KTÓŻ BY NIE CHCIAŁ W NASZYM ŚWIECIE RAYI (RAYA I OSTATNI SMOK)
A
A
A
Prócz festiwalowych filmów, nic tak nie cieszy mnie z początkiem lata, jak dobra animacja – najlepiej oglądana w pachnącym popcornem i wypełnionym radosnymi, bo poniekąd „uwolnionymi” (młodszymi i starszymi) widzami multipleksie. I choć na urodzaj tych pierwszych, pandemia w dużej mierze wpłynęła negatywnie, na szczęście Walt Disney Animation Studios w ostatnich miesiącach obrodziło i wciąż raczy nas swoimi plonami. Począwszy od prawowitego następcy „W głowie się nie mieści” – filmu „Co w duszy gra”, przez animację również stworzoną przy współpracy wytwórni Disneya z wykupionym przez nią studiem Pixar, „Luca”, po „Rayę i ostatniego smoka”, która podobnie jak „Kraina lodu” czy bliższa nastrojowi tej opowieści „Vaiana: skarb oceanu”, powstała pod szyldem „starego, dobrego” Disneya. A już przecież producenci promują jesienne wejście na ekrany kin filmu animowanego „Nasze magiczne Encanto”, rozgrywającego się w Kolumbii, który – co można odczytać ze zwiastunów – przypominać nam będzie o „Coco”.
Pisząc nieco z nostalgią o klasycznych animacjach disneyowskich, bynajmniej nie mam na myśli wyższości tych produkcji nad dziełami Pixara, Marvela, Lucasfilmu i innych wchłoniętych przez giganta wytwórni. Wspomnienie „starego, dobrego” Disneya oznacza tu raczej, że seans „Rayi…” uruchomił we mnie wspomnienie o filmach, a także i bohaterkach, z którymi się wychowałam – mowa oczywiście o Mulan i Pocahontas. I to właściwie tyle w tej kwestii, a może aż tyle. Tak jak animowane bohaterki Disneya lat 90. Raya jest w pierwszej kolejności wojowniczką, która pragnie żyć w zgodzie ze sobą (nawet jeśli nie podoba się to jej rodzicom), a dopiero później księżniczką. Tłem dla podróży bohaterki jest opowieść o mitycznym królestwie i losach jego mieszkańców, zmagających się z szeroko rozumianą zagładą – od wyznawanych wartości, po toczone przez nich wojny czy umierającą naturę – stąd blisko Rayi również do heroicznej córki wodza Tui i Siny, Moany.
Podobieństw pomiędzy tymi filmami jest znacznie więcej i choć nie zamierzam przeprowadzać tutaj analizy porównawczej, wszystkie elementy historii o Rayi, które sprawiły, że wciąż powracam myślami do tego filmu, prowadzą do powyższych opowieści o także przecież tytułowych bohaterkach. To, co jednak najbardziej wybrzmiewa w mojej głowie (i głośnikach), to ścieżka dźwiękowa. W zdubbingowanej wersji najnowszego filmu Disneya nie sposób usłyszeć popisy artystek polskiej sceny muzycznej, takich jak Edyta Górniak. Mało tego, soundtracki obecne w filmie w ogóle nie są tłumaczone na język polski. Ich wyjątkowe brzmienie możemy zawdzięczać przede wszystkim połączeniu muzyki symfonicznej z elektroniczną. Zamiast na polskiej imprezie karaoke, utwory Apashe, Beginners & Night Panda oraz właściwie każdy inny z tej ścieżki wyobrażam sobie raczej na festiwalu Tauron Nowa Muzyka czy w gmachu NOSPR.
Już sama muzyka wydaje się stanowić pomost między kulturami, a ten wątek jest kluczowy dla opowieści. Bo któż nie chciałby Rayi w naszym świecie? Bohaterki, która nie tylko wierzy, że może pogodzić zwaśnione, geograficznie i kulturowo zróżnicowane społeczności, ale i finalnie tego właśnie dokonuje. Przekaz filmu, który Marcin Pietrzyk podsumował przysłowiem „zgoda buduje, niezgoda rujnuje” (filmweb.pl), choć bajecznie prosty, dziś może wydawać się przede wszystkim utopią. Warto jednak o wadze i znaczeniu tych słów przypominać oraz inspirować do tego, by przekuwać je w działania – choćby w skali mikro.
Muzyka, za którą odpowiada James Newton Howard („Mroczny Rycerz”, „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”, „Krwawy diament”), to jeden z nielicznych elementów opowieści o Rayi i królestwie Kumandry, która może widzów zaskoczyć. Warto jednak docenić także pozostałe elementy produkcji, które sprawiły, że „Raya…” jest konsekwentnie opowiedzianą baśnią, oglądaną z przyjemnością i zainteresowaniem, po której seansie widz wstaje z fotela z cenną nauką. Twórcy nie zawodzą i umiejętnie łączą baśniowe składniki, o których pisał chociażby klasyk gatunku, Bruno Bettelheim.
Ponadto „Raya…” zachwyca połączeniem technik animacji, a każda z nich hipnotyzuje widza. Szczególny nastrój snucia mitycznej opowieści o dziejach Kumandry i jej mieszkańców wywołują kadry inspirowane tradycyjnymi technikami animacji – rysunkową czy wycinankową. I choć Disney coraz częściej z nich korzysta (obserwowaliśmy to już chociażby w „Vaianie: skarbie oceanu”), w mojej głowie natychmiast powróciły obrazy z „Sekretów morza” oraz innych filmów irlandzkiego reżysera, Tomma Moore’a. W pozostałych kadrach, wykreowanych komputerowo, dorastająca Raya, odziana w słomkowy, stożkowy kapelusz i szkarłatną pelerynę przypominającą ponczo, a także wierny kompan bohaterki Tuk Tuk, przywodzą na myśl duet odważnej i upartej Rey oraz BB-8.
I tak w moim tekście nagromadziło się od wątków dotyczących „połączeń”, ponieważ w istocie tak właśnie jest. „Raya i ostatni smok” to kunsztowna i zachwycająca układanka elementów dobrze nam znanych i lubianych – z popkultury, historii animacji czy bajki magicznej – dzięki którym zarówno młodszy, jak i straszy widz może odbyć terapeutyczną podróż w głąb siebie i na nowo spojrzeć na współczesne, ale i odwieczne problemy naszego świata. Może ich rozwiązanie wcale nie jest takie trudne?
LITERATURA:
Pietrzyk M.: „Przygody, które uczą”. https://www.filmweb.pl/reviews/recenzja-filmu-Raya+i+ostatni+smok-23901.
Pisząc nieco z nostalgią o klasycznych animacjach disneyowskich, bynajmniej nie mam na myśli wyższości tych produkcji nad dziełami Pixara, Marvela, Lucasfilmu i innych wchłoniętych przez giganta wytwórni. Wspomnienie „starego, dobrego” Disneya oznacza tu raczej, że seans „Rayi…” uruchomił we mnie wspomnienie o filmach, a także i bohaterkach, z którymi się wychowałam – mowa oczywiście o Mulan i Pocahontas. I to właściwie tyle w tej kwestii, a może aż tyle. Tak jak animowane bohaterki Disneya lat 90. Raya jest w pierwszej kolejności wojowniczką, która pragnie żyć w zgodzie ze sobą (nawet jeśli nie podoba się to jej rodzicom), a dopiero później księżniczką. Tłem dla podróży bohaterki jest opowieść o mitycznym królestwie i losach jego mieszkańców, zmagających się z szeroko rozumianą zagładą – od wyznawanych wartości, po toczone przez nich wojny czy umierającą naturę – stąd blisko Rayi również do heroicznej córki wodza Tui i Siny, Moany.
Podobieństw pomiędzy tymi filmami jest znacznie więcej i choć nie zamierzam przeprowadzać tutaj analizy porównawczej, wszystkie elementy historii o Rayi, które sprawiły, że wciąż powracam myślami do tego filmu, prowadzą do powyższych opowieści o także przecież tytułowych bohaterkach. To, co jednak najbardziej wybrzmiewa w mojej głowie (i głośnikach), to ścieżka dźwiękowa. W zdubbingowanej wersji najnowszego filmu Disneya nie sposób usłyszeć popisy artystek polskiej sceny muzycznej, takich jak Edyta Górniak. Mało tego, soundtracki obecne w filmie w ogóle nie są tłumaczone na język polski. Ich wyjątkowe brzmienie możemy zawdzięczać przede wszystkim połączeniu muzyki symfonicznej z elektroniczną. Zamiast na polskiej imprezie karaoke, utwory Apashe, Beginners & Night Panda oraz właściwie każdy inny z tej ścieżki wyobrażam sobie raczej na festiwalu Tauron Nowa Muzyka czy w gmachu NOSPR.
Już sama muzyka wydaje się stanowić pomost między kulturami, a ten wątek jest kluczowy dla opowieści. Bo któż nie chciałby Rayi w naszym świecie? Bohaterki, która nie tylko wierzy, że może pogodzić zwaśnione, geograficznie i kulturowo zróżnicowane społeczności, ale i finalnie tego właśnie dokonuje. Przekaz filmu, który Marcin Pietrzyk podsumował przysłowiem „zgoda buduje, niezgoda rujnuje” (filmweb.pl), choć bajecznie prosty, dziś może wydawać się przede wszystkim utopią. Warto jednak o wadze i znaczeniu tych słów przypominać oraz inspirować do tego, by przekuwać je w działania – choćby w skali mikro.
Muzyka, za którą odpowiada James Newton Howard („Mroczny Rycerz”, „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”, „Krwawy diament”), to jeden z nielicznych elementów opowieści o Rayi i królestwie Kumandry, która może widzów zaskoczyć. Warto jednak docenić także pozostałe elementy produkcji, które sprawiły, że „Raya…” jest konsekwentnie opowiedzianą baśnią, oglądaną z przyjemnością i zainteresowaniem, po której seansie widz wstaje z fotela z cenną nauką. Twórcy nie zawodzą i umiejętnie łączą baśniowe składniki, o których pisał chociażby klasyk gatunku, Bruno Bettelheim.
Ponadto „Raya…” zachwyca połączeniem technik animacji, a każda z nich hipnotyzuje widza. Szczególny nastrój snucia mitycznej opowieści o dziejach Kumandry i jej mieszkańców wywołują kadry inspirowane tradycyjnymi technikami animacji – rysunkową czy wycinankową. I choć Disney coraz częściej z nich korzysta (obserwowaliśmy to już chociażby w „Vaianie: skarbie oceanu”), w mojej głowie natychmiast powróciły obrazy z „Sekretów morza” oraz innych filmów irlandzkiego reżysera, Tomma Moore’a. W pozostałych kadrach, wykreowanych komputerowo, dorastająca Raya, odziana w słomkowy, stożkowy kapelusz i szkarłatną pelerynę przypominającą ponczo, a także wierny kompan bohaterki Tuk Tuk, przywodzą na myśl duet odważnej i upartej Rey oraz BB-8.
I tak w moim tekście nagromadziło się od wątków dotyczących „połączeń”, ponieważ w istocie tak właśnie jest. „Raya i ostatni smok” to kunsztowna i zachwycająca układanka elementów dobrze nam znanych i lubianych – z popkultury, historii animacji czy bajki magicznej – dzięki którym zarówno młodszy, jak i straszy widz może odbyć terapeutyczną podróż w głąb siebie i na nowo spojrzeć na współczesne, ale i odwieczne problemy naszego świata. Może ich rozwiązanie wcale nie jest takie trudne?
LITERATURA:
Pietrzyk M.: „Przygody, które uczą”. https://www.filmweb.pl/reviews/recenzja-filmu-Raya+i+ostatni+smok-23901.
„Raya i ostatni smok” („Raya and the Last Dragon”). Reżyseria: Don Hall, Carlos López Estrada. Scenariusz: Adele Lim, Qui Nguyen. Polski dubbing: Katarzyna Dąbrowska i inni. Muzyka: James Newton Howard. Stany Zjednoczone 2021, 114 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |