PIEKŁO WEDŁUG GARTHA ENNISA (HELLBLAZER. GARTH ENNIS. TOM 1-3)
A
A
A
Jeśli brać pod uwagę publikowane obecnie przez Egmont wydania zbiorcze „Hellblazera”, Garth Ennis zastąpił Briana Azzarello, jednak zgodnie z chronologią serii współtwórca przygód „Kaznodziei” przejął rolę głównego scenarzysty po Jamiem Delano. Powiedzieć, że Delano zrobił dla Johna Constantine’a sporo, to nic nie powiedzieć – Ennis musiał więc wpaść na coś naprawdę dobrego, żeby nie obniżyć wysoko zawieszonej poprzeczki.
Irlandzki autor nie zaczyna subtelnie: Constantine dowiaduje się, że wkrótce umrze. Jak na ironię, nasz bezczelny i cyniczny magik nie zostaje pokonany przez demony albo jednego z licznych wrogów, który w końcu zdołał go dopaść – protagonista, mający zwyczaj odpalania papierosa od papierosa, choruje na raka płuc. Jakby tego było mało, próbując zapobiec swojej śmierci za pomocą kombinowania, magicznych sztuczek i swoich znajomości, Constantine zadziera z samym diabłem, przez co wie, że już wkrótce, kiedy tylko trafi do piekła, będzie dla władcy tego miejsca kimś wyjątkowym i traktowanym (czytaj: torturowanym) w specjalny sposób.
Ennis otwiera swoją interpretację „Hellblazera” w bardzo interesujący sposób, z zupełnie innym podejściem niż Delano, ale to bardzo dobrze, że zabrał się za tę postać po swojemu. Nie żeby brakowało tutaj horroru: magii, demonów, opętań czy, ujmując to dość ogólnikowo, bardzo groteskowych i niesmacznych rzeczy. Zawartość „Ennisa w Ennisie” jest w jego scenariuszach o Constantinie bardzo wysoka, zaś każdy czytelnik (nawet pobieżnie zaznajomiony z jego twórczością) nie powinien być zaskoczony pomysłami, jakie tu znajdzie. Jest sporo przemocy, są długie rozmowy przy kieliszku, rzecz jasna wątki religijne czy nawiązania do II wojny światowej. Gdyby ktoś zapoznał się wcześniej choćby z „Kaznodzieją” (serią bardzo bliską tematycznie „Hellblazerowi”), może w czasie lektury niniejszych wydań zbiorczych kilkukrotnie poczuć, że część z tego już zna i przedtem czytał coś podobnego. Rzecz jasna to „Hellblazer” był pierwszy, to tutaj Ennis zaczął krążyć wokół pewnych tematów, które później rozwinął na dobre w swojej opowieści o Jessem Custerze.
Na szczęście fakt, że czytelnik większość z tego „skądś już zna”, zbytnio nie przeszkadza, nie brakuje tu również oryginalnych pomysłów. Constantine u Ennisa jest bardzo ludzki, mamy tu do czynienia nie tylko z cynicznym i aroganckim magiem, ale też z kimś, kogo dotykają problemy w związkach (wątek ciągnący się tutaj bardzo długo, w zasadzie jeden z najważniejszych w „Hellblazerze” autorstwa Irlandczyka), z piciem, z relacjami, starzeniem się – jesteśmy na przykład świadkami czterdziestych urodzin Johna. Tak czy inaczej, czy ma on do czynienia z siłami nadprzyrodzonymi jak demony, wampiry albo sami władcy piekła, czy po przeciwnej stronie stają zwykli przestępcy lub dochodzące do głosu sumienie protagonisty, Constantine nie ma u Ennisa lekko.
Nawet jeśli udaje mu się wygrać, właściwie zawsze zwycięstwo zostaje odniesione jakimś kosztem, na czym najczęściej tracą osoby z bliskiego otoczenia Johna. Bo nasz pewny siebie, nieczuły i zimy mag ma gdzieś tam w głębi dobre serce, tyle że (z czego doskonale zdaje sobie sprawę) w sytuacji podbramkowej staje się tchórzem, który nie zawaha się przed poświęceniem kogoś innego dla własnego dobra. Jest to tu zresztą rozpisane bardzo dobrze. U Ennisa dochodzi nawet do sytuacji, kiedy Constantine tafia na samo dno i traci właściwie wszystko – i niby zawsze wiadomo, że w końcu się podniesie, może nie odzyska wszystkiego, ale seria musi trwać, więc nie będziemy mieli do czynienia z jego końcem. Za każdym razem pozostaje jednak pytanie: jak to zrobi? Na szczęście Ennis zazwyczaj odpowiada na te pytania dobrze zrealizowanymi, wciągającymi scenariuszami.
Czyli: John ma umrzeć, ale jakimś cudem po raz kolejny udaje mu się oszukać los i uniknąć konsekwencji swoich decyzji (a swoją drogą, przekręt, o którym czytany przy tej okazji, jest genialny). Próbuje się ustatkować, ale jego przeszłość nie daje mu spokoju, wygląda na to, że im bardziej się stara, tym gorzej na tym wychodzi. Na przestrzeni tych trzech bardzo grubych tomów dzieje się naprawdę sporo: na przykład w ostatnim z nich Constantine zabiera czytelnika w psychodeliczną podróż po alternatywnej wersji Stanów Zjednoczonych, gdzie spotkamy między innymi opustoszałe ulice, czerwone niebo, wypływającą z budynków krew i znaki drogowe powycinane na skórze wisielców, a towarzyszy nam jeden z byłych prezydentów tego kraju. Z kolei później przekonujemy się, że diabeł nie zapomniał o tym, co zrobił mu Constantine, i wcale nie ma zamiaru mu odpuszczać, a skoro John jak na razie nie może trafić do piekła, będzie miał piekło na ziemi.
Z kolei ostatnia dłuższa historia, „Syn człowieczy”, to początkowo pozorne spotkanie ze zwykłym gangsterem – kimś, z kim nasz mag nie powinien mieć zbyt wielkich problemów. Dość szybko wychodzi jednak na jaw, że to kolejna chora i związana z nieczystymi siłami rzecz z przeszłości Constantine’a, która wraca w niespodziewanym momencie i postanawia go dopaść.
Poziom „Hellblazerów” Ennisa nie jest równy: są tu opowieści lepsze i gorsze, z najmocniejszą i najciekawszą trafiającą się na samym początku, ale ogólnie tomy wypadają bardzo dobrze. Na pewno zdecydowanie lepiej niż u Azzarello. Irlandczyk bywa tu więźniem samego siebie, w tym sensie, że zdarza mu się trochę przynudzać pomysłami, które paradoksalnie są jego znakiem rozpoznawczym odróżniającym go od innych scenarzystów. Na szczęście mamy tu też sporo rzeczy ciekawych, dobrych dialogów, utkwionych w twarzach żyletek oraz obciętych powiek – czego chcieć więcej?
Z warstwą graficzną całości jest zdecydowanie gorzej – mamy tu sporo Steve’a Dillona i jeśli ktoś lubi jego ilustracje (ja nie lubię), powinien być zadowolony; jest tu go zresztą najwięcej, natomiast kadry Williama Simpsona to koszmar, nie tylko dlatego, że Constantine z jednego kadru wygląda zupełnie inaczej niż Constantine z drugiego. Rysunki Simpsona zestarzały się najbardziej, z kolei pod koniec dostajemy sporą dawkę Johna Higginsa, którego kreska zdaje się próbować rozbawić odbiorcę, co średnio pasuje do może i groteskowej oraz niesmacznej, ale – było nie było – poważnej w swojej wymowie opowieści.
Ogólnie polecam. Jeśli kogoś zniechęciła część „Hellblazerów” pisana przez Azzarello (czemu nie mogę się dziwić), tutaj będzie zdecydowanie lepiej. Nadal uważam, że ze wszystkich ważniejszych scenarzystów piszących przygody Johna Constantine’a najbardziej na plus wyróżnia się Delano. Nie oznacza to jednak, że należy pominąć run Ennisa. Nawet jeżeli nie jest dobrze od początku do końca, warto poznać wspomniane opowieści oraz ich protagonistę – bo to, co zaprezentował wcześniej Azzarello, nie pozwalało na to w wystarczającym stopniu.
A teraz poproszę o „Hellblazera” Delano po polsku.
Irlandzki autor nie zaczyna subtelnie: Constantine dowiaduje się, że wkrótce umrze. Jak na ironię, nasz bezczelny i cyniczny magik nie zostaje pokonany przez demony albo jednego z licznych wrogów, który w końcu zdołał go dopaść – protagonista, mający zwyczaj odpalania papierosa od papierosa, choruje na raka płuc. Jakby tego było mało, próbując zapobiec swojej śmierci za pomocą kombinowania, magicznych sztuczek i swoich znajomości, Constantine zadziera z samym diabłem, przez co wie, że już wkrótce, kiedy tylko trafi do piekła, będzie dla władcy tego miejsca kimś wyjątkowym i traktowanym (czytaj: torturowanym) w specjalny sposób.
Ennis otwiera swoją interpretację „Hellblazera” w bardzo interesujący sposób, z zupełnie innym podejściem niż Delano, ale to bardzo dobrze, że zabrał się za tę postać po swojemu. Nie żeby brakowało tutaj horroru: magii, demonów, opętań czy, ujmując to dość ogólnikowo, bardzo groteskowych i niesmacznych rzeczy. Zawartość „Ennisa w Ennisie” jest w jego scenariuszach o Constantinie bardzo wysoka, zaś każdy czytelnik (nawet pobieżnie zaznajomiony z jego twórczością) nie powinien być zaskoczony pomysłami, jakie tu znajdzie. Jest sporo przemocy, są długie rozmowy przy kieliszku, rzecz jasna wątki religijne czy nawiązania do II wojny światowej. Gdyby ktoś zapoznał się wcześniej choćby z „Kaznodzieją” (serią bardzo bliską tematycznie „Hellblazerowi”), może w czasie lektury niniejszych wydań zbiorczych kilkukrotnie poczuć, że część z tego już zna i przedtem czytał coś podobnego. Rzecz jasna to „Hellblazer” był pierwszy, to tutaj Ennis zaczął krążyć wokół pewnych tematów, które później rozwinął na dobre w swojej opowieści o Jessem Custerze.
Na szczęście fakt, że czytelnik większość z tego „skądś już zna”, zbytnio nie przeszkadza, nie brakuje tu również oryginalnych pomysłów. Constantine u Ennisa jest bardzo ludzki, mamy tu do czynienia nie tylko z cynicznym i aroganckim magiem, ale też z kimś, kogo dotykają problemy w związkach (wątek ciągnący się tutaj bardzo długo, w zasadzie jeden z najważniejszych w „Hellblazerze” autorstwa Irlandczyka), z piciem, z relacjami, starzeniem się – jesteśmy na przykład świadkami czterdziestych urodzin Johna. Tak czy inaczej, czy ma on do czynienia z siłami nadprzyrodzonymi jak demony, wampiry albo sami władcy piekła, czy po przeciwnej stronie stają zwykli przestępcy lub dochodzące do głosu sumienie protagonisty, Constantine nie ma u Ennisa lekko.
Nawet jeśli udaje mu się wygrać, właściwie zawsze zwycięstwo zostaje odniesione jakimś kosztem, na czym najczęściej tracą osoby z bliskiego otoczenia Johna. Bo nasz pewny siebie, nieczuły i zimy mag ma gdzieś tam w głębi dobre serce, tyle że (z czego doskonale zdaje sobie sprawę) w sytuacji podbramkowej staje się tchórzem, który nie zawaha się przed poświęceniem kogoś innego dla własnego dobra. Jest to tu zresztą rozpisane bardzo dobrze. U Ennisa dochodzi nawet do sytuacji, kiedy Constantine tafia na samo dno i traci właściwie wszystko – i niby zawsze wiadomo, że w końcu się podniesie, może nie odzyska wszystkiego, ale seria musi trwać, więc nie będziemy mieli do czynienia z jego końcem. Za każdym razem pozostaje jednak pytanie: jak to zrobi? Na szczęście Ennis zazwyczaj odpowiada na te pytania dobrze zrealizowanymi, wciągającymi scenariuszami.
Czyli: John ma umrzeć, ale jakimś cudem po raz kolejny udaje mu się oszukać los i uniknąć konsekwencji swoich decyzji (a swoją drogą, przekręt, o którym czytany przy tej okazji, jest genialny). Próbuje się ustatkować, ale jego przeszłość nie daje mu spokoju, wygląda na to, że im bardziej się stara, tym gorzej na tym wychodzi. Na przestrzeni tych trzech bardzo grubych tomów dzieje się naprawdę sporo: na przykład w ostatnim z nich Constantine zabiera czytelnika w psychodeliczną podróż po alternatywnej wersji Stanów Zjednoczonych, gdzie spotkamy między innymi opustoszałe ulice, czerwone niebo, wypływającą z budynków krew i znaki drogowe powycinane na skórze wisielców, a towarzyszy nam jeden z byłych prezydentów tego kraju. Z kolei później przekonujemy się, że diabeł nie zapomniał o tym, co zrobił mu Constantine, i wcale nie ma zamiaru mu odpuszczać, a skoro John jak na razie nie może trafić do piekła, będzie miał piekło na ziemi.
Z kolei ostatnia dłuższa historia, „Syn człowieczy”, to początkowo pozorne spotkanie ze zwykłym gangsterem – kimś, z kim nasz mag nie powinien mieć zbyt wielkich problemów. Dość szybko wychodzi jednak na jaw, że to kolejna chora i związana z nieczystymi siłami rzecz z przeszłości Constantine’a, która wraca w niespodziewanym momencie i postanawia go dopaść.
Poziom „Hellblazerów” Ennisa nie jest równy: są tu opowieści lepsze i gorsze, z najmocniejszą i najciekawszą trafiającą się na samym początku, ale ogólnie tomy wypadają bardzo dobrze. Na pewno zdecydowanie lepiej niż u Azzarello. Irlandczyk bywa tu więźniem samego siebie, w tym sensie, że zdarza mu się trochę przynudzać pomysłami, które paradoksalnie są jego znakiem rozpoznawczym odróżniającym go od innych scenarzystów. Na szczęście mamy tu też sporo rzeczy ciekawych, dobrych dialogów, utkwionych w twarzach żyletek oraz obciętych powiek – czego chcieć więcej?
Z warstwą graficzną całości jest zdecydowanie gorzej – mamy tu sporo Steve’a Dillona i jeśli ktoś lubi jego ilustracje (ja nie lubię), powinien być zadowolony; jest tu go zresztą najwięcej, natomiast kadry Williama Simpsona to koszmar, nie tylko dlatego, że Constantine z jednego kadru wygląda zupełnie inaczej niż Constantine z drugiego. Rysunki Simpsona zestarzały się najbardziej, z kolei pod koniec dostajemy sporą dawkę Johna Higginsa, którego kreska zdaje się próbować rozbawić odbiorcę, co średnio pasuje do może i groteskowej oraz niesmacznej, ale – było nie było – poważnej w swojej wymowie opowieści.
Ogólnie polecam. Jeśli kogoś zniechęciła część „Hellblazerów” pisana przez Azzarello (czemu nie mogę się dziwić), tutaj będzie zdecydowanie lepiej. Nadal uważam, że ze wszystkich ważniejszych scenarzystów piszących przygody Johna Constantine’a najbardziej na plus wyróżnia się Delano. Nie oznacza to jednak, że należy pominąć run Ennisa. Nawet jeżeli nie jest dobrze od początku do końca, warto poznać wspomniane opowieści oraz ich protagonistę – bo to, co zaprezentował wcześniej Azzarello, nie pozwalało na to w wystarczającym stopniu.
A teraz poproszę o „Hellblazera” Delano po polsku.
Garth Ennis, Steve Dillon: „Hellblazer. Garth Ennis. Tom 1-3”. Tłumaczenie: Marek Starosta, Paulina Braiter. Egmont Polska. Warszawa 2020.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |