KSIĄŻECZKA JUŻ POKOLOROWANA (SEKRET NADLUDZKIEJ SIŁY)
A
A
A
W jednej z powieści Milan Kundera przedstawił okoliczności śmierci Musila, jest to zapis najgłębiej prywatny i zarazem eschatologiczny. „Nie znam na świecie pisarza, który byłby mi droższy nad Roberta Musila. Umarł on pewnego ranka, gdy ćwiczył z hantlami. Kiedy i mnie zdarza się z nimi ćwiczyć, lękliwie czuwam nad swoim pulsem i boję się umrzeć, gdyż śmierć z hantlami w ręku, jak śmierć mojego ukochanego autora, uczyniłaby ze mnie epigona tak niewiarygodnego, tak gorączkowego, tak fanatycznego, że śmieszna nieśmiertelność zostałaby mi zapewniona w jednej chwili” (Kundera 2016: 69).
Nie wiem, czy Kundera zaczął uprawiać ten rodzaj ćwiczeń gimnastycznych, nim przeczytał „Człowieka bez właściwości”. Owszem, mógł. Zarówno III Rzesza, jak i socjalistyczna Czechosłowacja propagowały tężyznę fizyczną. Zainteresowanie chłopców książeczkami kulturystycznymi wydaje się zresztą mało zależne od historii. W każdym razie w przytoczonej anegdocie i autorskim komentarzu do niej istotną przestrzenią odniesienia pozostaje pisarstwo Musila i Kundery, hantle zaś jawią się osobliwym i wcale ryzykownym przedmiotem wspólnym. Tym bardziej, jeśli czeski i francuski pisarz sięgnął po ciężarki, gdyż zafascynował się autorem austriackim. Dzieła ich obu warto porównywać, ale ewentualna tanatyczna powtórka naraziłaby Kunderę na wieczną śmieszność, przysłaniającą zresztą, zwłaszcza w recepcji potocznej, całe jego dzieło.
A ostatnie minuty Musila mogły mieć nieco inny przebieg. Marta Musil, wdowa po pisarzu, przekazała w liście taką relację: „Po spokojnym przedpołudniu, spędzonym częściowo przy biurku, a częściowo w ogrodzie, [Musil] wszedł na schody wiodące do łazienki mówiąc: »Chcę się jeszcze przed obiadem wykąpać«. A potem przy rozbieraniu się, może w trakcie gimnastycznego ćwiczenia lub po prostu na skutek jakiegoś gwałtownego ruchu, nastąpił wylew krwi do mózgu. Kiedy niedługo po jego pójściu na górę otworzyłam drzwi do łazienki, żeby go zawołać, był już martwy. Ale wyglądał jak żywy i miał tak kpiarsko zdziwiony wyraz twarzy, iż wydawało się zupełnie niepojęte, że umarł” (Naganowski 1980: 110).
Jakkolwiek było, chodzi o Musila. I Kunderę. Natomiast Alison Bechdel wywiodła swoją książkę z intelektualno-artystycznej przestrzeni fitnessu. „Zaczęłam pracę nad nową książką, lżejszą i zabawniejszą – wspomnieniami o moim sportowym życiu, które szybko mogło się skończyć” (s. 205). „Jednak musiałam zacząć pisać książkę o fitnessie” (s. 211). „W końcu wzięłam się za rysowanie książki o fitnessie, której termin oddania do wydawcy zbliżał się z niesłychaną szybkością” (s. 229). Autotematycznych komentarzy nie brakuje. Dotąd głównym tworzywem książek amerykańskiej autorki było jej życie, teraz, jak widać, dzieło staje się nie mniej wartościowym materiałem. Tym razem Bechdel nie jest jedyną twórczynią: już ze strony tytułowej wynika, że „Sekret nadludzkiej siły” powstał „przy ekstremalnie intensywnej współpracy kolorystycznej Holly Rae Taylor” (s. [III]). Na następnej zaś stronie, redakcyjnej, widnieje dedykacja „Dla Hol” (s. [IV]), obie panie zostały narysowane: przy stole siedzi owa Hol, malując coś pędzelkiem na arkuszu papieru, a nad nią stoi Bechdel z następną, jak się domyślamy, kartką. O współpracy Taylor dowiadujemy się też, by tak rzec, w zwykłym tutaj trybie autotematycznym. „Nie było szans, żebym to wszystko narysowała i pokolorowała na czas” (s. 229; tu również rysunek w rysunku: czarnokreskowa wersja obrazka znanego już z początku książki). „Zaraz po tym, jak Holly zgodziła się pomóc mi w kolorowaniu książki, wybuchła pandemia” (s. 230).
