JUŻ NIE DA SIĘ INACZEJ. O WYBRANYCH KSIĄŻKACH POETYCKICH ROKU 2020
A
A
A
Jeszcze nie tak dawno, w formie żartu, zdarzało mi się mówić, że „czasy ostateczne są marzeniem każdego poety”. Dziś sen zaczął się spełniać i bardzo szybko zamieniać w koszmar, o czym świadczy kilka ostatnio wydanych książek poetyckich, poruszających problem rychłego, spodziewanego końca na płaszczyźnie politycznej, społecznej czy ekonomicznej.
W lekturze książek Anny Mochalskiej, Michała Murowanieckiego, Macieja Taranka, Damiana Kowala, Łukasza Barysa i Andrzeja Niewiadomskiego dostrzegam pewną zbieżność. Nie zbieżność wydawcy i / lub wydawców, być może przypadkową, lecz zbieżność poruszanych tematów i opisywanych doświadczeń.
Nie da się ukryć, że rok 2020 był rokiem przełomowym i stworzył przestrzeń, która będzie dopiero zagospodarowywana przez teksty kultury próbujące wytłumaczyć, co tak naprawdę się stało. W poezji spodziewam się więc postpandemicznych tomów, antologii (o ile już takie nie powstały, ja kojarzę dzienniki pandemiczne i jedną czternastodniówkę literacką – „Wakacje od istnienia?”), wreszcie: spodziewam się konkursów tematycznych, których naczelnym tematem będzie koronawirus. I to będzie normalne, bo temat ten należy przepracować i z pewnością już wkrótce pojawią się twórczynie i twórcy, którzy zrobią to dobrze. A my będziemy ich czytali.
Jednak omawiane poniżej książki, choć wyszły w pamiętnym roku 2020, są interesujące z innego powodu: właściwie nie opisują doświadczenia pandemii (jak mniemam, wiersze z książek powstały w większości wcześniej), lecz opisują przyczyny, które doprowadziły do tego, że pandemia miała prawo w ogóle się pojawić, jako kolejne śmiertelne zagrożenie dla naszej egzystencji, wskutek destrukcyjnej działalności człowieka. Jakiej? O tym poniżej.
Mówię: sprawdzam!
Z książki na książkę Anna Mochalska coraz śmielej spogląda w stronę Wielkiej Opowieści. Tom „nie mam pytań” jest dla mnie próbę generalną przed poematem, bo autorka coraz śmielej sobie poczyna z zacieraniem granic między wierszami, częściej skupiając się na wydźwięku całości niż na pojedynczych, skończonych utworach. W nowym tomie poszczególne wiersze pracują na rzecz całości, są pretekstem, koniecznymi jej elementami. Przestała liczyć się dla Mochalskiej atrakcyjność fragmentu, pojedynczych fraz (tak jak to było, choćby w świetnych „samych głosach” z 2018 roku), ale nie przestały liczyć się dla niej istotne tematy. Tym razem tematem przewodnim trzeciej już książki jest więc poszukiwanie odpowiedniego głosu zdolnego wypowiedzieć umieranie świata.
gdy wszechświat dojdzie do granicy,
gdy Yellowstone wybuchnie,
gdy nadejdzie zlodowacenie,
gdy zabraknie wody,
gdy skończą się internety,
(…)
(„ciąg dalszy. zamieranie”, s. 29)
I tutaj pozwolę sobie na dygresję. Przy okazji recenzowania mojej drugiej książki poetyckiej „Państwo przodem” (2016) Mochalska pisała o „nowym katastrofizmie” obecnym w twórczości roczników 90. Dziś sama autorka (rocznik 1992), z niemałym powodzeniem, szuka odpowiedzi na pytanie „co tu się wydarzyło”, wbrew tytułowi swojej najnowszej propozycji, który każe wierzyć, że wszystko jest „jasne” i „pod kontrolą” i nie potrzebuje wytłumaczenia.
Jest więc cisza przed burzą, zaskoczenie i zdziwienie w jednym, szukanie słów pozwalających odszukać przyczyny tragicznego stanu rzeczy. Przypomina się Czesław Miłosz i jego „Poema naiwne”. Bo świat roku 2020 zastał Mochalską w pół słowa. To drugie pół, którego nie jest już w stanie wypowiedzieć, żyjąc, tak jak inni, w ekstremalnych czasach katastrofy klimatycznej, próbuje włożyć w usta innych: rozmaitych postaci pojawiających się na kartach książki, raz mniej, raz bardziej konkretnych. Narkoleptyka, kosmonauty, ale też Adolfa Poświatowskiego (męża Haliny Poświatowskiej, podobnie jak ona, chorującego na serce), Anny Boleyn, Amelii Hertzównej, czy samej Anny Mochalskiej. W przywoływaniu rozmaitych bohaterek i bohaterów w tytułach wierszy Mochalska przypomina Annę Adamowicz z czasów debiutanckich „Wątpi” (2016). Z drugiej strony: praktyka ta pozwala zrzucić z siebie choćby część odpowiedzialności za to, w jakim miejscu (jako cywilizacja) się znaleźliśmy. W myśl zasady „to nie ja, to inni”. Bo nawet Anna Mochalska, jako jedna z bohaterek wierszy, jest kimś innym niż autorka książki. A więc obrona poprzez atak, wskazywanie palcem i wywoływanie duchów (przeszłości)? Być może. W końcu dzisiejsza kondycja świata to robota Innego. Nasze życie jest tylko konsekwencją minionych decyzji i działań, za które odpowiadają właśnie Inni. Zatem próba znalezienia Innego, również w wymiarze religijnym (wątki chrześcijańskie są obecne w twórczości Mochalskiej już od czasów debiutanckiego „syndromu obcej ręki”), stanowi, w moim mniemaniu, ważną część książki. Bo jeśli nie ludzie są odpowiedzialni, to kto? Rośliny, zwierzęta? Ale one nie mają prawa głosu, nic nie znaczą, przynajmniej w świecie ludzkim.
Kto jest więc autorem świata, w którym przyszło dziś żyć? Na to nie ma jednoznacznej odpowiedzi, pomimo prób jej znalezienia. Stąd otrzymujemy wiersze zlewające się ze sobą, lecz rozlewające się na inne gatunki zwierząt i roślin; wiersze stanowiące ciągłość, jedną wielką próbę zadania ważkich pytań w imieniu wszystkiego, co ożywione. Ostatecznie liczą się przecież chęci (wobec czasów „ostatecznych”, czy nie jest to ironiczne?), liczy się sam fakt stawiania pytań. A nawet jeśli będzie to wyłącznie jedno pytanie, to mimo wszystko warto je zadać. W gąszczu postaci, z którymi autorka rozmawia (czy taka rozmowa nie ma czegoś ze wspomnianej naiwności, charakterystycznej dla ciekawskiego dziecka obecnego w trzeciej części tomu?) znajdzie się w końcu ktoś mądry, kto na to końcowe pytanie odpowie. Jak nie w tym, to w następnym, równie dobrym tomie. O ile zdąży(my).
Ucieczka w rodzinę
Ciekawą drogę twórczą przebył Michał Murowaniecki. Od dopieszczonych, rozbudowanych językowo i formalnie wierszy, gdzie „wszystko się zgadzało”, a jednocześnie nie było w nich miejsca na element zaskoczenia, odskocznię od modelu pisania, który święcił triumfy w konkursach poetyckich w latach 2006 – 2009, za sprawą literackiej mŁodzi, przeszedł autor „Spięć” do krótkich, pozornie niechlujnych notatek, relacji z codzienności i zwykłości.
Podobnie jak to było w „Stratosferze” (2018), również w książce „Ojce” (2020) nie czuć już, że autor się stara, tylko po prostu pisze, co wychodzi na dobre jego twórczości. Nie uświadczymy mnogości trików, przesadnej językowej nadbudowy, tylko samo mięso i maksimum treści w skondensowanej formie. Od pretensjonalności do naturalności? Zbyt mocne to słowa, ale coś chyba jest na rzeczy, skoro przerwa między „Owocami noża” (2012) a „Stratosferą” (2018) wyniosła aż sześć lat. Na szczęście autor nie próżnował i najnowsza książka jest tego przykładem, potwierdzeniem drogi, która wydaje się słuszna.
Otrzymujemy więc pozorną niechlujność w formie (bo jednak tymi wierszami nadal rządzi precyzja, tylko w wersji minimum) oraz powagę w tematach. A te krążą wokół roli i znaczenia ojca (obecnego już, o ile się nie mylę, w „Spięciach”, tyle że w najnowszym tomie ojcem jest także sam autor, próbujący wyjść z cienia tego pierwszego).
Przez trzy dni nie odważył się
dotknąć ciała swojego ojca,
aż do końca.
Gdy przyjdzie jego kolej,
syn pewnie też go nie dotknie,
choćby chciał.
(„Do żywego”, s. 23)
Głównym narzędziem poezjotwórczym wydaje się więc pamięć. Naczelna twórczyni obecnego lęku i uprzedzeń autora w stosunku do świata i przede wszystkim: do siebie samego. Ten jednak, co ciekawe, jest wszystkiego świadomy i „nieuchronność losu” przyjmuje nierzadko z dystansem, a nawet z ironią, zdając się na swoją pozorną nieważność w szerszej, społecznej perspektywie.
Jakiś czas temu ciężko pracował
na swoją notkę biograficzną.
Nosił ją jak order.
Teraz mieści się w trzech zdaniach:
coś wydał, raz wygrał, zamieszkał
za miastem. Na końcu
będzie tylko żona, dzieci. Wszystko.
(„Karty przy orderach”, s. 8)
Murowanieckiego zaczęła cieszyć perspektywa bycia „normalsem”. Walka o pozycję, zwłaszcza w środowisku poetyckim, stała się śmieszna i zwyczajnie dziecinna. Coś ważniejszego migoce na horyzoncie. Na przykład własna rodzina, strach przed tym, jaki świat zastaną jego dorosłe dzieci, a potem wnuki – czego w najnowszych utworach autor nie ukrywa. Zdolność zapewnienia rodzinie bezpieczeństwa, poczucia stabilizacji w obliczu niepewnej przyszłości, nadciągającego kataklizmu – jest kluczem do spełnienia. Żadna opinia krytyka literackiego nie może równać się z krytyką padającą z ust własnych dzieci, które – pozbawione szans na przyszłość – wkrótce mogą zacząć oskarżać rodziców. Murowaniecki ma świadomość, że po latach to one ocenią go najsurowiej. Tak jak on oceniał i wciąż ocenia swojego ojca, czując, że jego część żyje teraz w nim. I z tym należy się pogodzić. A pogodzenie oznacza dojrzałość: emocjonalną i twórczą.
A na końcu zdania jest koniec
Z figurą ojca (choć nie tylko) w drugiej książce mierzy się również Maciej Taranek. Przyznam, że w „impresariacie” autor mnie zaskoczył. Zwłaszcza, że od czasu świetnego „repetytorium” (2013) Taranek publikował niewiele i w pewnym momencie utwierdziłem się w przekonaniu, że autor stracił zainteresowanie poezją i najzwyczajniej w świecie pochłonęła go (o ironio!) proza życia.
Tymczasem wrócił i oto mamy znów charakterystyczne dla autora Pokémony (jako fan Dragon Balla zgłaszam pewne zastrzeżenia) i pokoleniowe doświadczenie ubrane w charakterystyczne powtórzenia i zapętlenia, z których nie ma wyjścia, bo przecież na końcu (gramatyki / zdania?) zamiast nagrody czeka jedynie bolesna refleksja podsumowująca nienajlepszą kondycję współczesnego świata:
grałem w pokémon go, kiedy ciężarówka
wjeżdżała w tłum ludzi w świętującej, lipcowej nicei.
grałem w pokémon go, kiedy ciężarówka
wjeżdżała w tłum ludzi w rocznicę zdobycia bastylii.
łapałem pokemony jak łzy, czy już wszystkie masz?
(„boom #4”, s. 9)
Wiersze Taranka pozbawione są ozdobników, językowego naddatku. Uczucie bezradności występujące w „impresariacie” jest na tyle silne, że mówi samo za siebie, rozumie samo przez się („się” od czasów „repetytorium” tak istotne dla autora). Zresztą, wszystko jest tutaj podawane dosadnie, bez znieczulenia. Choć nie są to łatwe wiersze, o przejrzystej strukturze. Przeciwnie. Taranek, korzystając jedynie (albo aż) z możliwości gramatyki języka polskiego potrafi je niesamowicie skomplikować i zaciemnić. A jednak zawsze udaje mu się, koniec końców, wyjść z tych potyczek zwycięsko, porazić bezwzględnością logiki. Bo przecież jedyna prawda to prawda logiczna, wobec której jesteśmy bezsilni. Z każdym kolejnym autorskim „boomem” bezsilni coraz bardziej, skostniali niczym język, który Taranek puszcza w ruch, żeby spróbował nadążyć za lawiną wydarzeń, za szybko zmieniającą się skórą świata. Spróbował zdążyć z opisem, bo przecież zaczyna brakować słów. Podobnie jak u Anny Mochalskiej.
Słusznie zauważyła w blurbie Natalia Malek, że w drugiej książce poetyckiej Taranek zwraca się ku własnemu rodzicielstwu. Tak jak u Michała Murowanieckiego, tak u Taranka, z rolą ojca wiąże się pewien wstyd. A ten z kolei trzeba umieć sobie zobrazować. Autor „repetytorium” korzysta z motywu jabłka. Jabłoń u Taranka jest biblijnym drzewem poznania dobra i zła rosnącym w raju, który nie ma imienia („był raj, nie miał imienia. / było piekło, miało – ”, pisze w utworze „co to było,” na s. 34). Bo dziś jest tylko piekło, a wychowywanie dzieci jest skazywaniem ich na życie w tym piekle, czyli w gasnącym świecie. Jednak podmiot zdecydował się podjąć to ryzyko, zerwać jabłko, zostać we wspomnianym piekle główną przyczyną (w raju była to Ewa), bez obaw, że zostanie z piekła wygnany. Przecież z piekła nie ma ucieczki. Dlatego też ten obecny w wierszach rodzicielski wstyd, za który odpowiedzialność powinni brać jednak Inni (znów dostrzegam tutaj podobieństwa do książki Mochalskiej).
Podsumowując: „impresariat” jest udaną, drugą książką Taranka, w której dostałem niby to samo, co w debiutanckim „repetytorium”, lecz zarazem inaczej, ponieważ nawet niewielka zmiana w obrabianym (aż do przesady) zdaniu robi wielką różnicę.
Już nie ma czasów
Jeśli wiersze Anny Mochalskiej przypominają niekiedy religijne pieśni, to u Damiana Kowala ich nie przypominają, a po prostu nimi są. Zwykłymi, codziennymi, zwłaszcza na cześć ptaków. Pisanymi (a może raczej: śpiewanymi) naturalnie, trochę od niechcenia, bez obaw, że zostanie się posądzonym o łatwiznę w konstruowaniu rytmu, który Kowalowi po prostu wychodzi, ale w taki sposób, że wszelkie poprawki mające na celu jego „skomplikowanie”, tylko zepsułyby utwór. Bo ten ma wybrzmieć. Przekaz działa, jeśli autor potrafi go w naturalny sposób przekazać. A Kowal to potrafi.
I tęskni do bezkresu natury, zamknięty w ciasnej, miejskiej przestrzeni, w korporacyjnej rzeczywistości (o której choćby nie tak dawno pisał w „Czarnych poszetkach” Krzysztof Szeremeta). Odpowiedź na cywilizacyjny szum znajdując w muzyce, którą traktuje zresztą bardzo serio: prywatnie, intymnie. Czyżby muzyka była jedynym pozytywnym produktem naszej cywilizacji? Ale co wtedy, jeśli i ona zaczyna odzwierciedlać śmiertelny rytm współczesności, stając się jej sojuszniczką, ubocznym wytworem, imitacją? Czyżby hałaśliwa muzyka czasu (zeitmuzik, jak u wczesnego Tomasza Dalasińskiego) miała przykryć ciche, masowe wymieranie gatunków odbywające się w cieniu szklanych wieżowców? Tyle niepotrzebnych bodźców, tyle hałasu o nic, zdaje się śpiewać Kowal (również muzyczny krytyk), bo przecież ludzie to najgorsza wersja zwierząt. Wyzbyli się naturalności, przestali słuchać szczekania psa, trelu skowronka, szumu drzew. I jest to niestety łabędzi śpiew poety, kolejny przykład bezsilności i przerzucania się winą, tak charakterystyczny dla autorek i autorów urodzonych na przełomie lat 80 i 90.
patrzymy w niebo – leniwie płyną chmury,
zbłąkana wrona sunie gdzieś na wschód.
patrzymy w niebo – szukamy drogowskazów,
prostych dróg na koniec czasów.
(„mono no aware”, s. 60)
Ten „koniec czasów” mógłby jednak skończyć się wcześniej (o ironio!). Bo choć „Pieśni” to udany tom, tematycznie rozpięty między naturalnością, a sztucznością i poszukiwaniem naturalnej muzyki świata, coraz częściej zagłuszanej przez sztuczny hałas generowany przez ludzkość, próbującą w ten sposób pocieszyć się iluzją postępu w obliczu zbliżającej się katastrofy, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest za długi. W pewnym momencie coś siada (nagłośnienie?), zaczynają pojawiać się nowe wersje tych samych utworów (rzecz jasna, mam na myśli tematykę) i całość traci swoją początkową moc. Większa selekcja materiału na pewno nie zaszkodziłaby tej książce, która, jestem pewien, jeszcze zyskałaby na wartości.
Lecz jeśli chodziło Kowalowi o przebodźcowanie czytelnika, jakiego sam doświadcza na co dzień u schyłku epoki kapitalizmu (jeśli już muzyka, to może relaksacyjna?, notuję na marginesie), to jestem w stanie go zrozumieć. Albo nawet nie. Po prostu czuję podobnie. Bo w poezji o czucie przede wszystkim chodzi.
Nie będzie nowej Doliny Issy
Wrażenie upchnięcia zbyt dużej ilości materiału w jednej książce towarzyszyło mi również w trakcie lektury debiutu Łukasza Barysa „Wysokie słońce”. Barysowi wychodzą wiersze właściwie ze wszystkiego, więc łatwo przedobrzyć, kiedy ma się tak duży talent (a Barys go ma, nie tylko w poezji, lecz również w prozie, tak jak ma różne inspiracje: z jednej strony dostrzec można wpływ Dawida Mateusza i Andrzeja Sosnowskiego, z drugiej: Czesława Miłosza i zaryzykuję: Dariusza Suski).
Obszerność tomu to jednak jego jedyna wada. Zajmujący bohater wierszy Barysa wydaje się w pułapce. Zawieszony między miastem, w którym bogiem jest neoliberalizm, a wsią, w której bogiem jest kościół (bynajmniej nie liberalny) szuka drogi wyjścia w postaci śladów autentyczności i namacalnej obecności Innego: najczęściej wśród bliskich. Przypomina w tym właśnie Dariusza Suskę, którego podmiot poruszał się po bardzo ograniczonej przestrzeni zaludnionej przez kilku bohaterów, co miało sprawiać wrażenie, że czytelnik jest wybrańcem, tym, którego Suska obdarzył zaufaniem i dopuścił do swojego intymnego i bezpiecznego świata. Jednak różnica między Suską a Barysem polega na tym, że o ile Suska (rocznik 1968) miał jeszcze narzędzia pozwalające na kreację własnego mikroświata stanowiącego ochronną tarczę, tak Barys (rocznik 1997) jest już tych narzędzi pozbawiony. System odebrał mu wszystko, co naturalne i zaoferował sztuczność, imitację: relacji międzyludzkich, uczuć, wiary. System zaoferował jedynie siebie: ekwiwalent, atrapę, remiks („na kukurydzę mówię popcorn”, s. 54). Barys nie ma więc szans na własną Dolinę Issy. Wniosek? Człowiek nie ma już z czego „czerpać”, a więc za coraz mniej spraw możemy brać odpowiedzialność. W ten sposób jesteśmy masowo wykluczani przez garstkę, która odbiera nam narzędzia decyzyjne, bo ma władzę, środki przekazu, religię, ale żadnego poczucia odpowiedzialności. Jak wyjść z tego impasu?
Wziąć odpowiedzialność za losy,
gdy idą w miliony, czy za lasy, gdy idą w popioły?
(„Znowu na wsi”, s. 41)
W pewien dysonans wprowadza sielankowy rytm wierszy Barysa, przez co nawet najtrudniejsze tematy podane są w lekkiej formie. O czym to świadczy? Być może o tym, że tyle zaczęło się dziać na świecie, że straciliśmy poczucie hierarchii wydarzeń. Kiedy wszystko staje się nagle kluczowe dla naszej przyszłości, dla naszego istnienia wszystko zarazem staje się banalne. Jak nasza egzystencja. Dlatego niech chociaż katastrofa będzie piękna. Jak wiersze Barysa.
Ile możesz patrzeć umieraniu
w otwarte kisiele?
(…)
Zostało trochę piasku, więc zabawię się
z tobą w morze, ulepię ci miasto;
z kościołem, biedronką i Amazonem –
lubię przyrodę. Ludzi zrobię z kamieni albo elektrośmieci,
zapełnię miasto lalkami Barbie:
do tego prowadzi neoliberalizm?
(„Gdzie rośnie piasek”, s. 13)
Było, nie może minąć
Nakładanie się przeszłości na teraźniejszość, praca pamięci (jak u Murowanieckiego), przywoływanie konkretnych dat, ludzi i miejsc celem przekonania siebie, że coś się jednak przeżyło, głód doświadczenia – to wszystko wydaje się składać na najnowszy tom Andrzeja Niewiadomskiego pt. „Tytuł. Wiersze jednego sezonu”. A więc Arthur Rimbaud i jego „Sezon w piekle”? Czy jednak wiersze „zebrane” z całego życia będącego piekłem, ale takim piekłem w wersji light, z opcją wzięcia sobie od niego urlopu, przerwy? Te jednak „intensywne przerwy”, bez szans na odpoczynek, lecz tworzące życie właśnie, te krótkie chwile, kiedy namacalnie doświadczamy istnienia, „całej jaskrawości”, kiedy zyskujemy aż za bardzo świadomość własnego „ja” względem innych ludzi, czasu i miejsca – dla Niewiadomskiego, któremu chyba nieobce jest życiopisanie – dla niego te chwile wydają się bodaj najcenniejsze. Przypomina się poetycka twórczość rówieśnika – Jacka Bieruta (1964), te wszystkie obrazy z przeszłości atakujące w najmniej oczekiwanych momentach, a więc „dziadek pochowany w ślubnym garniturze wnuka”, czy „kumple z lasu trzymający się pracy” (Bierut). O ile jednak Bieruta prześladują przeszłe zdarzenia „same z siebie”, tak Niewiadomski sam przywołuje je w swoich gęstych wierszach-kronikach, chcąc na nowo tchnąć w nie życie, przeżyć raz jeszcze. Pytanie: po co to robi? I tutaj właśnie wydaje mi się, że Niewiadomski i pozostali omawiani w tym szkicu poeci mają szansę się spotkać.
Bo przecież przeszłość „przeżyta” samodzielnie nie może już zostać zawłaszczona, nawet jeśli pozostali uczestnicy naszego doświadczenia będą chcieli zgłosić do niej poprawki („w dziesięć dobrych lat później / Eugeniusz w liście miał pretensje, że rozmawiając / z Julią Fiedorczuk przez telefon (…) nazywam go Gieniem”. W tym samym utworze pt. „Sprzątanie (Poemat antyautobiograficzny)” ze s. 23 Niewiadomski pisze również: „Wszystko to kwestia indywidualnego czucia / języka, a może doświadczeń”. Tak indywidualnie rozumiana przeszłość, którą możemy przywoływać w dowolnym momencie wydaje się więc bezpieczniejsza, bo własna. Stoi w opozycji do teraźniejszości, która jest platformą wspólnego, bo globalnego doświadczenia, jakim jest bez wątpienia kryzys klimatyczny, gospodarczy czy pandemia. Tym samym przeszłość Niewiadomskiego jest jakimś wyjściem-przerwą, exitem, którego następne pokolenia będą pozbawione, bo nie będą miały do czego się cofnąć, dokąd uciec, aby odetchnąć. U Niewiadomskiego prywatne (jazda samochodem m.in. z Jerzym Pilchem) miesza się z tym, co publiczne i polityczne. Jest więc pewien wybór, opcja pod ręką. U Mochalskiej, Taranka, Kowala, czy Barysa tego wyboru już nie ma. Teraźniejszość stała się wyłącznie publiczna i polityczna, a ludzie stali się jej więźniami. I Niewiadomski zdaje się to dostrzegać. Ostatecznie więc tytułowe „wiersze jednego sezonu” (w piekle) są wierszami zanurzonymi nie w przeszłości, lecz w przyszłych, coraz bardziej gorących, niespokojnych i nienazwanych jeszcze latach. Jaki nadamy im zbiorczy tytuł? Strach się bać.
Wspólnota wiersza
Wspólny dla tych książek jest przewijający się przez nie i unoszący się nad nimi duch „wiersza ostatecznego”, czyli utwór-matka podsumowujący błędy ludzkości i wysuwający oskarżenia pod jej adresem, dzięki systematycznej pracy pamięci. Od którego to utworu biorą swój początek inne teksty. Taki wiersz jest jednocześnie wyrazem troski: nie tylko o ludzi, którzy przyszli na świat „końca” z naszej winy i potrzeby rozmnażania, choć winę za nasze poczucie winy względem nich ponoszą już Inni; lecz jest również wyrazem troski o pozostałe gatunki, dotychczas spychane na margines. O „całość życia”, które może dopiero teraz wybrzmieć w pełni, wszystkimi głosami. Na chwilę przed unicestwieniem, kiedy najprawdopodobniej jest już za późno. I na tym polega tragizm tej potrzebnej, zwyczajnie dobrej poezji.
W lekturze książek Anny Mochalskiej, Michała Murowanieckiego, Macieja Taranka, Damiana Kowala, Łukasza Barysa i Andrzeja Niewiadomskiego dostrzegam pewną zbieżność. Nie zbieżność wydawcy i / lub wydawców, być może przypadkową, lecz zbieżność poruszanych tematów i opisywanych doświadczeń.
Nie da się ukryć, że rok 2020 był rokiem przełomowym i stworzył przestrzeń, która będzie dopiero zagospodarowywana przez teksty kultury próbujące wytłumaczyć, co tak naprawdę się stało. W poezji spodziewam się więc postpandemicznych tomów, antologii (o ile już takie nie powstały, ja kojarzę dzienniki pandemiczne i jedną czternastodniówkę literacką – „Wakacje od istnienia?”), wreszcie: spodziewam się konkursów tematycznych, których naczelnym tematem będzie koronawirus. I to będzie normalne, bo temat ten należy przepracować i z pewnością już wkrótce pojawią się twórczynie i twórcy, którzy zrobią to dobrze. A my będziemy ich czytali.
Jednak omawiane poniżej książki, choć wyszły w pamiętnym roku 2020, są interesujące z innego powodu: właściwie nie opisują doświadczenia pandemii (jak mniemam, wiersze z książek powstały w większości wcześniej), lecz opisują przyczyny, które doprowadziły do tego, że pandemia miała prawo w ogóle się pojawić, jako kolejne śmiertelne zagrożenie dla naszej egzystencji, wskutek destrukcyjnej działalności człowieka. Jakiej? O tym poniżej.
Mówię: sprawdzam!
Z książki na książkę Anna Mochalska coraz śmielej spogląda w stronę Wielkiej Opowieści. Tom „nie mam pytań” jest dla mnie próbę generalną przed poematem, bo autorka coraz śmielej sobie poczyna z zacieraniem granic między wierszami, częściej skupiając się na wydźwięku całości niż na pojedynczych, skończonych utworach. W nowym tomie poszczególne wiersze pracują na rzecz całości, są pretekstem, koniecznymi jej elementami. Przestała liczyć się dla Mochalskiej atrakcyjność fragmentu, pojedynczych fraz (tak jak to było, choćby w świetnych „samych głosach” z 2018 roku), ale nie przestały liczyć się dla niej istotne tematy. Tym razem tematem przewodnim trzeciej już książki jest więc poszukiwanie odpowiedniego głosu zdolnego wypowiedzieć umieranie świata.
gdy wszechświat dojdzie do granicy,
gdy Yellowstone wybuchnie,
gdy nadejdzie zlodowacenie,
gdy zabraknie wody,
gdy skończą się internety,
(…)
(„ciąg dalszy. zamieranie”, s. 29)
I tutaj pozwolę sobie na dygresję. Przy okazji recenzowania mojej drugiej książki poetyckiej „Państwo przodem” (2016) Mochalska pisała o „nowym katastrofizmie” obecnym w twórczości roczników 90. Dziś sama autorka (rocznik 1992), z niemałym powodzeniem, szuka odpowiedzi na pytanie „co tu się wydarzyło”, wbrew tytułowi swojej najnowszej propozycji, który każe wierzyć, że wszystko jest „jasne” i „pod kontrolą” i nie potrzebuje wytłumaczenia.
Jest więc cisza przed burzą, zaskoczenie i zdziwienie w jednym, szukanie słów pozwalających odszukać przyczyny tragicznego stanu rzeczy. Przypomina się Czesław Miłosz i jego „Poema naiwne”. Bo świat roku 2020 zastał Mochalską w pół słowa. To drugie pół, którego nie jest już w stanie wypowiedzieć, żyjąc, tak jak inni, w ekstremalnych czasach katastrofy klimatycznej, próbuje włożyć w usta innych: rozmaitych postaci pojawiających się na kartach książki, raz mniej, raz bardziej konkretnych. Narkoleptyka, kosmonauty, ale też Adolfa Poświatowskiego (męża Haliny Poświatowskiej, podobnie jak ona, chorującego na serce), Anny Boleyn, Amelii Hertzównej, czy samej Anny Mochalskiej. W przywoływaniu rozmaitych bohaterek i bohaterów w tytułach wierszy Mochalska przypomina Annę Adamowicz z czasów debiutanckich „Wątpi” (2016). Z drugiej strony: praktyka ta pozwala zrzucić z siebie choćby część odpowiedzialności za to, w jakim miejscu (jako cywilizacja) się znaleźliśmy. W myśl zasady „to nie ja, to inni”. Bo nawet Anna Mochalska, jako jedna z bohaterek wierszy, jest kimś innym niż autorka książki. A więc obrona poprzez atak, wskazywanie palcem i wywoływanie duchów (przeszłości)? Być może. W końcu dzisiejsza kondycja świata to robota Innego. Nasze życie jest tylko konsekwencją minionych decyzji i działań, za które odpowiadają właśnie Inni. Zatem próba znalezienia Innego, również w wymiarze religijnym (wątki chrześcijańskie są obecne w twórczości Mochalskiej już od czasów debiutanckiego „syndromu obcej ręki”), stanowi, w moim mniemaniu, ważną część książki. Bo jeśli nie ludzie są odpowiedzialni, to kto? Rośliny, zwierzęta? Ale one nie mają prawa głosu, nic nie znaczą, przynajmniej w świecie ludzkim.
Kto jest więc autorem świata, w którym przyszło dziś żyć? Na to nie ma jednoznacznej odpowiedzi, pomimo prób jej znalezienia. Stąd otrzymujemy wiersze zlewające się ze sobą, lecz rozlewające się na inne gatunki zwierząt i roślin; wiersze stanowiące ciągłość, jedną wielką próbę zadania ważkich pytań w imieniu wszystkiego, co ożywione. Ostatecznie liczą się przecież chęci (wobec czasów „ostatecznych”, czy nie jest to ironiczne?), liczy się sam fakt stawiania pytań. A nawet jeśli będzie to wyłącznie jedno pytanie, to mimo wszystko warto je zadać. W gąszczu postaci, z którymi autorka rozmawia (czy taka rozmowa nie ma czegoś ze wspomnianej naiwności, charakterystycznej dla ciekawskiego dziecka obecnego w trzeciej części tomu?) znajdzie się w końcu ktoś mądry, kto na to końcowe pytanie odpowie. Jak nie w tym, to w następnym, równie dobrym tomie. O ile zdąży(my).
Ucieczka w rodzinę
Ciekawą drogę twórczą przebył Michał Murowaniecki. Od dopieszczonych, rozbudowanych językowo i formalnie wierszy, gdzie „wszystko się zgadzało”, a jednocześnie nie było w nich miejsca na element zaskoczenia, odskocznię od modelu pisania, który święcił triumfy w konkursach poetyckich w latach 2006 – 2009, za sprawą literackiej mŁodzi, przeszedł autor „Spięć” do krótkich, pozornie niechlujnych notatek, relacji z codzienności i zwykłości.
Podobnie jak to było w „Stratosferze” (2018), również w książce „Ojce” (2020) nie czuć już, że autor się stara, tylko po prostu pisze, co wychodzi na dobre jego twórczości. Nie uświadczymy mnogości trików, przesadnej językowej nadbudowy, tylko samo mięso i maksimum treści w skondensowanej formie. Od pretensjonalności do naturalności? Zbyt mocne to słowa, ale coś chyba jest na rzeczy, skoro przerwa między „Owocami noża” (2012) a „Stratosferą” (2018) wyniosła aż sześć lat. Na szczęście autor nie próżnował i najnowsza książka jest tego przykładem, potwierdzeniem drogi, która wydaje się słuszna.
Otrzymujemy więc pozorną niechlujność w formie (bo jednak tymi wierszami nadal rządzi precyzja, tylko w wersji minimum) oraz powagę w tematach. A te krążą wokół roli i znaczenia ojca (obecnego już, o ile się nie mylę, w „Spięciach”, tyle że w najnowszym tomie ojcem jest także sam autor, próbujący wyjść z cienia tego pierwszego).
Przez trzy dni nie odważył się
dotknąć ciała swojego ojca,
aż do końca.
Gdy przyjdzie jego kolej,
syn pewnie też go nie dotknie,
choćby chciał.
(„Do żywego”, s. 23)
Głównym narzędziem poezjotwórczym wydaje się więc pamięć. Naczelna twórczyni obecnego lęku i uprzedzeń autora w stosunku do świata i przede wszystkim: do siebie samego. Ten jednak, co ciekawe, jest wszystkiego świadomy i „nieuchronność losu” przyjmuje nierzadko z dystansem, a nawet z ironią, zdając się na swoją pozorną nieważność w szerszej, społecznej perspektywie.
Jakiś czas temu ciężko pracował
na swoją notkę biograficzną.
Nosił ją jak order.
Teraz mieści się w trzech zdaniach:
coś wydał, raz wygrał, zamieszkał
za miastem. Na końcu
będzie tylko żona, dzieci. Wszystko.
(„Karty przy orderach”, s. 8)
Murowanieckiego zaczęła cieszyć perspektywa bycia „normalsem”. Walka o pozycję, zwłaszcza w środowisku poetyckim, stała się śmieszna i zwyczajnie dziecinna. Coś ważniejszego migoce na horyzoncie. Na przykład własna rodzina, strach przed tym, jaki świat zastaną jego dorosłe dzieci, a potem wnuki – czego w najnowszych utworach autor nie ukrywa. Zdolność zapewnienia rodzinie bezpieczeństwa, poczucia stabilizacji w obliczu niepewnej przyszłości, nadciągającego kataklizmu – jest kluczem do spełnienia. Żadna opinia krytyka literackiego nie może równać się z krytyką padającą z ust własnych dzieci, które – pozbawione szans na przyszłość – wkrótce mogą zacząć oskarżać rodziców. Murowaniecki ma świadomość, że po latach to one ocenią go najsurowiej. Tak jak on oceniał i wciąż ocenia swojego ojca, czując, że jego część żyje teraz w nim. I z tym należy się pogodzić. A pogodzenie oznacza dojrzałość: emocjonalną i twórczą.
A na końcu zdania jest koniec
Z figurą ojca (choć nie tylko) w drugiej książce mierzy się również Maciej Taranek. Przyznam, że w „impresariacie” autor mnie zaskoczył. Zwłaszcza, że od czasu świetnego „repetytorium” (2013) Taranek publikował niewiele i w pewnym momencie utwierdziłem się w przekonaniu, że autor stracił zainteresowanie poezją i najzwyczajniej w świecie pochłonęła go (o ironio!) proza życia.
Tymczasem wrócił i oto mamy znów charakterystyczne dla autora Pokémony (jako fan Dragon Balla zgłaszam pewne zastrzeżenia) i pokoleniowe doświadczenie ubrane w charakterystyczne powtórzenia i zapętlenia, z których nie ma wyjścia, bo przecież na końcu (gramatyki / zdania?) zamiast nagrody czeka jedynie bolesna refleksja podsumowująca nienajlepszą kondycję współczesnego świata:
grałem w pokémon go, kiedy ciężarówka
wjeżdżała w tłum ludzi w świętującej, lipcowej nicei.
grałem w pokémon go, kiedy ciężarówka
wjeżdżała w tłum ludzi w rocznicę zdobycia bastylii.
łapałem pokemony jak łzy, czy już wszystkie masz?
(„boom #4”, s. 9)
Wiersze Taranka pozbawione są ozdobników, językowego naddatku. Uczucie bezradności występujące w „impresariacie” jest na tyle silne, że mówi samo za siebie, rozumie samo przez się („się” od czasów „repetytorium” tak istotne dla autora). Zresztą, wszystko jest tutaj podawane dosadnie, bez znieczulenia. Choć nie są to łatwe wiersze, o przejrzystej strukturze. Przeciwnie. Taranek, korzystając jedynie (albo aż) z możliwości gramatyki języka polskiego potrafi je niesamowicie skomplikować i zaciemnić. A jednak zawsze udaje mu się, koniec końców, wyjść z tych potyczek zwycięsko, porazić bezwzględnością logiki. Bo przecież jedyna prawda to prawda logiczna, wobec której jesteśmy bezsilni. Z każdym kolejnym autorskim „boomem” bezsilni coraz bardziej, skostniali niczym język, który Taranek puszcza w ruch, żeby spróbował nadążyć za lawiną wydarzeń, za szybko zmieniającą się skórą świata. Spróbował zdążyć z opisem, bo przecież zaczyna brakować słów. Podobnie jak u Anny Mochalskiej.
Słusznie zauważyła w blurbie Natalia Malek, że w drugiej książce poetyckiej Taranek zwraca się ku własnemu rodzicielstwu. Tak jak u Michała Murowanieckiego, tak u Taranka, z rolą ojca wiąże się pewien wstyd. A ten z kolei trzeba umieć sobie zobrazować. Autor „repetytorium” korzysta z motywu jabłka. Jabłoń u Taranka jest biblijnym drzewem poznania dobra i zła rosnącym w raju, który nie ma imienia („był raj, nie miał imienia. / było piekło, miało – ”, pisze w utworze „co to było,” na s. 34). Bo dziś jest tylko piekło, a wychowywanie dzieci jest skazywaniem ich na życie w tym piekle, czyli w gasnącym świecie. Jednak podmiot zdecydował się podjąć to ryzyko, zerwać jabłko, zostać we wspomnianym piekle główną przyczyną (w raju była to Ewa), bez obaw, że zostanie z piekła wygnany. Przecież z piekła nie ma ucieczki. Dlatego też ten obecny w wierszach rodzicielski wstyd, za który odpowiedzialność powinni brać jednak Inni (znów dostrzegam tutaj podobieństwa do książki Mochalskiej).
Podsumowując: „impresariat” jest udaną, drugą książką Taranka, w której dostałem niby to samo, co w debiutanckim „repetytorium”, lecz zarazem inaczej, ponieważ nawet niewielka zmiana w obrabianym (aż do przesady) zdaniu robi wielką różnicę.
Już nie ma czasów
Jeśli wiersze Anny Mochalskiej przypominają niekiedy religijne pieśni, to u Damiana Kowala ich nie przypominają, a po prostu nimi są. Zwykłymi, codziennymi, zwłaszcza na cześć ptaków. Pisanymi (a może raczej: śpiewanymi) naturalnie, trochę od niechcenia, bez obaw, że zostanie się posądzonym o łatwiznę w konstruowaniu rytmu, który Kowalowi po prostu wychodzi, ale w taki sposób, że wszelkie poprawki mające na celu jego „skomplikowanie”, tylko zepsułyby utwór. Bo ten ma wybrzmieć. Przekaz działa, jeśli autor potrafi go w naturalny sposób przekazać. A Kowal to potrafi.
I tęskni do bezkresu natury, zamknięty w ciasnej, miejskiej przestrzeni, w korporacyjnej rzeczywistości (o której choćby nie tak dawno pisał w „Czarnych poszetkach” Krzysztof Szeremeta). Odpowiedź na cywilizacyjny szum znajdując w muzyce, którą traktuje zresztą bardzo serio: prywatnie, intymnie. Czyżby muzyka była jedynym pozytywnym produktem naszej cywilizacji? Ale co wtedy, jeśli i ona zaczyna odzwierciedlać śmiertelny rytm współczesności, stając się jej sojuszniczką, ubocznym wytworem, imitacją? Czyżby hałaśliwa muzyka czasu (zeitmuzik, jak u wczesnego Tomasza Dalasińskiego) miała przykryć ciche, masowe wymieranie gatunków odbywające się w cieniu szklanych wieżowców? Tyle niepotrzebnych bodźców, tyle hałasu o nic, zdaje się śpiewać Kowal (również muzyczny krytyk), bo przecież ludzie to najgorsza wersja zwierząt. Wyzbyli się naturalności, przestali słuchać szczekania psa, trelu skowronka, szumu drzew. I jest to niestety łabędzi śpiew poety, kolejny przykład bezsilności i przerzucania się winą, tak charakterystyczny dla autorek i autorów urodzonych na przełomie lat 80 i 90.
patrzymy w niebo – leniwie płyną chmury,
zbłąkana wrona sunie gdzieś na wschód.
patrzymy w niebo – szukamy drogowskazów,
prostych dróg na koniec czasów.
(„mono no aware”, s. 60)
Ten „koniec czasów” mógłby jednak skończyć się wcześniej (o ironio!). Bo choć „Pieśni” to udany tom, tematycznie rozpięty między naturalnością, a sztucznością i poszukiwaniem naturalnej muzyki świata, coraz częściej zagłuszanej przez sztuczny hałas generowany przez ludzkość, próbującą w ten sposób pocieszyć się iluzją postępu w obliczu zbliżającej się katastrofy, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest za długi. W pewnym momencie coś siada (nagłośnienie?), zaczynają pojawiać się nowe wersje tych samych utworów (rzecz jasna, mam na myśli tematykę) i całość traci swoją początkową moc. Większa selekcja materiału na pewno nie zaszkodziłaby tej książce, która, jestem pewien, jeszcze zyskałaby na wartości.
Lecz jeśli chodziło Kowalowi o przebodźcowanie czytelnika, jakiego sam doświadcza na co dzień u schyłku epoki kapitalizmu (jeśli już muzyka, to może relaksacyjna?, notuję na marginesie), to jestem w stanie go zrozumieć. Albo nawet nie. Po prostu czuję podobnie. Bo w poezji o czucie przede wszystkim chodzi.
Nie będzie nowej Doliny Issy
Wrażenie upchnięcia zbyt dużej ilości materiału w jednej książce towarzyszyło mi również w trakcie lektury debiutu Łukasza Barysa „Wysokie słońce”. Barysowi wychodzą wiersze właściwie ze wszystkiego, więc łatwo przedobrzyć, kiedy ma się tak duży talent (a Barys go ma, nie tylko w poezji, lecz również w prozie, tak jak ma różne inspiracje: z jednej strony dostrzec można wpływ Dawida Mateusza i Andrzeja Sosnowskiego, z drugiej: Czesława Miłosza i zaryzykuję: Dariusza Suski).
Obszerność tomu to jednak jego jedyna wada. Zajmujący bohater wierszy Barysa wydaje się w pułapce. Zawieszony między miastem, w którym bogiem jest neoliberalizm, a wsią, w której bogiem jest kościół (bynajmniej nie liberalny) szuka drogi wyjścia w postaci śladów autentyczności i namacalnej obecności Innego: najczęściej wśród bliskich. Przypomina w tym właśnie Dariusza Suskę, którego podmiot poruszał się po bardzo ograniczonej przestrzeni zaludnionej przez kilku bohaterów, co miało sprawiać wrażenie, że czytelnik jest wybrańcem, tym, którego Suska obdarzył zaufaniem i dopuścił do swojego intymnego i bezpiecznego świata. Jednak różnica między Suską a Barysem polega na tym, że o ile Suska (rocznik 1968) miał jeszcze narzędzia pozwalające na kreację własnego mikroświata stanowiącego ochronną tarczę, tak Barys (rocznik 1997) jest już tych narzędzi pozbawiony. System odebrał mu wszystko, co naturalne i zaoferował sztuczność, imitację: relacji międzyludzkich, uczuć, wiary. System zaoferował jedynie siebie: ekwiwalent, atrapę, remiks („na kukurydzę mówię popcorn”, s. 54). Barys nie ma więc szans na własną Dolinę Issy. Wniosek? Człowiek nie ma już z czego „czerpać”, a więc za coraz mniej spraw możemy brać odpowiedzialność. W ten sposób jesteśmy masowo wykluczani przez garstkę, która odbiera nam narzędzia decyzyjne, bo ma władzę, środki przekazu, religię, ale żadnego poczucia odpowiedzialności. Jak wyjść z tego impasu?
Wziąć odpowiedzialność za losy,
gdy idą w miliony, czy za lasy, gdy idą w popioły?
(„Znowu na wsi”, s. 41)
W pewien dysonans wprowadza sielankowy rytm wierszy Barysa, przez co nawet najtrudniejsze tematy podane są w lekkiej formie. O czym to świadczy? Być może o tym, że tyle zaczęło się dziać na świecie, że straciliśmy poczucie hierarchii wydarzeń. Kiedy wszystko staje się nagle kluczowe dla naszej przyszłości, dla naszego istnienia wszystko zarazem staje się banalne. Jak nasza egzystencja. Dlatego niech chociaż katastrofa będzie piękna. Jak wiersze Barysa.
Ile możesz patrzeć umieraniu
w otwarte kisiele?
(…)
Zostało trochę piasku, więc zabawię się
z tobą w morze, ulepię ci miasto;
z kościołem, biedronką i Amazonem –
lubię przyrodę. Ludzi zrobię z kamieni albo elektrośmieci,
zapełnię miasto lalkami Barbie:
do tego prowadzi neoliberalizm?
(„Gdzie rośnie piasek”, s. 13)
Było, nie może minąć
Nakładanie się przeszłości na teraźniejszość, praca pamięci (jak u Murowanieckiego), przywoływanie konkretnych dat, ludzi i miejsc celem przekonania siebie, że coś się jednak przeżyło, głód doświadczenia – to wszystko wydaje się składać na najnowszy tom Andrzeja Niewiadomskiego pt. „Tytuł. Wiersze jednego sezonu”. A więc Arthur Rimbaud i jego „Sezon w piekle”? Czy jednak wiersze „zebrane” z całego życia będącego piekłem, ale takim piekłem w wersji light, z opcją wzięcia sobie od niego urlopu, przerwy? Te jednak „intensywne przerwy”, bez szans na odpoczynek, lecz tworzące życie właśnie, te krótkie chwile, kiedy namacalnie doświadczamy istnienia, „całej jaskrawości”, kiedy zyskujemy aż za bardzo świadomość własnego „ja” względem innych ludzi, czasu i miejsca – dla Niewiadomskiego, któremu chyba nieobce jest życiopisanie – dla niego te chwile wydają się bodaj najcenniejsze. Przypomina się poetycka twórczość rówieśnika – Jacka Bieruta (1964), te wszystkie obrazy z przeszłości atakujące w najmniej oczekiwanych momentach, a więc „dziadek pochowany w ślubnym garniturze wnuka”, czy „kumple z lasu trzymający się pracy” (Bierut). O ile jednak Bieruta prześladują przeszłe zdarzenia „same z siebie”, tak Niewiadomski sam przywołuje je w swoich gęstych wierszach-kronikach, chcąc na nowo tchnąć w nie życie, przeżyć raz jeszcze. Pytanie: po co to robi? I tutaj właśnie wydaje mi się, że Niewiadomski i pozostali omawiani w tym szkicu poeci mają szansę się spotkać.
Bo przecież przeszłość „przeżyta” samodzielnie nie może już zostać zawłaszczona, nawet jeśli pozostali uczestnicy naszego doświadczenia będą chcieli zgłosić do niej poprawki („w dziesięć dobrych lat później / Eugeniusz w liście miał pretensje, że rozmawiając / z Julią Fiedorczuk przez telefon (…) nazywam go Gieniem”. W tym samym utworze pt. „Sprzątanie (Poemat antyautobiograficzny)” ze s. 23 Niewiadomski pisze również: „Wszystko to kwestia indywidualnego czucia / języka, a może doświadczeń”. Tak indywidualnie rozumiana przeszłość, którą możemy przywoływać w dowolnym momencie wydaje się więc bezpieczniejsza, bo własna. Stoi w opozycji do teraźniejszości, która jest platformą wspólnego, bo globalnego doświadczenia, jakim jest bez wątpienia kryzys klimatyczny, gospodarczy czy pandemia. Tym samym przeszłość Niewiadomskiego jest jakimś wyjściem-przerwą, exitem, którego następne pokolenia będą pozbawione, bo nie będą miały do czego się cofnąć, dokąd uciec, aby odetchnąć. U Niewiadomskiego prywatne (jazda samochodem m.in. z Jerzym Pilchem) miesza się z tym, co publiczne i polityczne. Jest więc pewien wybór, opcja pod ręką. U Mochalskiej, Taranka, Kowala, czy Barysa tego wyboru już nie ma. Teraźniejszość stała się wyłącznie publiczna i polityczna, a ludzie stali się jej więźniami. I Niewiadomski zdaje się to dostrzegać. Ostatecznie więc tytułowe „wiersze jednego sezonu” (w piekle) są wierszami zanurzonymi nie w przeszłości, lecz w przyszłych, coraz bardziej gorących, niespokojnych i nienazwanych jeszcze latach. Jaki nadamy im zbiorczy tytuł? Strach się bać.
Wspólnota wiersza
Wspólny dla tych książek jest przewijający się przez nie i unoszący się nad nimi duch „wiersza ostatecznego”, czyli utwór-matka podsumowujący błędy ludzkości i wysuwający oskarżenia pod jej adresem, dzięki systematycznej pracy pamięci. Od którego to utworu biorą swój początek inne teksty. Taki wiersz jest jednocześnie wyrazem troski: nie tylko o ludzi, którzy przyszli na świat „końca” z naszej winy i potrzeby rozmnażania, choć winę za nasze poczucie winy względem nich ponoszą już Inni; lecz jest również wyrazem troski o pozostałe gatunki, dotychczas spychane na margines. O „całość życia”, które może dopiero teraz wybrzmieć w pełni, wszystkimi głosami. Na chwilę przed unicestwieniem, kiedy najprawdopodobniej jest już za późno. I na tym polega tragizm tej potrzebnej, zwyczajnie dobrej poezji.
Anna Mochalska: „nie mam pytań”. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi / Dom Literatury w Łodzi. Łódź 2020.
Michał Murowaniecki: „Ojce”. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi / Dom Literatury w Łodzi. Łódź 2020.
Maciej Taranek: „impresariat”. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi / Instytut Literatury. Łódź-Kraków 2020.
Damian Kowal: „Pieśni”. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi / Instytut Literatury. Łódź-Kraków 2020.
Łukasz Barys: „Wysokie słońce”. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi / Instytut Literatury. Łódź-Kraków 2020.
Andrzej Niewiadomski: „Tytuł. Wiersze jednego sezonu”. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi / Dom Literatury w Łodzi. Łódź 2020.
Michał Murowaniecki: „Ojce”. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi / Dom Literatury w Łodzi. Łódź 2020.
Maciej Taranek: „impresariat”. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi / Instytut Literatury. Łódź-Kraków 2020.
Damian Kowal: „Pieśni”. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi / Instytut Literatury. Łódź-Kraków 2020.
Łukasz Barys: „Wysokie słońce”. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi / Instytut Literatury. Łódź-Kraków 2020.
Andrzej Niewiadomski: „Tytuł. Wiersze jednego sezonu”. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi / Dom Literatury w Łodzi. Łódź 2020.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |