CZASAMI (NIGDY, RZADKO, CZASAMI, ZAWSZE)
A
A
A
W świecie spranych ubrań i taniego piwa, wyblakłych wędlin pakowanych w plastiki, makijaży rozmazanych wokół oczu po całym dniu pracy i kolczyków wetkniętych w przebijane agrafką w domowych warunkach dziurki żyje 17-latka, która zaszła w ciążę. Takie światy i takie historie czasami się zdarzają.
Ta 17-latka to Autumn (bardzo dobra rola debiutującej Sidney Flanigan). Mieszka w małym mieście w Pensylwanii, tu chodzi do szkoły, tu dorabia na kasie w supermarkecie, gdzie codziennie po pracy zdaje pieniądze i przybrudzony kasjerski strój zamienia na własny przy blaszanej szafce. Czasami tak to wygląda. Autumn do tego bardzo ładnie śpiewa, co słyszymy na początku filmu w scenie z występami w stylu jakiegoś konkursu talentów, pełnej barwnych zespołów grających w rytmie lat 50., scenie będącej przeciwwagą dla tego, co widzimy i słyszymy później.
„Nigdy, rzadko, czasami, zawsze” Elizy Hittman to obraz w kolorach przygasającej jarzeniówki. Twarze są blade, wnętrza szarawe, a światło nienaturalne, no bo w takim świecie przecież słońca czasami nie ma. Z tym, co widzimy, współgra muzyka będąca jak te kolory i płynnie wpasowująca się w filmową ciszę. Bo w filmie mało jest słów. Wypowiadanie ich byłoby bez sensu. To, co mamy wiedzieć, widzimy, i nikt nie musi nam tego tłumaczyć. Czasami bez tłumaczeń i natłoku słów można dojrzeć więcej. Pomiędzy Autumn i jej kuzynką Skyler (Talia Ryder) istnieje nić porozumienia uruchamiana jednym spojrzeniem. Gdy w końcu prowadzą gęstszy dialog z pytaniami, które czasami można by uznać za jakiś small talk, to wiemy, że ta rozmowa jest szczera i prawdziwa. Głównie zaś porozumiewają się bez słów, tak jak porozumiewać się powinni najlepsi przyjaciele albo jak porozumiewają się osoby solidaryzujące się w cierpieniu, choć to może za krótkodystansowe słowo i coś w stylu „podłe życie” byłoby lepsze.
To życie w świecie mężczyzn, dla których systemowy podział płci jest, jaki jest, i bez względu na to, czy są to podpite grubaski z wielodniowym zarostem, młodzi fani muzyki z plecakiem, czy jeszcze jacyś inni, to wszyscy ślinią się tak samo. To życie w świecie kobiet, które nie za bardzo mają dokąd uciec, bo systemowy podział płci jest, jaki jest, więc jakkolwiek nie byłyby silne i nie walczyły o swoje, to działają tylko w obrębie tego systemu i na tyle, na ile on im pozwala, bo nie są na tyle silne, by jego granice przekroczyć. Może nie wiedzą jak albo że w ogóle jest to możliwe. Tak ułożony jest ten system, ten świat. Świat, w którym ludzie w domach żyją, jakby miotali się pomiędzy świadomością przeżywanej udręki a poczuciem bycia zesłanym z jakiegoś lepszego świata. Jakby byli za karę. Tu o wielu sprawach się nie mówi, bo się praktycznie nie rozmawia, mimo iż jednak wyrzuca z siebie sporo słów. Ale im mniej rozmowy i mówienia o sprawach istotnych, tym większa wygoda poczucia, że tych spraw nie ma.
Autumn i Skyler jadą do Nowego Jorku, by Autumn mogła tam usunąć ciążę. Aborcja to duży temat, szczególnie u nas, szczególnie teraz. Jednak jeśli wydaje się nam, że tylko u nas jest strasznie, a wszędzie indziej wystarczy pstryknąć palcem, by mieć zabieg, to się nam tylko tak wydaje, bo wszelakie (systemowe, rodzinne, religijny, moralne) priorytety przysłaniające ludzkie potrzeby, uczucia, ludzkie cierpienie występują jak świat długi i szeroki. I Autumn jest w tym wszystkim – nie licząc kuzynki – sama, a przeciwko niej cały świat. Różnica jest taka, że w Pensylwanii można wsiąść w autobus i pojechać do Nowego Jorku, czyli kilka godzin drogi, i z częściowym pokryciem z ubezpieczenia wykonać bezpieczny zabieg z dodatkami w postaci pomocy doradcy finansowego, pomocy psychologicznej i nawet wolontariuszy oferujących nocleg. W Polsce to niemożliwe, mimo że chętni do pomocy psychologicznej i wolontariatu na pewno by się znaleźli. Nie zmienia to jednak faktu, że historia jest zarówno dla Autumn, jak i też dla Skyler upadlająca, bo rodzi się z upadlającego kobiety systemu.