I właśnie wtedy, niezależnie od koronawirusa, zaczął się podstawowy graficzny kłopot „Sekretu nadludzkiej siły”. Otóż – to temat jednego z epizodów autobiograficznej opowieści – Taylor już wcześniej stała się życiową partnerką Bechdel, i (jeśli można odwołać się do towarzysko-aksjologicznego bon motu) Bechdel musi ją bardzo lubić. „Holly była malarką-amatorką. Zazdrościłam jej spontaniczności i radości, które zdawały się iść w parze z jej kreatywnością” (s. 187). W oryginale pojawiła się wprawdzie łagodniejsza kwalifikacja umiejętności Holly, która została tam określona jako „self-taught painter” (Bechdel 2021: 187) – autodydaktka, gdyby tłumacz chciał spróbować swoich sił w ćwiczeniach konsonantycznych – niemniej terminologia, którą posłużyła się autorka powieści graficznych, budzi niepokój. Uzasadniony, o czym w tym miejscu książki czytelnik już dawno wie.
Zestawiony z „Fun Home. Tragikomiksem rodzinnym” oraz „Jesteś moją matką. Komiksodramatem”, nowy tom okazuje się bowiem plastycznym regresem. Książka zaleca się wprawdzie stonowaną, pastelową wielobarwnością (aczkolwiek wrażenie takie zawdzięczać można, w pewnej przynajmniej części, rozwiązaniom poligraficznym zastosowanym w Białostockich Zakładach Graficznych S. A., gdzie polski przekład wydrukowano), od czasu do czasu pojawiają się większe plansze z nieco ciekawszymi realizacjami – ale i kreska wydaje się mniej staranna i nie ze wszystkim udana, no i dobrze służyła Bechdel tendencja monochromatyczna, przecież czerń i biel „Fun Home” dopełniały tylko odcienie szarozielonej barwy, a czernie i szarości drugiej powieści zagrały z plamami mieszającymi brązy i karminy.
Jeszcze gorzej rzecz się ma ze stroną literacką. Zgoda, na pytanie o możliwość napisania poważnej książki o fitnessie odpowiedź nie musi być koniecznie negatywna – ale sposób, owo autorskie „jak?” takiego dzieła musiałoby zawierać nadrzędną, dystansującą perspektywę. Tymczasem Bechdel niby trochę ironizuje, niby przypatruje się kulturze fitnessu i jego dziejom, ale też z detalicznym zaangażowaniem opisuje swoje ćwiczenia, osiągnięcia oraz używany sprzęt. Wychodzi dziwnie i nijako. Czyżby autorka lub jej wydawca zamierzyli, jak to się eufemistycznie określa, poszerzyć krąg odbiorców? Tyle że ci nowi – i nowe! – raczej mniej będą się zastanawiać nad paralelnymi wątkami z postaciami znanymi z historii literatury, ale typologię na przykład rowerów czy sportowej odzieży rozważą z całą przyjemnością. O, ona biegała w takich butach, a my z koleżanką w takich. O tak, ma rację, ten polar jest naprawdę dobry! Na całostronicowym obrazku sekwencje stricte kolarskie przeplatają się z rozmyślaniami bohaterki: „Po długiej drodze chciałam jak najszybciej ruszać, ale najwyraźniej najpierw trzeba było zrobić kilka rzeczy. / Wyregulować sztycę i siodełko. / A tak w ogóle to czym do cholery jest dharma? / Najdosłowniej oznacza nauki Buddy. / Dostosować wysokość kierownicy. / Ale również zasadę lub prawo, tworzące uniwersalny… / Napompować koła. / …Kod potrzebny do tego, by żyć w harmonii ze Wszechświatem…” (s. 128). Przeciwstawienie jaskrawe, więc i efekt komiczny pośledni. A proszę mnie nie nabierać, że w tym zestawieniu chodzić by miało na serio o buddyzm codzienny.
O ile intertekstualne relacje dawniej nawiązywała Bechdel także za pomocą kryptocytatów, o tyle w nowej książce zdecydowała się na w miarę obszerne, wspomniane już wątki historycznoliterackie. Występują więc epizody z biografii angielskich i amerykańskich twórców, poniekąd zapowiedziane rysunkiem przedstawiającym autorkę odzianą na modłę dziewiętnastowieczną, siedzącą na koniu (siodło damskie) i snującą refleksję: „Czasem zastanawiam się, czy byłoby tak samo, gdybym zaistniała w innym momencie historii” (s. 2). Dlatego też zapewne pojawia się w książce „Zeitgeistwegzurückmaschine” (s. 10; bez dwóch zdań, ta konstrukcja leksykalna jest jedynym wybitnym literackim osiągnięciem książki) oraz William Wordsworth i jego siostra Dorothy, Samuel Taylor Coleridge, Margaret Fuller, Ralph Waldo Emerson, oprócz nich także autorzy z XX wieku. I niezbyt przekonująco się to wszystko łączy, a Bechdel nie założyła raczej efektu niekoherencji.
W „Fun Home” pisarka potrafiła się zdobyć na własne, krytyczne spojrzenie. „Idziesz dziś wieczorem na koncert Cris Williamson? / Kogo? / Piosenkarki lesbijsko-feministycznej, będzie świetnie, powinnaś przyjść! / [Alison myśli:] Lesbijskie piosenkarki? Ci ludzie powariowali. Może jednak nie jestem homo. [Alison mówi:] Yyy…” (Bechdel 2010: 221). Ironia dotyczyła nie bycia lesbijką, lecz zagarniającego postrzegania i jego językowych konsekwencji. W „Sekrecie nadludzkiej siły” wystarczają jej ideologiczne stereotypy. Zastanawiając się nad powodami popularności fitnessu, wskazuje też, wśród innych ewentualnych przyczyn, na „duchowe i moralne bankructwo późnego kapitalizmu” (s. 5). W niewątpliwie uduchowionym wczesnym feudalizmie były za to inne zmartwienia… W innym miejscu deklaruje „zmierzenie się z [jej] wewnętrznym republikaninem”, odczuwając, „że to ważny etap [jej] rozwoju jako istoty ludzkiej” (s. 16). I nie podjąłbym się obrony tezy, w myśl której konkluzja ta nie została napisana na poważnie.
I jakby tego wszystkiego było mało, swoje dołożył tłumacz. Autobiograficzna bohaterka Bechdel wspomina idee, które pojawiły się jeszcze w latach pięćdziesiątych, by intensywnie kulminować w dekadzie następnej. „Co stało się z tym planem? Chciałabym wiedzieć” (s. 14). Sarkastyczną odpowiedź adresuje do pokolenia, do którego jeszcze sama, za sprawą urodzenia się w roku 1960, zdążyła dołączyć. W oryginale zatem „Thanks, boomer!” (Bechdel 2021: 14), chodzi oczywiście o kogoś należącego do baby boomers, generacji powojennego boomu. Nie powiem, mała przekładowa łamigłówka wymaga chwilowego zatrzymania, ale też, skoro wyrażenie „baby boomers” jest polskim odbiorcom znane, a (dawniejszym) czytelnikom Bechdel na pewno, więc zaryzykować dałoby się złożenie podziękowania (samym) boomersom, odbiorca by się domyślił, o kogo chodzi. No a Wojciech Szot zdecydował się na strategię oswajania, i to w wersji rozpaczliwej: „Dzięki, dziadersi!” (s. 14). Wkładać w usta sześćdziesięcioletniej Amerykanki termin wymyślony niedawno przez tutejsze młodociane publicystki? Wkrótce potem Bechdel przypomina sobie, iż jest feministką, a kult silnego, męskiego ciała „is for fascists!” (Bechdel 2021: 16). Owszem, im ktoś myśli i czuje bardziej w lewo, tym większy społeczny zakres znaczeniowy ma dlań rzeczownik „faszysta”. Tłumacz odwrotnie, postawił tym razem na większą treść znaczeniową: „Te fantazje o sprawności fizycznej są dobre dla nazioli!” (s. 16). Gdyby Polonia amerykańska 11 listopada jęła odpalać flary, taka adaptacyjna translacja miałaby sens w porywach umiarkowany. Kiedy zaś, w retrospektywnym obrazku przedstawiającym małą Alison uczącą się pływać w basenie, ta starsza komentuje: „No, I was no athlete” (Bechdel 2021: 29), to takie proste powiadomienie można było szybko przełożyć na ileś sposobów. Nie, nie byłam sportsmenką. Nie byłam typem sportowca. Zawodniczka ze mnie była żadna… Szot znowu docisnął: „Nie, nie byłam sportowczynią”. Gdyby mała Alison mogła to przeczytać, jak nic utopiłaby się w basenicy.
LITERATURA:
Bechdel A.: „Fun Home. Tragikomizm rodzinny”. Przeł. W. Szot, S. Buła. Warszawa 2010.
Bechdel A.: „The Secret to Superhuman Strenght”. Boston, New York 2021.
Kundera M.: „Nieśmiertelność”. Przeł. M. Bieńczyk. Warszawa 2016.
Naganowski E.: „Podróż bez końca. O życiu i twórczości Roberta Musila. Kraków 1980.
Nie wiem, czy Kundera zaczął uprawiać ten rodzaj ćwiczeń gimnastycznych, nim przeczytał „Człowieka bez właściwości”. Owszem, mógł. Zarówno III Rzesza, jak i socjalistyczna Czechosłowacja propagowały tężyznę fizyczną. Zainteresowanie chłopców książeczkami kulturystycznymi wydaje się zresztą mało zależne od historii. W każdym razie w przytoczonej anegdocie i autorskim komentarzu do niej istotną przestrzenią odniesienia pozostaje pisarstwo Musila i Kundery, hantle zaś jawią się osobliwym i wcale ryzykownym przedmiotem wspólnym. Tym bardziej, jeśli czeski i francuski pisarz sięgnął po ciężarki, gdyż zafascynował się autorem austriackim. Dzieła ich obu warto porównywać, ale ewentualna tanatyczna powtórka naraziłaby Kunderę na wieczną śmieszność, przysłaniającą zresztą, zwłaszcza w recepcji potocznej, całe jego dzieło.
A ostatnie minuty Musila mogły mieć nieco inny przebieg. Marta Musil, wdowa po pisarzu, przekazała w liście taką relację: „Po spokojnym przedpołudniu, spędzonym częściowo przy biurku, a częściowo w ogrodzie, [Musil] wszedł na schody wiodące do łazienki mówiąc: »Chcę się jeszcze przed obiadem wykąpać«. A potem przy rozbieraniu się, może w trakcie gimnastycznego ćwiczenia lub po prostu na skutek jakiegoś gwałtownego ruchu, nastąpił wylew krwi do mózgu. Kiedy niedługo po jego pójściu na górę otworzyłam drzwi do łazienki, żeby go zawołać, był już martwy. Ale wyglądał jak żywy i miał tak kpiarsko zdziwiony wyraz twarzy, iż wydawało się zupełnie niepojęte, że umarł” (Naganowski 1980: 110).
Jakkolwiek było, chodzi o Musila. I Kunderę. Natomiast Alison Bechdel wywiodła swoją książkę z intelektualno-artystycznej przestrzeni fitnessu. „Zaczęłam pracę nad nową książką, lżejszą i zabawniejszą – wspomnieniami o moim sportowym życiu, które szybko mogło się skończyć” (s. 205). „Jednak musiałam zacząć pisać książkę o fitnessie” (s. 211). „W końcu wzięłam się za rysowanie książki o fitnessie, której termin oddania do wydawcy zbliżał się z niesłychaną szybkością” (s. 229). Autotematycznych komentarzy nie brakuje. Dotąd głównym tworzywem książek amerykańskiej autorki było jej życie, teraz, jak widać, dzieło staje się nie mniej wartościowym materiałem. Tym razem Bechdel nie jest jedyną twórczynią: już ze strony tytułowej wynika, że „Sekret nadludzkiej siły” powstał „przy ekstremalnie intensywnej współpracy kolorystycznej Holly Rae Taylor” (s. [III]). Na następnej zaś stronie, redakcyjnej, widnieje dedykacja „Dla Hol” (s. [IV]), obie panie zostały narysowane: przy stole siedzi owa Hol, malując coś pędzelkiem na arkuszu papieru, a nad nią stoi Bechdel z następną, jak się domyślamy, kartką. O współpracy Taylor dowiadujemy się też, by tak rzec, w zwykłym tutaj trybie autotematycznym. „Nie było szans, żebym to wszystko narysowała i pokolorowała na czas” (s. 229; tu również rysunek w rysunku: czarnokreskowa wersja obrazka znanego już z początku książki). „Zaraz po tym, jak Holly zgodziła się pomóc mi w kolorowaniu książki, wybuchła pandemia” (s. 230).
I właśnie wtedy, niezależnie od koronawirusa, zaczął się podstawowy graficzny kłopot „Sekretu nadludzkiej siły”. Otóż – to temat jednego z epizodów autobiograficznej opowieści – Taylor już wcześniej stała się życiową partnerką Bechdel, i (jeśli można odwołać się do towarzysko-aksjologicznego bon motu) Bechdel musi ją bardzo lubić. „Holly była malarką-amatorką. Zazdrościłam jej spontaniczności i radości, które zdawały się iść w parze z jej kreatywnością” (s. 187). W oryginale pojawiła się wprawdzie łagodniejsza kwalifikacja umiejętności Holly, która została tam określona jako „self-taught painter” (Bechdel 2021: 187) – autodydaktka, gdyby tłumacz chciał spróbować swoich sił w ćwiczeniach konsonantycznych – niemniej terminologia, którą posłużyła się autorka powieści graficznych, budzi niepokój. Uzasadniony, o czym w tym miejscu książki czytelnik już dawno wie.
Zestawiony z „Fun Home. Tragikomiksem rodzinnym” oraz „Jesteś moją matką. Komiksodramatem”, nowy tom okazuje się bowiem plastycznym regresem. Książka zaleca się wprawdzie stonowaną, pastelową wielobarwnością (aczkolwiek wrażenie takie zawdzięczać można, w pewnej przynajmniej części, rozwiązaniom poligraficznym zastosowanym w Białostockich Zakładach Graficznych S. A., gdzie polski przekład wydrukowano), od czasu do czasu pojawiają się większe plansze z nieco ciekawszymi realizacjami – ale i kreska wydaje się mniej staranna i nie ze wszystkim udana, no i dobrze służyła Bechdel tendencja monochromatyczna, przecież czerń i biel „Fun Home” dopełniały tylko odcienie szarozielonej barwy, a czernie i szarości drugiej powieści zagrały z plamami mieszającymi brązy i karminy.
Jeszcze gorzej rzecz się ma ze stroną literacką. Zgoda, na pytanie o możliwość napisania poważnej książki o fitnessie odpowiedź nie musi być koniecznie negatywna – ale sposób, owo autorskie „jak?” takiego dzieła musiałoby zawierać nadrzędną, dystansującą perspektywę. Tymczasem Bechdel niby trochę ironizuje, niby przypatruje się kulturze fitnessu i jego dziejom, ale też z detalicznym zaangażowaniem opisuje swoje ćwiczenia, osiągnięcia oraz używany sprzęt. Wychodzi dziwnie i nijako. Czyżby autorka lub jej wydawca zamierzyli, jak to się eufemistycznie określa, poszerzyć krąg odbiorców? Tyle że ci nowi – i nowe! – raczej mniej będą się zastanawiać nad paralelnymi wątkami z postaciami znanymi z historii literatury, ale typologię na przykład rowerów czy sportowej odzieży rozważą z całą przyjemnością. O, ona biegała w takich butach, a my z koleżanką w takich. O tak, ma rację, ten polar jest naprawdę dobry! Na całostronicowym obrazku sekwencje stricte kolarskie przeplatają się z rozmyślaniami bohaterki: „Po długiej drodze chciałam jak najszybciej ruszać, ale najwyraźniej najpierw trzeba było zrobić kilka rzeczy. / Wyregulować sztycę i siodełko. / A tak w ogóle to czym do cholery jest dharma? / Najdosłowniej oznacza nauki Buddy. / Dostosować wysokość kierownicy. / Ale również zasadę lub prawo, tworzące uniwersalny… / Napompować koła. / …Kod potrzebny do tego, by żyć w harmonii ze Wszechświatem…” (s. 128). Przeciwstawienie jaskrawe, więc i efekt komiczny pośledni. A proszę mnie nie nabierać, że w tym zestawieniu chodzić by miało na serio o buddyzm codzienny.
O ile intertekstualne relacje dawniej nawiązywała Bechdel także za pomocą kryptocytatów, o tyle w nowej książce zdecydowała się na w miarę obszerne, wspomniane już wątki historycznoliterackie. Występują więc epizody z biografii angielskich i amerykańskich twórców, poniekąd zapowiedziane rysunkiem przedstawiającym autorkę odzianą na modłę dziewiętnastowieczną, siedzącą na koniu (siodło damskie) i snującą refleksję: „Czasem zastanawiam się, czy byłoby tak samo, gdybym zaistniała w innym momencie historii” (s. 2). Dlatego też zapewne pojawia się w książce „Zeitgeistwegzurückmaschine” (s. 10; bez dwóch zdań, ta konstrukcja leksykalna jest jedynym wybitnym literackim osiągnięciem książki) oraz William Wordsworth i jego siostra Dorothy, Samuel Taylor Coleridge, Margaret Fuller, Ralph Waldo Emerson, oprócz nich także autorzy z XX wieku. I niezbyt przekonująco się to wszystko łączy, a Bechdel nie założyła raczej efektu niekoherencji.
W „Fun Home” pisarka potrafiła się zdobyć na własne, krytyczne spojrzenie. „Idziesz dziś wieczorem na koncert Cris Williamson? / Kogo? / Piosenkarki lesbijsko-feministycznej, będzie świetnie, powinnaś przyjść! / [Alison myśli:] Lesbijskie piosenkarki? Ci ludzie powariowali. Może jednak nie jestem homo. [Alison mówi:] Yyy…” (Bechdel 2010: 221). Ironia dotyczyła nie bycia lesbijką, lecz zagarniającego postrzegania i jego językowych konsekwencji. W „Sekrecie nadludzkiej siły” wystarczają jej ideologiczne stereotypy. Zastanawiając się nad powodami popularności fitnessu, wskazuje też, wśród innych ewentualnych przyczyn, na „duchowe i moralne bankructwo późnego kapitalizmu” (s. 5). W niewątpliwie uduchowionym wczesnym feudalizmie były za to inne zmartwienia… W innym miejscu deklaruje „zmierzenie się z [jej] wewnętrznym republikaninem”, odczuwając, „że to ważny etap [jej] rozwoju jako istoty ludzkiej” (s. 16). I nie podjąłbym się obrony tezy, w myśl której konkluzja ta nie została napisana na poważnie.
I jakby tego wszystkiego było mało, swoje dołożył tłumacz. Autobiograficzna bohaterka Bechdel wspomina idee, które pojawiły się jeszcze w latach pięćdziesiątych, by intensywnie kulminować w dekadzie następnej. „Co stało się z tym planem? Chciałabym wiedzieć” (s. 14). Sarkastyczną odpowiedź adresuje do pokolenia, do którego jeszcze sama, za sprawą urodzenia się w roku 1960, zdążyła dołączyć. W oryginale zatem „Thanks, boomer!” (Bechdel 2021: 14), chodzi oczywiście o kogoś należącego do baby boomers, generacji powojennego boomu. Nie powiem, mała przekładowa łamigłówka wymaga chwilowego zatrzymania, ale też, skoro wyrażenie „baby boomers” jest polskim odbiorcom znane, a (dawniejszym) czytelnikom Bechdel na pewno, więc zaryzykować dałoby się złożenie podziękowania (samym) boomersom, odbiorca by się domyślił, o kogo chodzi. No a Wojciech Szot zdecydował się na strategię oswajania, i to w wersji rozpaczliwej: „Dzięki, dziadersi!” (s. 14). Wkładać w usta sześćdziesięcioletniej Amerykanki termin wymyślony niedawno przez tutejsze młodociane publicystki? Wkrótce potem Bechdel przypomina sobie, iż jest feministką, a kult silnego, męskiego ciała „is for fascists!” (Bechdel 2021: 16). Owszem, im ktoś myśli i czuje bardziej w lewo, tym większy społeczny zakres znaczeniowy ma dlań rzeczownik „faszysta”. Tłumacz odwrotnie, postawił tym razem na większą treść znaczeniową: „Te fantazje o sprawności fizycznej są dobre dla nazioli!” (s. 16). Gdyby Polonia amerykańska 11 listopada jęła odpalać flary, taka adaptacyjna translacja miałaby sens w porywach umiarkowany. Kiedy zaś, w retrospektywnym obrazku przedstawiającym małą Alison uczącą się pływać w basenie, ta starsza komentuje: „No, I was no athlete” (Bechdel 2021: 29), to takie proste powiadomienie można było szybko przełożyć na ileś sposobów. Nie, nie byłam sportsmenką. Nie byłam typem sportowca. Zawodniczka ze mnie była żadna… Szot znowu docisnął: „Nie, nie byłam sportowczynią”. Gdyby mała Alison mogła to przeczytać, jak nic utopiłaby się w basenicy.
LITERATURA:
Bechdel A.: „Fun Home. Tragikomizm rodzinny”. Przeł. W. Szot, S. Buła. Warszawa 2010.
Bechdel A.: „The Secret to Superhuman Strenght”. Boston, New York 2021.
Kundera M.: „Nieśmiertelność”. Przeł. M. Bieńczyk. Warszawa 2016.
Naganowski E.: „Podróż bez końca. O życiu i twórczości Roberta Musila. Kraków 1980.
Alison Bechdel. „Sekret nadludzkiej siły” („The Secret to Superhuman Strength”). Tłumaczenie: Wojciech Szot. timof comics. Warszawa 2021.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |