ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 kwietnia 8 (416) / 2021

Michał Misztal,

NIEPOTRZEBNA ZMIANA CZASU (ZEGAR ZAGŁADY)

A A A
O „Strażnikach” oraz ich wpływie na historie obrazkowe wie chyba każdy, kto choć trochę interesuje się komiksem. Dla mnie zawsze była to świetna (jedna z najlepszych, jakie czytałem), zamknięta opowieść, która powinna taką pozostać, dlatego też w ogóle nie miałem zamiaru dotykać cyklu „Strażnicy – Początek”. Z tego, co mi wiadomo – niewiele straciłem. Za to „Doomsday Clock” z jakiegoś powodu wzbudził moje zainteresowanie, a gdzieś tam, w międzyczasie, serial „Watchmen” pokazał, że jednak da się rozwinąć pomysły Alana Moore’a bez (piszę to pół żartem, ale przecież również pół serio) popełniania świętokradztwa. Dlaczego więc nie miałoby udać się z „Zegarem zagłady” Geoffa Johnsa (scenariusz) i Gary’ego Franka (ilustracje)?

Z jednej strony można zakładać, że to ma szansę się udać, ale z drugiej, kiedy czytelnik dostaje „prosto w twarz” informacją, że ma do czynienia ze spotkaniem „Strażników” z Uniwersum DC, cóż, pomysł ten może wydać się co najmniej trochę niedorzeczny. To jednocześnie bezpośredni dalszy ciąg historii Moore’a – w odróżnieniu od serialu, gdzie fabuła bardziej nastawiała się na ten sam świat niż na dokładnie tych samych protagonistów, tutaj odnajdziemy zdecydowanie więcej znanych nam już wątków i spotkamy większą liczbę starych znajomych. Na samym początku Ozymandiasz, uznany za zbrodniarza i poszukujący Doctora Manhattana, przenosi się z kilkoma towarzyszami do rzeczywistości, w której żyją Batman i Superman. Rorschach (na początku wiemy jedynie, że z pewnością nie jest to Walter Kovacs) udaje się do rezydencji Wayne’a, zaś Veidt odwiedza Lexa Luthora, gdzie, niespodzianka, próbuje zabić go uzbrojony Komediant. A to zaledwie otwarcie opowieści, która skomplikuje się zdecydowanie bardziej.

„Zegar zagłady” wygląda bardzo dobrze. Szczegółowa kreska Gary’ego Franka połączona z kolorami Brada Andersona to największy atut całości – naprawdę sporo detali, świetnie zilustrowane postacie oraz ich otoczenie, wysoki poziom utrzymany od początku do końca komiksu. Nie obraziłbym się, gdyby wszystkie czytadła superbohaterskie wyglądały tak lub chociaż podobnie.

Właśnie: czy „Zegar zagłady” jest zaledwie czytadłem? Nie do końca, jednak niestety nie jest też arcydziełem ani objawieniem, za jakie najwyraźniej chce uchodzić. Geoff Johns odrobił pracę domową i w naprawdę imponujący sposób łączy ze sobą oba uniwersa, daje nam fakty, dodatkowe materiały po każdym epizodzie, odnośniki do wydarzeń znanych ze świata DC (ktoś obeznany z tym wszystkim z pewnością będzie potrafił docenić te liczne zabiegi), wątki superbohaterskie, które można rozumieć zarówno dosłownie, jak i na poziomie meta, sprawia wrażenie, że przed oczami odbiorcy rozwija się coś monumentalnego. A jednocześnie „Zegar zagłady” to – i piszę to z przykrością – pozycja dość przeciętna. Nie, nawet nie przeciętna – bardziej przekombinowana. Całe to „brnięcie w wiekopomne arcydzieło” aż bije po oczach tym, że scenarzysta zdaje się dążyć do tego na siłę. W efekcie dostajemy komiks nie tyle słaby, bo można go czytać bez bólu, a miejscami nawet z przyjemnością, za to bardziej niepotrzebny. Wszystko krzyczało tu do mnie, że „Doomsday Clock” zmieni moje życie, prawda wygląda jednak tak, że gdybym nigdy tego albumu nie przeczytał, nic takiego by się nie stało.

Mimo to uważam, że warto spróbować i przekonać się samemu. Przede wszystkim dla ilustracji. Dla kilku wątków. Dla tekstu Luthora, którym ten „gasi” Ozymandiasza tuż przed pojawieniem się Komedianta. Jeśli chodzi o mnie, odkładam „Zegar zagłady” na półkę i nie pozbywam się go, bo pewnie za jakiś czas wrócę do tego komiksu, żeby pooglądać rysunki.
Geoff Johns, Gary Frank: „Zegar zagłady” („Doomsday Clock”). Tłumaczenie: Jacek Drewnowski. Egmont Polska. Warszawa 2020.