Nie sądzę, by ten film przekonał przeciwników aborcji do zmiany zdania – i też nie sądzę, by z takim zamierzeniem Hittman go kręciła. Bardziej chyba po to, by pokazać jedną z wielu takich historii, jakie czasami się zdarzają w różnych miejscach naszego świata. Kluczową sceną filmu jest ta, gdy kobieta w klinice aborcyjnej przepytuje Autumn na zasadzie ankiety i do coraz trudniejszych z psychologicznego punktu widzenia stwierdzeń Autumn musi dopasować jedno z czterech słów: nigdy, rzadko, czasami, zawsze. Tytułowe „Never, Rarely, Sometimes, Always” w ciszy filmu wybrzmiewają głośno, wyraźnie i dosadnie. Te cztery słowa dzielą świat na kolejne kategorie, na te różne miejsca w zależności od częstotliwości występowania danych zjawisk. „Partner ci zagrażał albo cię zastraszał”. „Partner cię uderzył, spoliczkował lub ranił fizycznie”. „Partner zmuszał cię do seksu, kiedy tego nie chciałaś”. Możemy sami spróbować wypowiadać kolejne trudne stwierdzenia i, określając częstotliwość ich występowania, określać to, gdzie i w jakim miejscu, w jakim systemie, w jakim świecie żyjemy. Te stwierdzenia mogą wychodzić poza bycie kobietą i stosunki seksualne, mogą dotyczyć poczucia bezpieczeństwa, możliwości dokonywania wolnych wyborów, realizowania się, wolności głoszenia poglądów, przyzwolenia na bycie innym, świadomości, że w razie czego istnieją ludzie i instytucje, które udzielą pomocy… Im częściej jest „nigdy”, tym lepiej. Gdy jest „rzadko”, to już gorzej, ale nie najgorzej, jednak gdy jest już „czasami” albo „zawsze”, to jest źle. I czasami jest właśnie źle, bo czasami taki jest ten nasz świat.
Ta 17-latka to Autumn (bardzo dobra rola debiutującej Sidney Flanigan). Mieszka w małym mieście w Pensylwanii, tu chodzi do szkoły, tu dorabia na kasie w supermarkecie, gdzie codziennie po pracy zdaje pieniądze i przybrudzony kasjerski strój zamienia na własny przy blaszanej szafce. Czasami tak to wygląda. Autumn do tego bardzo ładnie śpiewa, co słyszymy na początku filmu w scenie z występami w stylu jakiegoś konkursu talentów, pełnej barwnych zespołów grających w rytmie lat 50., scenie będącej przeciwwagą dla tego, co widzimy i słyszymy później.
„Nigdy, rzadko, czasami, zawsze” Elizy Hittman to obraz w kolorach przygasającej jarzeniówki. Twarze są blade, wnętrza szarawe, a światło nienaturalne, no bo w takim świecie przecież słońca czasami nie ma. Z tym, co widzimy, współgra muzyka będąca jak te kolory i płynnie wpasowująca się w filmową ciszę. Bo w filmie mało jest słów. Wypowiadanie ich byłoby bez sensu. To, co mamy wiedzieć, widzimy, i nikt nie musi nam tego tłumaczyć. Czasami bez tłumaczeń i natłoku słów można dojrzeć więcej. Pomiędzy Autumn i jej kuzynką Skyler (Talia Ryder) istnieje nić porozumienia uruchamiana jednym spojrzeniem. Gdy w końcu prowadzą gęstszy dialog z pytaniami, które czasami można by uznać za jakiś small talk, to wiemy, że ta rozmowa jest szczera i prawdziwa. Głównie zaś porozumiewają się bez słów, tak jak porozumiewać się powinni najlepsi przyjaciele albo jak porozumiewają się osoby solidaryzujące się w cierpieniu, choć to może za krótkodystansowe słowo i coś w stylu „podłe życie” byłoby lepsze.
To życie w świecie mężczyzn, dla których systemowy podział płci jest, jaki jest, i bez względu na to, czy są to podpite grubaski z wielodniowym zarostem, młodzi fani muzyki z plecakiem, czy jeszcze jacyś inni, to wszyscy ślinią się tak samo. To życie w świecie kobiet, które nie za bardzo mają dokąd uciec, bo systemowy podział płci jest, jaki jest, więc jakkolwiek nie byłyby silne i nie walczyły o swoje, to działają tylko w obrębie tego systemu i na tyle, na ile on im pozwala, bo nie są na tyle silne, by jego granice przekroczyć. Może nie wiedzą jak albo że w ogóle jest to możliwe. Tak ułożony jest ten system, ten świat. Świat, w którym ludzie w domach żyją, jakby miotali się pomiędzy świadomością przeżywanej udręki a poczuciem bycia zesłanym z jakiegoś lepszego świata. Jakby byli za karę. Tu o wielu sprawach się nie mówi, bo się praktycznie nie rozmawia, mimo iż jednak wyrzuca z siebie sporo słów. Ale im mniej rozmowy i mówienia o sprawach istotnych, tym większa wygoda poczucia, że tych spraw nie ma.
Autumn i Skyler jadą do Nowego Jorku, by Autumn mogła tam usunąć ciążę. Aborcja to duży temat, szczególnie u nas, szczególnie teraz. Jednak jeśli wydaje się nam, że tylko u nas jest strasznie, a wszędzie indziej wystarczy pstryknąć palcem, by mieć zabieg, to się nam tylko tak wydaje, bo wszelakie (systemowe, rodzinne, religijny, moralne) priorytety przysłaniające ludzkie potrzeby, uczucia, ludzkie cierpienie występują jak świat długi i szeroki. I Autumn jest w tym wszystkim – nie licząc kuzynki – sama, a przeciwko niej cały świat. Różnica jest taka, że w Pensylwanii można wsiąść w autobus i pojechać do Nowego Jorku, czyli kilka godzin drogi, i z częściowym pokryciem z ubezpieczenia wykonać bezpieczny zabieg z dodatkami w postaci pomocy doradcy finansowego, pomocy psychologicznej i nawet wolontariuszy oferujących nocleg. W Polsce to niemożliwe, mimo że chętni do pomocy psychologicznej i wolontariatu na pewno by się znaleźli. Nie zmienia to jednak faktu, że historia jest zarówno dla Autumn, jak i też dla Skyler upadlająca, bo rodzi się z upadlającego kobiety systemu.
Nie sądzę, by ten film przekonał przeciwników aborcji do zmiany zdania – i też nie sądzę, by z takim zamierzeniem Hittman go kręciła. Bardziej chyba po to, by pokazać jedną z wielu takich historii, jakie czasami się zdarzają w różnych miejscach naszego świata. Kluczową sceną filmu jest ta, gdy kobieta w klinice aborcyjnej przepytuje Autumn na zasadzie ankiety i do coraz trudniejszych z psychologicznego punktu widzenia stwierdzeń Autumn musi dopasować jedno z czterech słów: nigdy, rzadko, czasami, zawsze. Tytułowe „Never, Rarely, Sometimes, Always” w ciszy filmu wybrzmiewają głośno, wyraźnie i dosadnie. Te cztery słowa dzielą świat na kolejne kategorie, na te różne miejsca w zależności od częstotliwości występowania danych zjawisk. „Partner ci zagrażał albo cię zastraszał”. „Partner cię uderzył, spoliczkował lub ranił fizycznie”. „Partner zmuszał cię do seksu, kiedy tego nie chciałaś”. Możemy sami spróbować wypowiadać kolejne trudne stwierdzenia i, określając częstotliwość ich występowania, określać to, gdzie i w jakim miejscu, w jakim systemie, w jakim świecie żyjemy. Te stwierdzenia mogą wychodzić poza bycie kobietą i stosunki seksualne, mogą dotyczyć poczucia bezpieczeństwa, możliwości dokonywania wolnych wyborów, realizowania się, wolności głoszenia poglądów, przyzwolenia na bycie innym, świadomości, że w razie czego istnieją ludzie i instytucje, które udzielą pomocy… Im częściej jest „nigdy”, tym lepiej. Gdy jest „rzadko”, to już gorzej, ale nie najgorzej, jednak gdy jest już „czasami” albo „zawsze”, to jest źle. I czasami jest właśnie źle, bo czasami taki jest ten nasz świat.
„Nigdy, rzadko, czasami, zawsze” („Never, Rarely, Sometimes, Always”). Scenariusz i reżyseria: Eliza Hittman. Obsada: Sidney Flanigan, Talia Ryder, Ryan Eggold i in. Stany Zjednoczone 2020, 101 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |