HISTORIA GDZIEŚ JUŻ SŁYSZANA (MAREK GÓRLIKOWSKI: PAŃSTWO GUCWIŃSCY. ZWIERZĘTA I ICH LUDZIE)
A
A
A
Pan Bóg wziął zatem człowieka i umieścił go w ogrodzie (…), aby uprawiał go i doglądał. (…) Ulepiwszy z gleby wszelkie zwierzęta lądowe i wszelkie ptaki powietrzne, Pan Bóg przyprowadził je do mężczyzny (…). Po czym Pan Bóg rzekł: „Oto człowiek stał się taki jak My: zna dobro i zło (…)”. Dlatego Pan Bóg wydalił go z ogrodu (…). (Rdz 2, 15.19; 3, 22-23)
Na książkę Marka Górlikowskiego poświęconą Hannie i Antoniemu Gucwińskim czekałem z wielką niecierpliwością, ale też z dużym niepokojem. Choć głównych bohaterów tego reportażu nigdy nie spotkałem, zaliczam ich do grona kilku osób, które istotnie ukształtowały moje życie. Spośród zaś tych, których znam wyłącznie poprzez media (i wliczam w to również książki), nikt mocniej nie ukształtował moich zainteresowań i nawyków. Wszystko to oczywiście za sprawą programu „Z kamerą wśród zwierząt”, który we wczesnych latach dziewięćdziesiątych był dla mnie relacją z innej, lepszej planety. To za sprawą Gucwińskich ukształtował się trwający wiele lat cykliczny rytuał, wedle którego dwa razy do roku na moje życzenie jechaliśmy z rodziną do chorzowskiego ZOO (do Wrocławia, który był dla mnie wówczas odległym światem, pojechałem pierwszy raz dużo później), w którym znałem rozkład wszystkich wybiegów i ich lokatorów. Uwiedziony przez Gucwińskich odwiedziłem niemal wszystkie ogrody zoologiczne w Polsce (poza Bydgoszczą, ale łącznie z Zamościem i niesławnym zoo w Braniewie). To za ich sprawą, gdy wyjeżdżałem za granicę, lokalny ogród zoologiczny był dla mnie atrakcją większą niż muzea i galerie. To wreszcie dzięki nim w zeszłym roku jechałem do Łodzi, by zobaczyć w tamtejszym zoo pierwszą w Polsce parę koendu. Ogród zoologiczny będzie już pewnie na zawsze dla mnie ogrodem rajskim i zaczarowanym, a to wszystko za sprawą Państwa Gucwińskich.
Ten autobiograficzny wstęp służyć ma tylko temu, by czytelnik wiedział, że recenzja ta nie jest beznamiętna, ale podszyta dziecięcą miłością człowieka, który choć rozumie zarzuty stawiane ogrodom zoologicznym jako takim, to jednak większości z nich nie podziela. Ma też niepoparte żadnymi badaniami podejrzenie, że wielu pochopnych krytyków to ludzie, którzy z racji wieku nie zdążyli na spotkanie z Hanną i Antonim Gucwińskimi przed ekranem telewizora.
Gucwińscy to bowiem kwestia pokoleniowa. I bardzo dobrze, że książka ta powstaje właśnie teraz. Po pierwsze nie mam złudzeń, że rozpoznawalność i wpływ społeczny jej bohaterów są ograniczone do roczników urodzonych najpóźniej w latach osiemdziesiątych. Po drugie sami Gucwińscy to ludzie już wiekowi, a jest rzeczą uczciwą oddać głos bohaterom, którzy zeszli ze sceny w atmosferze oskarżeń i pomówień.
Książka jest w pierwszym rzędzie reportażem biograficznym. Poznajemy życie Antoniego i Hanny począwszy od ich domów rodzinnych i lat dziecięcych. Wspomnienia Gucwińskich, którzy przyjęli Górlikowskiego w swym własnym domu, są dlań bez wątpienia głównym źródłem. Nie jest to jednak źródło jedyne. Opowieść tytułowych bohaterów jest bowiem uzupełniana i konfrontowana z prasą i, sporadycznie, z archiwaliami. Bardzo często do głosu dochodzą natomiast ludzie, którzy Gucwińskich znali – pracownicy zoo różnego szczebla, dyrektorzy polskich ogrodów zoologicznych, członkowie ekipy telewizyjnej „Z kamerą wśród zwierząt”, naukowcy z Uniwersytetu Wrocławskiego, dziennikarze, aktywiście organizacji prozwierzęcych. Często ich punkt widzenia jest inny niż Gucwińskich, zwłaszcza w ostatniej partii książki. Górlikowski stara się być obiektywny, staje z boku. Znalazłem tylko jedno miejsce, w którym wyraźnie zechciał zaznaczyć w książce sprzeciw wobec narracji swych bohaterów – „Po co wyście je w ogóle wzięli? – łapię się na tym, że krzyczę” (s. 148). Własne ramy etyczne i ideologiczne zdradza natomiast wyraźnie w prologu, myślę, że niepotrzebnym – wygląda on trochę na usprawiedliwienie przed krytykami ewidentnie życzliwej dla Gucwińskich wymowy książki. Myśli i deklaracje wyłożone w prologu nie dochodzą jednak – na szczęście – do głosu w samym reportażu.
Biograficzny rdzeń książki jest uzupełniany zbliżeniami na innych pracowników zoo (np. wspaniały rozdział o babci klozetowej) oraz na ogród zoologiczny jako instytucję – sporo się pisze o pozyskiwaniu zwierząt, opiece lekarskiej, wypadkach itp. Wbrew tytułowi wcale nie tak wiele miejsca poświęca się zwierzętom, na pewno nie są one równoprawnymi z ludźmi bohaterami książki. Otrzymujemy jedynie krótkie migawki z życia kilkorga co bardziej charakterystycznych mieszkańców zoo – zawsze w kontekście ich relacji z ludźmi. Wszystkie te wątki poboczne pozwalają spojrzeć na Gucwińskich na szerszym tle epoki. I jest to bardzo ważne, bowiem wydaje się, że jedną z nici przewodnich książki jest obrona jej bohaterów przed moralnym absolutyzmem prezentyzmu – którego wyznawcy roszczą sobie w XXI wieku prawo do oceny postaw i wyborów z lat 60. czy 80. wieku ubiegłego. Nie tylko bowiem praktyka, ale i sama idea ogrodów zoologicznych przeszła w okresie powojennym istotną przemianę.
Karol Łukaszewicz, poprzednik Gucwińskiego na stanowisku dyrektora, tak opisuje rolę ogrodu zoologicznego w swojej – jedynej do tej pory po polsku – historycznej syntezie historii zoo: „Lecz zoo to nie tylko przyroda, nie tylko azyl dla ginących gatunków, jak mniema się dziś [l. 70 XX w.: PP] często, przypisując ogrodom zoologicznym jedynie funkcję ochrony gatunkowej. Współczesne zoo są, były i będą przede wszystkim dla nas (…). Dają nam różne płynące stąd korzyści i pożytki natury pouczającej, estetycznej, rekreacyjnej. Te kształcące, wychowawcze, humanistyczne wartości są niezaprzeczalne, a zatem niepodrzędna jest rola ogrodów zoologicznych w kształtowaniu ogólnoludzkiej kultury” (Łukaszewicz 1975: 10). Mnie więcej w tym samym czasie John Berger pisał o zoo jako elemencie przemysłu obsługującego dzieci – co jest obserwacją aktualną także dzisiaj. Również dla Bergera ogrody zoologiczne skupione są na ludziach – „celem publicznym ogrodów zoologicznych jest umożliwienie odwiedzającym oglądania zwierząt” (Berger 2009: 36, przekład własny – Berger napisał te słowa w 1977 roku).
W reportażu Górlikowskiego pojawia się natomiast ciekawy wątek nowej „doktryny” wiwaryjnej konserwacjonizmu, gdzie na pierwszym miejscu stawiany jest nie człowiek (odwiedzający), nie konkretne zwierzę, ale gatunek i jego przetrwanie (zob. s. 283-384, w wypowiedziach Andrzeja Elżanowskiego). Z przetrwaniem zaś wiąże się kwestia zapewnienia zwierzętom rzadkim warunków sprzyjających rozmnażaniu. A zatem także wyłączenie z oglądania matek z młodymi, kwestia budowania wybiegów z ukryciami itp. Oczywiście za tym idą bardziej wyrafinowane techniki oglądania i podglądania, z transmisjami internetowymi live na czele; to jednak osobny temat.
Książka jest jednak przede wszystkim historią Hanny i Antoniego Gucwińskich. Ich biografie zostały opowiedziane w szczegółach, począwszy od dzieciństwa, ale po lekturze całości widać wyraźnie, że autor ukazał również historię bardziej uniwersalną. Nie wiem, czy był to świadomy zamysł – Górlikowski nigdzie się z tym nie zdradza – czy też sama historia prowadzi go w tym kierunku – ale mamy tutaj wariację na temat wygnania z raju. Część paraleli jest bardzo prosta – choć istotna – mamy nieodstępnych od siebie mężczyznę i kobietę, Adam i Ewa, Antoni i Hanna Gucwińscy. I jedni, i drudzy mieszkają w ogrodzie. I jedni, i drudzy mają władzę nad zwierzętami – to przecież Adam miał nadać im nazwy. I jedni i drudzy zostali też z ogrodu wygnani.
No i oczywiście pytanie o przyczynę wygnania jest kluczowe i rzeczywiście interesujące. Cała książka Górlikowskiego jest podbudową do kulminacji w części siódmej. Historia życia i pracy ma przede wszystkim pomóc w odpowiedzi na pytanie o przyczynę „wygnania” Gucwińskich. Jednej odpowiedzi jednak nie ma, a siła książki leży przede wszystkim w zaproponowaniu różnych możliwości, podsuwanych przez różnych rozmówców.
Pierwszy poziom odpowiedzi jest „techniczny” – wskazuje się na niewłaściwe wykształcenie, brak inwestycji w kadrę ogrodu, brak współpracy międzynarodowej. Te wątki są mało ciekawe, choć pewnie najistotniejsze w chłodnym obrachunku dorobku Gucwińskich – którego książka Górlikowskiego jednak nie wykonuje, bo zresztą nie taki był zamiar autora. W każdym razie są to rzeczy, które zmierzyć można, gdyby ktoś zechciał się tym zająć, choćby porównując sytuację wrocławskiego ZOO z innymi ogrodami w kraju. Można domniemywać, że na tym tle wrocławskie zoo wcale nie wypadłoby najgorzej.
Drugi poziom odpowiedzi mówi o zaniedbaniach, a nawet o znęcaniu się na zwierzętami – długo niezauważanych i lekceważonych przez organy nadzoru i opinię publiczną. Te zarzuty były bezpośrednią przyczyną zwolnienia Antoniego Gucwińskiego z funkcji dyrektora. Jest to wątek ciekawy, pokazuje bowiem, jak prędko zmieniają się wyobrażenia o tym, co jest właściwe, a co nie, i jak na ołtarzu takich zmian składani są konkretni ludzie. Niezwykle interesująco jest przedstawiony w książce wątek procesów wytaczanych Antoniemu Gucwińskiemu przez Fundację Viva! – Akcja dla Zwierząt. Górlikowski stara się wyważyć racje, rozmawia ze stronami procesu, świadkami i ekspertami – i choć ostatecznie nie opowiada się po żadnej ze stron, jako czytelnik znający sprawę tylko z książki Górlikowskiego, czuję do oskarżycieli Gucwińskiego (bo oskarżony, jako dyrektor, był tylko Antoni) raczej niechęć. W świetle relacji Górlikowskiego wygląda bowiem na to, że ponawiane oskarżenie i wyrok, które złamały dobre imię i zdrowie konkretnego człowieka, było nie tylko przeciw niemu, ale w imieniu większej sprawy, „nowych czasów” (s. 400), dla przeformułowania definicji prawnych oraz innym na przestrogę. Antoni Gucwiński był akurat idealnym celem, bowiem był medialnie rozpoznawalny, a jego proces odbywał się przy znacznym zainteresowaniu opinii publicznej. Da się zatem czytać „wygnanie” Gucwińskich z ogrodu jako traktat moralny o tym, czy można krzywdzić, broniąc przed krzywdą. A może raczej, jakie są granice krzywdy, którą można zadać w dobrej intencji. I co jest właściwie dobrą intencją – czy dobro konkretnej istoty, czy jakieś dobro większe, bardziej ogólne. W tej konkretnej sprawie pytanie tym istotniejsze, że wszak po zmianie dyrekcji niedźwiedź Mago, o znęcanie się nad którym toczył się proces, co prawda wyszedł na wybieg, ale dopiero po uprzedniej sterylizacji – a co z jego prawami reprodukcyjnymi? – można by zapytać.
Dla mnie najciekawszy jest jednak trzeci poziom odpowiedzi, w którym pytamy się o miłość. Tutaj konkretnie o miłość Gucwińskich do zwierząt. Czy była to miłość „grzeszna”? Ze strony krytyków Gucwińskich padają tego typu oskarżenia: „Przyjmowali dużo zwierząt, ale tak jak ludzie znani jako hoarders [zbieracze], którzy gromadzą wokół siebie zwierzęta za wszelką ceną” (s. 379). Czy wystarczy, jeśli miłość daje życie, czy też musi zapewnić życie godne, cokolwiek to znaczy – a pamiętajmy, że w przypadku zwierząt kryteria warunków godnych zwierzęcego życia stanowią ludzie. „Uważam, że dla zwierząt czasem jest lepiej, żeby nie żyły, niżby mały spędzać życie w takich warunkach” (s. 379) – mówi w książce jedna z przeciwniczek Gucwińskich. W kontekście losu tygrysów, które w 2019 roku utknęły na polskiej granicy i umierały z głodu (przyjęło je ostatecznie zoo w Poznaniu), pada z ust obecnego dyrektora ZOO we Wrocławiu następujące zdanie: „Trzeba mieć trochę rozumu, nie tylko serce, bo wie pan, empatia to jest coś, czego pan nie zdefiniuje i nie zmierzy (…). Zoo nie jest z gumy (…). Gucwińscy by pewnie od razu wszystkie te tygrysy przyjęli, bez pytania. I później by zdychały z głodu, ze złego żywienia (…)” (s. 383). Bardzo ciekawy jest też wątek kotów, które mieszkały na terenie zoo. Po Gucwińskich zostało ich 163, a Powiatowy Inspektorat Weterynarii nakazał „rozwiązanie problemu kotów” (s. 386) – koty więc zniknęły w niejasnych okolicznościach, których i Górlikowskiemu nie udało się ustalić – w każdym razie nie dotarły do schroniska, gdzie dotrzeć miały.
Podstawową oś konfliktu można wyznaczyć pomiędzy dwoma sposobami praktykowania miłości. Gucwińscy reprezentowaliby zatem miłość ekstensywną, powszechną i siłą rzeczy minimalistyczną (przeżycie jako główne kryterium), ich oponenci natomiast miłość intensywną, selekcjonującą, ale za to maksymalistyczną (jakość życia jako główne kryterium). Celowo wyabstrahowałem taką dychotomię ze szczegółów komplikujących tę konkretną biografię, aby ukazać uniwersalną moc historii Gucwińskich. Dylemat, który rozstrzygnęły na ich niekorzyść siły stojące ponad nimi, jest dylematem, przed którym rzadziej stajemy jako jednostki, ale jako społeczeństwo niemal przy każdej próbie systemowej pomocy. Jak pomagać, kiedy przy ograniczonych środkach nie jesteśmy w stanie pomóc w zadowalający sposób wszystkim? Jak wybierać beneficjentów takiej pomocy? Czy ze środków publicznych finansować drogie zagraniczne terapie kilkorga dzieci, kiedy za te pieniądze można by opłacić typowe leczenie dziesiątkom czy setkom innych pacjentów? Czy otwierać granice wszystkim potrzebującym, czy jednak dokonywać ich selekcji – a jeśli tak, to wedle jakich kryteriów? Wydaje się, że „grzech” Gucwińskich polegał na próbach przełożenia praktyk miłości, które stosujemy w relacjach osobistych, na wsparcie systemowe. Ponieważ zaś porwali się na niemożliwe, musieli zostać wygnani z ogrodu.
Książka Górlikowskiego jest zarówno dobrą lekturą sentymentalną dla pokolenia trzydziesto- czy czterdziestolatków, jest rzetelną biografią dla miłośników literatury faktu, jest też jednak rozważaniem moralnym, które może zająć nawet tych, którzy nigdy do zoo nie zaglądają.
Krowa i niedźwiedzica przestawać będą przyjaźnie, młode ich razem będą legały. Lew też jak wół będzie jadał słomę. Niemowlę igrać będzie na norze kobry, dziecko włoży swą rękę do kryjówki żmii. (Iz 11,7-8)
Literatura:
P. Berger: „Why Look at Animals?”. London 2009.
K. Łukaszewicz: „Ogrody zoologiczne. Wczoraj – dziś – jutro”. Warszawa 1975.
Ten autobiograficzny wstęp służyć ma tylko temu, by czytelnik wiedział, że recenzja ta nie jest beznamiętna, ale podszyta dziecięcą miłością człowieka, który choć rozumie zarzuty stawiane ogrodom zoologicznym jako takim, to jednak większości z nich nie podziela. Ma też niepoparte żadnymi badaniami podejrzenie, że wielu pochopnych krytyków to ludzie, którzy z racji wieku nie zdążyli na spotkanie z Hanną i Antonim Gucwińskimi przed ekranem telewizora.
Gucwińscy to bowiem kwestia pokoleniowa. I bardzo dobrze, że książka ta powstaje właśnie teraz. Po pierwsze nie mam złudzeń, że rozpoznawalność i wpływ społeczny jej bohaterów są ograniczone do roczników urodzonych najpóźniej w latach osiemdziesiątych. Po drugie sami Gucwińscy to ludzie już wiekowi, a jest rzeczą uczciwą oddać głos bohaterom, którzy zeszli ze sceny w atmosferze oskarżeń i pomówień.
Książka jest w pierwszym rzędzie reportażem biograficznym. Poznajemy życie Antoniego i Hanny począwszy od ich domów rodzinnych i lat dziecięcych. Wspomnienia Gucwińskich, którzy przyjęli Górlikowskiego w swym własnym domu, są dlań bez wątpienia głównym źródłem. Nie jest to jednak źródło jedyne. Opowieść tytułowych bohaterów jest bowiem uzupełniana i konfrontowana z prasą i, sporadycznie, z archiwaliami. Bardzo często do głosu dochodzą natomiast ludzie, którzy Gucwińskich znali – pracownicy zoo różnego szczebla, dyrektorzy polskich ogrodów zoologicznych, członkowie ekipy telewizyjnej „Z kamerą wśród zwierząt”, naukowcy z Uniwersytetu Wrocławskiego, dziennikarze, aktywiście organizacji prozwierzęcych. Często ich punkt widzenia jest inny niż Gucwińskich, zwłaszcza w ostatniej partii książki. Górlikowski stara się być obiektywny, staje z boku. Znalazłem tylko jedno miejsce, w którym wyraźnie zechciał zaznaczyć w książce sprzeciw wobec narracji swych bohaterów – „Po co wyście je w ogóle wzięli? – łapię się na tym, że krzyczę” (s. 148). Własne ramy etyczne i ideologiczne zdradza natomiast wyraźnie w prologu, myślę, że niepotrzebnym – wygląda on trochę na usprawiedliwienie przed krytykami ewidentnie życzliwej dla Gucwińskich wymowy książki. Myśli i deklaracje wyłożone w prologu nie dochodzą jednak – na szczęście – do głosu w samym reportażu.
Biograficzny rdzeń książki jest uzupełniany zbliżeniami na innych pracowników zoo (np. wspaniały rozdział o babci klozetowej) oraz na ogród zoologiczny jako instytucję – sporo się pisze o pozyskiwaniu zwierząt, opiece lekarskiej, wypadkach itp. Wbrew tytułowi wcale nie tak wiele miejsca poświęca się zwierzętom, na pewno nie są one równoprawnymi z ludźmi bohaterami książki. Otrzymujemy jedynie krótkie migawki z życia kilkorga co bardziej charakterystycznych mieszkańców zoo – zawsze w kontekście ich relacji z ludźmi. Wszystkie te wątki poboczne pozwalają spojrzeć na Gucwińskich na szerszym tle epoki. I jest to bardzo ważne, bowiem wydaje się, że jedną z nici przewodnich książki jest obrona jej bohaterów przed moralnym absolutyzmem prezentyzmu – którego wyznawcy roszczą sobie w XXI wieku prawo do oceny postaw i wyborów z lat 60. czy 80. wieku ubiegłego. Nie tylko bowiem praktyka, ale i sama idea ogrodów zoologicznych przeszła w okresie powojennym istotną przemianę.
Karol Łukaszewicz, poprzednik Gucwińskiego na stanowisku dyrektora, tak opisuje rolę ogrodu zoologicznego w swojej – jedynej do tej pory po polsku – historycznej syntezie historii zoo: „Lecz zoo to nie tylko przyroda, nie tylko azyl dla ginących gatunków, jak mniema się dziś [l. 70 XX w.: PP] często, przypisując ogrodom zoologicznym jedynie funkcję ochrony gatunkowej. Współczesne zoo są, były i będą przede wszystkim dla nas (…). Dają nam różne płynące stąd korzyści i pożytki natury pouczającej, estetycznej, rekreacyjnej. Te kształcące, wychowawcze, humanistyczne wartości są niezaprzeczalne, a zatem niepodrzędna jest rola ogrodów zoologicznych w kształtowaniu ogólnoludzkiej kultury” (Łukaszewicz 1975: 10). Mnie więcej w tym samym czasie John Berger pisał o zoo jako elemencie przemysłu obsługującego dzieci – co jest obserwacją aktualną także dzisiaj. Również dla Bergera ogrody zoologiczne skupione są na ludziach – „celem publicznym ogrodów zoologicznych jest umożliwienie odwiedzającym oglądania zwierząt” (Berger 2009: 36, przekład własny – Berger napisał te słowa w 1977 roku).
W reportażu Górlikowskiego pojawia się natomiast ciekawy wątek nowej „doktryny” wiwaryjnej konserwacjonizmu, gdzie na pierwszym miejscu stawiany jest nie człowiek (odwiedzający), nie konkretne zwierzę, ale gatunek i jego przetrwanie (zob. s. 283-384, w wypowiedziach Andrzeja Elżanowskiego). Z przetrwaniem zaś wiąże się kwestia zapewnienia zwierzętom rzadkim warunków sprzyjających rozmnażaniu. A zatem także wyłączenie z oglądania matek z młodymi, kwestia budowania wybiegów z ukryciami itp. Oczywiście za tym idą bardziej wyrafinowane techniki oglądania i podglądania, z transmisjami internetowymi live na czele; to jednak osobny temat.
Książka jest jednak przede wszystkim historią Hanny i Antoniego Gucwińskich. Ich biografie zostały opowiedziane w szczegółach, począwszy od dzieciństwa, ale po lekturze całości widać wyraźnie, że autor ukazał również historię bardziej uniwersalną. Nie wiem, czy był to świadomy zamysł – Górlikowski nigdzie się z tym nie zdradza – czy też sama historia prowadzi go w tym kierunku – ale mamy tutaj wariację na temat wygnania z raju. Część paraleli jest bardzo prosta – choć istotna – mamy nieodstępnych od siebie mężczyznę i kobietę, Adam i Ewa, Antoni i Hanna Gucwińscy. I jedni, i drudzy mieszkają w ogrodzie. I jedni, i drudzy mają władzę nad zwierzętami – to przecież Adam miał nadać im nazwy. I jedni i drudzy zostali też z ogrodu wygnani.
No i oczywiście pytanie o przyczynę wygnania jest kluczowe i rzeczywiście interesujące. Cała książka Górlikowskiego jest podbudową do kulminacji w części siódmej. Historia życia i pracy ma przede wszystkim pomóc w odpowiedzi na pytanie o przyczynę „wygnania” Gucwińskich. Jednej odpowiedzi jednak nie ma, a siła książki leży przede wszystkim w zaproponowaniu różnych możliwości, podsuwanych przez różnych rozmówców.
Pierwszy poziom odpowiedzi jest „techniczny” – wskazuje się na niewłaściwe wykształcenie, brak inwestycji w kadrę ogrodu, brak współpracy międzynarodowej. Te wątki są mało ciekawe, choć pewnie najistotniejsze w chłodnym obrachunku dorobku Gucwińskich – którego książka Górlikowskiego jednak nie wykonuje, bo zresztą nie taki był zamiar autora. W każdym razie są to rzeczy, które zmierzyć można, gdyby ktoś zechciał się tym zająć, choćby porównując sytuację wrocławskiego ZOO z innymi ogrodami w kraju. Można domniemywać, że na tym tle wrocławskie zoo wcale nie wypadłoby najgorzej.
Drugi poziom odpowiedzi mówi o zaniedbaniach, a nawet o znęcaniu się na zwierzętami – długo niezauważanych i lekceważonych przez organy nadzoru i opinię publiczną. Te zarzuty były bezpośrednią przyczyną zwolnienia Antoniego Gucwińskiego z funkcji dyrektora. Jest to wątek ciekawy, pokazuje bowiem, jak prędko zmieniają się wyobrażenia o tym, co jest właściwe, a co nie, i jak na ołtarzu takich zmian składani są konkretni ludzie. Niezwykle interesująco jest przedstawiony w książce wątek procesów wytaczanych Antoniemu Gucwińskiemu przez Fundację Viva! – Akcja dla Zwierząt. Górlikowski stara się wyważyć racje, rozmawia ze stronami procesu, świadkami i ekspertami – i choć ostatecznie nie opowiada się po żadnej ze stron, jako czytelnik znający sprawę tylko z książki Górlikowskiego, czuję do oskarżycieli Gucwińskiego (bo oskarżony, jako dyrektor, był tylko Antoni) raczej niechęć. W świetle relacji Górlikowskiego wygląda bowiem na to, że ponawiane oskarżenie i wyrok, które złamały dobre imię i zdrowie konkretnego człowieka, było nie tylko przeciw niemu, ale w imieniu większej sprawy, „nowych czasów” (s. 400), dla przeformułowania definicji prawnych oraz innym na przestrogę. Antoni Gucwiński był akurat idealnym celem, bowiem był medialnie rozpoznawalny, a jego proces odbywał się przy znacznym zainteresowaniu opinii publicznej. Da się zatem czytać „wygnanie” Gucwińskich z ogrodu jako traktat moralny o tym, czy można krzywdzić, broniąc przed krzywdą. A może raczej, jakie są granice krzywdy, którą można zadać w dobrej intencji. I co jest właściwie dobrą intencją – czy dobro konkretnej istoty, czy jakieś dobro większe, bardziej ogólne. W tej konkretnej sprawie pytanie tym istotniejsze, że wszak po zmianie dyrekcji niedźwiedź Mago, o znęcanie się nad którym toczył się proces, co prawda wyszedł na wybieg, ale dopiero po uprzedniej sterylizacji – a co z jego prawami reprodukcyjnymi? – można by zapytać.
Dla mnie najciekawszy jest jednak trzeci poziom odpowiedzi, w którym pytamy się o miłość. Tutaj konkretnie o miłość Gucwińskich do zwierząt. Czy była to miłość „grzeszna”? Ze strony krytyków Gucwińskich padają tego typu oskarżenia: „Przyjmowali dużo zwierząt, ale tak jak ludzie znani jako hoarders [zbieracze], którzy gromadzą wokół siebie zwierzęta za wszelką ceną” (s. 379). Czy wystarczy, jeśli miłość daje życie, czy też musi zapewnić życie godne, cokolwiek to znaczy – a pamiętajmy, że w przypadku zwierząt kryteria warunków godnych zwierzęcego życia stanowią ludzie. „Uważam, że dla zwierząt czasem jest lepiej, żeby nie żyły, niżby mały spędzać życie w takich warunkach” (s. 379) – mówi w książce jedna z przeciwniczek Gucwińskich. W kontekście losu tygrysów, które w 2019 roku utknęły na polskiej granicy i umierały z głodu (przyjęło je ostatecznie zoo w Poznaniu), pada z ust obecnego dyrektora ZOO we Wrocławiu następujące zdanie: „Trzeba mieć trochę rozumu, nie tylko serce, bo wie pan, empatia to jest coś, czego pan nie zdefiniuje i nie zmierzy (…). Zoo nie jest z gumy (…). Gucwińscy by pewnie od razu wszystkie te tygrysy przyjęli, bez pytania. I później by zdychały z głodu, ze złego żywienia (…)” (s. 383). Bardzo ciekawy jest też wątek kotów, które mieszkały na terenie zoo. Po Gucwińskich zostało ich 163, a Powiatowy Inspektorat Weterynarii nakazał „rozwiązanie problemu kotów” (s. 386) – koty więc zniknęły w niejasnych okolicznościach, których i Górlikowskiemu nie udało się ustalić – w każdym razie nie dotarły do schroniska, gdzie dotrzeć miały.
Podstawową oś konfliktu można wyznaczyć pomiędzy dwoma sposobami praktykowania miłości. Gucwińscy reprezentowaliby zatem miłość ekstensywną, powszechną i siłą rzeczy minimalistyczną (przeżycie jako główne kryterium), ich oponenci natomiast miłość intensywną, selekcjonującą, ale za to maksymalistyczną (jakość życia jako główne kryterium). Celowo wyabstrahowałem taką dychotomię ze szczegółów komplikujących tę konkretną biografię, aby ukazać uniwersalną moc historii Gucwińskich. Dylemat, który rozstrzygnęły na ich niekorzyść siły stojące ponad nimi, jest dylematem, przed którym rzadziej stajemy jako jednostki, ale jako społeczeństwo niemal przy każdej próbie systemowej pomocy. Jak pomagać, kiedy przy ograniczonych środkach nie jesteśmy w stanie pomóc w zadowalający sposób wszystkim? Jak wybierać beneficjentów takiej pomocy? Czy ze środków publicznych finansować drogie zagraniczne terapie kilkorga dzieci, kiedy za te pieniądze można by opłacić typowe leczenie dziesiątkom czy setkom innych pacjentów? Czy otwierać granice wszystkim potrzebującym, czy jednak dokonywać ich selekcji – a jeśli tak, to wedle jakich kryteriów? Wydaje się, że „grzech” Gucwińskich polegał na próbach przełożenia praktyk miłości, które stosujemy w relacjach osobistych, na wsparcie systemowe. Ponieważ zaś porwali się na niemożliwe, musieli zostać wygnani z ogrodu.
Książka Górlikowskiego jest zarówno dobrą lekturą sentymentalną dla pokolenia trzydziesto- czy czterdziestolatków, jest rzetelną biografią dla miłośników literatury faktu, jest też jednak rozważaniem moralnym, które może zająć nawet tych, którzy nigdy do zoo nie zaglądają.
Krowa i niedźwiedzica przestawać będą przyjaźnie, młode ich razem będą legały. Lew też jak wół będzie jadał słomę. Niemowlę igrać będzie na norze kobry, dziecko włoży swą rękę do kryjówki żmii. (Iz 11,7-8)
Literatura:
P. Berger: „Why Look at Animals?”. London 2009.
K. Łukaszewicz: „Ogrody zoologiczne. Wczoraj – dziś – jutro”. Warszawa 1975.
Marek Górlikowski: „Państwo Gucwińscy. Zwierzęta i ich ludzie”. Znak. Kraków 2021.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |