było już w poprzedniej powieści. Jeszcze bardziej niż na wykreowaniu postaci z krwi i kości zależy jej na potraktowanej instrumentalnie postaci literackiej, która skupi jak w soczewce całe spektrum problemów tradycyjnej męskości. Stąd pewnie zasugerowany, ale zarzucony wątek alkoholizmu Ludwika, potraktowana po macoszemu relacja z synem (albo raczej jej brak), czy mętnie opisany epizod jego wakacyjnych wojaży i plażowych fantazji. Niektóre sprawy okazują się mniej istotne dla tego konkretnego przypadku, a może po prostu wystarczy poprzestać na ich zasygnalizowaniu, bo ich potencjał literacki zbyt szybko się wyczerpuje.
Językowe efekciarstwo odwraca czasami uwagę od detali, składających się nie tylko w obraz postaci literackiej, ale przede wszystkim – obraz współczesnego, starzejącego się mężczyzny, wyczerpanego walką by ukryć prawdziwego siebie przed wszystkimi, łącznie z samym sobą. Czytane w ten sposób „Tkanki miękkie” są powieścią o dramacie dobrowolnej rezygnacji z więzi, na jaką godzą się mężczyźni realizujący tradycyjne wzorce męskości. Poczucie przegranej, jakie dopada ich na starość jest tylko efektem ich postawy, gdyż w świecie, w którym kobiety potrafią już zawalczyć o siebie, nie rezygnując z wrażliwości i rozmowy o swoich uczuciach, mężczyźni pozostają w tyle, odstawieni na boczny tor społeczeństwa jako nieprzydatni. Niezdolnym do budowania jakichkolwiek relacji pozostaje tylko samotność i śmierć. Rudzka nie ma dla nich litości.
Zyta Rudzka: „Tkanki miękkie”. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2020.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |