'JECHAĆ Z MIEJSCA DO KTÓREGO SIĘ ZMIERZA', CZYLI O 'MIEŚCIE WIDMIE' ROBERTA COOVERA
A
A
A
Pustynne miasta również urywają się nagle i nie mają przedmieść. Zdolne są rozwiać się w każdej chwili, przypominają w tym miraże
Jean Baudrillard: „Ameryka” (przeł. Renata Lis)
Jean Baudrillard: „Ameryka” (przeł. Renata Lis)
Przez długie lata Robertowi Cooverowi nie dawał spokoju jeden obraz: wędrowca podróżującego przez pustkowie do miasta, które majaczy gdzieś na horyzoncie. Do miasta, które, równie dobrze realne, może być tylko mirażem, igraszką rozgrzanego powietrza albo wytworem zmęczonego umysłu i spragnionego ciała. Nie przeczuwał zapewne Coover, że ta uporczywa scena – znakomite ziarno narracji – wykiełkuje ostatecznie w postmodernistyczną opowieść, parodiującą na wskroś amerykański gatunek westernu.
I tak pustkowie stało się równiną na Dzikim Zachodzie, wędrowiec – bezimiennym kowbojem dosiadającym czarnego mustanga, a miasto? A miasto stało się widmem.
Ten trzeci element jest najbardziej interesujący, nawet nie ze względu na tytuł książki, ale przede wszystkim dlatego, że status ontologiczny miasta (głównej przestrzeni, w której toczy się akcja) jest tak niepewny, że rzutuje na to, co się w nim wydarza – albo i nie wydarza. Zacznijmy jednak od początku.
Kowboj jedzie na czarnym mustangu. Wyłania się z długiego wąwozu. Jego oczom ukazuje się bezkresna, pustynna równina. W pewnym momencie zauważa na horyzoncie niewyraźny kształt miasta. Sam stwierdza, że to pewnie tylko miraż, ale i tak obiera je za cel swojej wędrówki. Nagle orientuje się, że nie jest to jedyne miasto jakie widzi: „czasami odwraca się w siodle, by spojrzeć za siebie, i pewnego dnia w tej niewygodnej pozycji odkrywa na krańcu przeciwnego horyzontu drugie miasto, lustrzane odbicie tego, do którego podąża, jak gdyby jechał z tego miejsca, do którego zmierza” (s. 11; podkr. M.M.). Nie możemy do końca zaufać narratorowi, który mówi tutaj o lustrzaności, co sugerowałoby istnienie jakiegoś rzeczywistego pierwowzoru i jego odbicia. Sytuacja jest tymczasem bardziej skomplikowana; mamy raczej do czynienia z podwójną refrakcją: z mirażem w odpowiedzi na miraż, odbiciem odbicia, brakiem oryginału, który znika w pętli referencji. Ale jednak, jak się okazuje, to nie „złudzenie optyczne spowodowane załamaniem światła (…), kiedy [kowboj – M.M.] znów się ogląda, miasto wciąż tam jest, w dodatku wyraźniejsze, zupełnie jakby zbliżało się do niego” (s. 11). Drugie miasto to nie ułuda – „dogania go”, a nawet „przegania”. Można zauważyć, że jest zupełnie puste: „po prostu skrawek prerii z kilkoma byle jak skleconymi budynkami, nieomalże samymi fasadami, ustawionymi obok siebie, żeby stworzyć wrażenie ulicy” (s. 12). Mija go i nie pojawia się już nigdy. I tutaj musimy się na moment zatrzymać.
Coś bardzo niejednoznacznego dzieje się u Coovera z czasem i przestrzenią – są zapętlone. Przestrzeń jest zakrzywiona, jak na grafikach Eschera, ma też coś z mapy, siatki kartograficznej: „przestrzeń (…) była cienka jak papier rozciągnięty na niczym” (s. 12). Miasta poruszają się na tym terenie jak znaczniki albo kropki na rozwijanej i zwijanej kartce. I może jedynym nieruchomym punktem pozostawałby kowboj, któremu tylko wydawałoby się, że dokądś zmierza? „Kowboj ma skórę ogorzałą i wysuszoną od słońca i jest stary jak wzgórza. A jednak to wciąż młody chłopak. I nigdy się nie zmieni” (s. 8). Skoro czas zdaje się go nie obowiązywać – może w takim razie nie jest też bytem przestrzennym? Ale podobnie jest z samym pustkowiem, „gdzie jakby nic się jeszcze nie wydarzyło, a zarazem wszystko osiągnęło już swój kres, zakończyło się zanim zaczęło” (s. 12). Mówimy więc o teraźniejszej przeszłości i teraźniejszej przyszłości, w których nie da się wyodrębnić ani końca, ani początku czegokolwiek. Mówimy o widmowej czasowości i widmowej przestrzeni – do której bohater dopiero wkracza: „A prześladują go [umarli – M.M.], przynajmniej tak mu się zdaje, słyszy za plecami ich szepty niczym szmer suchego, wielookiego wiatru. Wrażenie, że wpatrują się w niego oczy, jest tak silne, iż czasami odwraca się w siodle, by spojrzeć za siebie” (s. 11). Kowboj znajduje się tuż przed miastem widmem. By użyć fizycznej metafory – to zupełnie tak, jakby przebywał w okolicach horyzontu zdarzeń, gdzie można już zaobserwować relatywistyczne efekty oddziaływania zakrzywiającej czasoprzestrzeń czarnej dziury. Stoi nieopodal granicy, za którą nawet widma i tylko widma są obecne.
Gdzie zatem mieści się widmowe miasto i jak do niego dotrzeć? By odpowiedzieć na to pytanie, musimy wyjaśnić, co rozumiemy przez samo wyrażenie miasto widmo. Coover nie bez powodu tytułuje książkę „Ghost town”. Wydawałoby się, że lepszą nazwą byłyby „Ghost towns” – mamy wszak miasto, które „dogoniło” kowboja, a potem „odjechało” w siną dal, oraz to, które miało być rzekomo jego pierwowzorem. Nieodmiennie celem kowboja jest nieosiągalne miasto, które zauważył po raz pierwszy po wyjściu z wąwozu. Różnica między tymi miejscami i powód, dla którego tytuł powieści jest taki, a nie inny, widoczna jest w obrębie samego złożenia „miasto widmo”, które może oznaczać opuszczone ruiny lub miasto, które jest widmem. Pierwsza napotkana osada jest raczej nadzwyczaj osobliwą, pustą mieściną, dopiero miasto będące obiektem pragnienia bohatera, jest tym właściwym, które umarło jako realne, a odrodziło się jako złudzenie (widmo). Zapytajmy więc raz jeszcze – jak dotrzeć do miasta zjaw? Szlak wyznacza linia asymptoty. Dla fizycznych bytów – oznacza to wieczną tułaczkę, niekończące się zbliżanie do celu, który mieści się w abstrakcyjnej, nieosiągalnej granicy. „Nigdy tam nie dojedziesz mały. To tylko miasto widmo” (s. 15). By osiągnąć granicę, trzeba zabić: i tak kowboj zabija niewinnego starego szeryfa, a na mocy tautologii samego siebie (to stanowisko będzie „później” piastować). By osiągnąć granicę, trzeba stać się widmem: „kiedyś musiał kogoś pogrzebać, tak, przypomina sobie, człowieka drogiego mu jak brat, ale trup w wykopanym przez niego dole nie był naprawdę martwy, poruszał się, próbował zrzucać z siebie ziemię; w rzeczy samej to on sam był tym, który ciskał się i wierzgał nogami, kiedy tkwił w wykopanym grobie i grudki ziemi spadały mu na twarz; był, ale zarazem nie był tym, który próbował wyczołgać się na czworakach” (s. 8-9; podkr. M.M). Stary/młody, żywy/martwy kowboj, który sam się pogrzebał – jako byt graniczny – wkracza do upragnionego miasta widma. Ten moment jest wyraźnie zaznaczony w książce – od niego zaczyna się właściwa opowieść, to on kończy preludium, jakim jest opis wędrówki bohatera: „Jest samo południe i główna ulica fantasmagorycznego miasta, które uchodziło przed nim tak długo, nagle wsuwa się pod kopyta stąpającego ociężale mustanga, zupełnie jakby naprawiono wreszcie popsuty mechanizm” (s. 19).
Cooverowskie miasto widmo nie jest kryształem przestrzeni. Nie przyrasta do konkretnego miejsca, bo samo jest nie-miejscem, co więcej – jest w ruchu i czasem tylko przystaje. To miasto na walizkach, które uniemożliwia przetransformowanie przestrzeni w miejsce: punkt orientacyjny, punkt, do którego się wraca i daje wyobrażenie o koncepcie przestrzeni bez przestrzenności – nie ma współrzędnych, nie ma wschodu, nie ma zachodu, nie ma azymutu, kierunek od miasta jest zarazem kierunkiem do miasta. Miasto widmo nie jest kryształem przestrzeni – nie narasta koncentrycznie, a raczej stale zmienia wewnętrzny układ elementów: „budynki przesuwają się niczym stawki na stole do faraona: bank przemieszcza się w miejsce baru, a bar kościoła, który z kolei zajmuje centralną pozycję obok stajni (…) aż zmienia się kompletnie cały układ miasta” (s. 184). Jest swoją własną permutacją i niczym konkretnym: nie ma nazwy, jest zawsze tylko JAKIMŚ miastem widmem: „kowboj nie zna nazwy miasta, ale mu to nie przeszkadza; po prostu jest miastem, do którego jedzie” (s. 10). Coover ucieka od nazw własnych, zaś postać zyskuje konkretność tylko dzięki pełnionej przez siebie funkcji, jaką rozpoznajemy dzięki charakterystycznemu rekwizytowi, np. kowboj jest szeryfem, bo ma gwiazdę szeryfa, koń ma na imię Mustang – inne imię jest mu niepotrzebne.
Cooverowskie miasto widmo tuż po przyjeździe i tuż przed odjazdem jest zupełnie puste, dopiero po pewnym czasie robi się w nim tłoczno; ludzie pojawiają się znikąd – zaczynają się pierwsze awantury, stopniowo tworzą się pierwsze narracje. Miasto próbuje zadomowić się w nowej przestrzeni – problem tylko w tym, że proces ten nie może dojść do skutku. Miasto nie osiada – jest w rozkroku: już się rozpakowuje i zaraz pakuje z powrotem. Jest jak plansza do gry: karty rozdane, pionki w ruch – pozostaje rzucić kostką i zobaczymy, co się stanie. „Mężczyzna ma wrażenie, że patrzy na siebie z góry, widzi samego siebie, jak kroczy zalaną słońcem ulicą między opustoszałymi bankami, barami (…) obok burdeli i stajni, wzniesionych na środku prerii w dwóch rzędach niczym dwie równoległe linie wyrysowane na uczniowskiej tabliczce do nauki pisania” (s. 22). Kowboj odnajduje karty do gry z zapisanymi na nich tajemniczymi symbolami, a na pamiątkę pobytu w mieście zostaje mu walet pik – z nabazgranym słowem BAR i nieczytelnymi symbolami. Mężczyźni, których spotyka jako pierwszych, są hazardzistami. W mieście widmie w karty gra się o życie. Powieść Coovera to opis wielkiej gry, której przebieg zapisuje się na planszy miasta: „wędrówka między nimi [budynkami – M.M.] jest jak pismo ze wszystkimi swoimi pętlami, kreskami, kropkami, ale pismo, które nic nie znaczy” (s. 22). „Nagle na ulicach w dole znów pojawiają się postacie: biegną, upadają i turlają się jak wcześniej, zapisując swoje nędzne losy na pokrytej pyłem tabliczce miasta” (s. 184-185). Każda partia jest inna, każdy etap gry ma swoją charakterystykę: wszystko zdarza się trochę na niby, trochę na poważnie, ale w ramach jakiegoś ogólnego schematu – w ten sposób Coover odsłania repetytywność i sztampowość, cechujące gatunek westernu.
Mieścina, do której przybywa kowboj, nie należy do porządku naturalnej iluzji, a bardziej teatralnej imitacji i sennego marzenia. Można odnieść wrażenie, że w mieście widmie „wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu” – „mustang oddalił się jeszcze bardziej, kowboj ledwo go widzi (…) odsuwa się coraz dalej, w miarę jak kowboj do niego podchodzi. Zupełnie jakby zwierzę chciało skłonić swojego pana do opuszczenia miasta (…)” (s. 21). W końcu: „mustang także rozpłynął się w powietrzu” (s. 23). Co nie jest zjawą, co jeszcze „dycha” – nie ma wstępu do tego miasta-gry, miasta-teatru. A czy panują w nim w ogóle jakieś zasady? Czy ustalone jest prawo?
Miasto widmo to nie kolebka cywilizacji ani samotna wyspa na morzu przemocy – przeciwnie: tu przemoc się intensyfikuje. Poza tym żadne mury nie odgradzają go od „niebezpiecznej pustyni” – miasto widmo jest nieszczelne, przepuszczalne, stale infiltrowane przez Indian, którzy gwałcą tutejsze kobiety. Kowboj przychodzi tu w roli szeryfa, ma zaprowadzić porządek – ale na czym miałby on polegać? Na organizacji mściwej pogoni za Indianami i przywiezieniu z powrotem kilku skalpów?
Zdaje się, że jedyne prawo, które panuje w tej rzeczywistości, to prawo do wymierzania kary śmierci. Nie jest powszechnie wiadomo, za co można zostać skazanym; wyrokiem kieruje jakieś przeczucie ludu, impuls. Wymierzanie kary śmierci w mieście widmie to cały ceremoniał: nieszczęśnik, który ma stracić życie, oczekuje w areszcie, dopóki nie zostanie zbudowany stryczek, i najczęściej na drugi dzień po tym, ku uciesze mieszkańców, jest wieszany. Jeśli istnieje centrum miasta widma – to jest nim szubienica: wszystko kręci się wokół niej. Miasto widmo jest miejscem wymierzania sprawiedliwości, ale nie jest enklawą prawa.
W świecie Coovera miasta są jak autobusy, pustynie jak autostrady. Ludzie nie przemierzają tutaj przestrzeni, to ona się deformuje – i wytwarza wrażenie ruchu, czas jest zwichnięty – zapętlony, a życie – przypomina raczej grę w prze(życie), którą zawsze można zacząć od nowa. Koniec końców miasto widmo odjeżdża tak, jak przyjechało i zostawia kowboja tam, gdzie był, na środku bezkresnej równiny; biedakowi wydaje się, że może pójść wszędzie, tyle że nie ma dokąd. Właściwie pozostaje mu tylko czekać aż przyjedzie kolejne miasto i wsunie się pod jego stopy.
LITERATURA:
Coover R.: „Miasto widmo”. Przeł. T. Mirkowicz. Warszawa 2001.
Zdjęcie: http://www.blog.tbw.pl/bodie-miasto-duchow-dzikiego-zachodu/
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |