PANTOMIMY OSOBISTYCH PRZEKONAŃ (PETER HANDKE: 'POWITANIE RADY NADZORCZEJ')
A
A
A
Mogący z początku uchodzić za niekonsekwentny, wybór sześciu próz austriackiego noblisty w całości jawi się jako pocisk wymierzony w świadomie obrany cel. Posępne refleksje pisarza biorą się tu z próby przepracowania schematów, form, pozornych porządków albo automatyzmów trawiących dyskurs społeczno-polityczny współczesnego świata. Kolejne zawarte w „Powitaniu…” krótkie formy – mimo że oparte na koncepcie dalekim od postmodernistycznego eksperymentu Raymonda Queneau – przypominają mi jego „Ćwiczenia stylistyczne” przynajmniej o tyle, że Handke również dokonuje pewnego przeglądu językowych konwencji. Różnorakie dykcje, tak jak u francuskiego eksperymentatora, każdorazowo wydobywają na światło dzienne coraz to inną specyfikę dyskursu – czy to społecznego, czy też prawniczego albo politycznego. Naczelną wytyczną towarzyszącą obserwacjom Handkego jest eseistyczna zasada „próbowania się” – w tym przypadku z językami władzy i przemocy symbolicznej. Jako instancja nadawcza jest na tyle zdystansowany, żeby z całą jasnością umysłu ogarniać niuanse w wypowiedziach swoich bohaterów. Dystans oznacza tu nie brak krytycyzmu, lecz raczej szeroki horyzont narratorskiego spojrzenia. Bo, mimo swojej wycofanej pozycji, Handke potrafi być bezlitosny.
Korzystając z arsenału parafraz, powtórzeń, streszczeń, cytatów czy aluzji literackich, pisarz bada granice swobód, zasięg nadużyć i zakres kompromisów wpisanych w ludzkie funkcjonowanie w społeczeństwie oraz w polityczną tożsamość jednostki. Przedmowa tłumaczki, Barbary L. Surowskiej, dodatkowo uświadamia rzecz, której nie da się wyczytać z surowego tekstu, a która rozszerza eksperymentatorski arsenał Handkego. Mianowicie obok czysto leksykalno-stylistycznych machinacji, widzi on potencjał manipulacyjny aktów mowy również w intonacji, pauzach i przestrzeniach międzywyrazowych. Przedostatnia miniatura w zbiorze – „Trzy odczytania ustawy” – świadczy o tym najdobitniej, jako rzecz przeznaczona do głośnej deklamacji. Dosłowne cytaty z aktów prawnych wybrzmiewają wówczas szeregiem znaczeń wynikających z prozodycznego ukształtowania kolejnych odczytań. Ostatecznie wszystko sprowadza się do naczelnej myśli – to, co nazywamy „państwem prawa”, opiera się na chwiejnych fundamentach sofizmatu.
Pisarz mówi o tym również w opowiadaniu otwierającym zbiór, zmyślnej metaforze rozpisanej na kilku członków Towarzystwa oraz rodzinę portiera, klasowo niżej usytuowaną. Podczas gdy tytułowa rada maniakalnie wmawia sobie, że to tylko „dom trzęsie się w posadach” (s. 34), nie zaś ich Towarzystwo, czytelniczka i czytelnik już wiedzą, że Handke zaplanował dla swoich bohaterów upadek rodem z noweli Poego. W istocie dom zaczyna się chwiać nie pod naporem wichury, lecz językowej formy, której rzeczone Towarzystwo nie może się wyzbyć, zabijając w sobie kolejne pokłady człowieczeństwa. Potrafią co najwyżej wystosować oficjalne słowa ubolewania nad, abstrakcyjną z ich perspektywy, tragedią ludu, który na własnych barkach zbudował dla nich miejsce schadzek. Krótki tekst sprawdza się kompozycyjnie jako otwarcie tomu. Nawet jeśli pozostawia bohaterów w zawieszeniu, nie dopowiadając finału spotkania przesyconego pozorami i kłamstwem, to antycypuje wydarzenia z kolejnych opowiadań pełnych zwichrowanej, kafkowskiej logiki.
Najbardziej oczywistym ukłonem w stronę żydowskiego pisarza z Pragi jest utwór zatytułowany „»Proces« (Dla Franza K.)”, który z pozoru streszcza, czy też opowiada na nowo, losy słynnego Józefa K. Tym razem jednak Handke na tyle modyfikuje pierwowzór, żeby ponownie ożywiony Kafkowski bohater zdał się opowiedzianym w reporterski sposób mieszkańcem naszego świata, nie zaś wytworem wyobraźni surrealistycznie hiperbolizującej rzeczywistość. Zawarta w powtórzeniu pierwowzoru różnica tylko umacnia status Handke’owskich obsesji, czyniąc z jego hołdu dla Kafki autonomiczny element pisarskiego uniwersum austriackiego autora.
Sąsiedztwo zawartych w tomie opowiadań stwarza bezprecedensowe korelacje, w których fikcyjne streszczenie „Procesu” można odczytywać w związku przyczynowo-skutkowym z równie przecież fikcyjnym, ale niepokojąco realistycznym „Stanem wyjątkowym” – fragmentem jak gdyby wyjętym z oficjalnego dekretu. Z tego sąsiedztwa wynika refleksja, że akty prawne mogą stwarzać bardziej niepokojące światy niż u samego Kafki. Dopiero momenty, w których abstrakcja dekretu niepostrzeżenie morfuje w ludzki konkret, oświetlają mechanizmy dehumanizacji zakodowane w oficjalnych formach wypowiedzi politycznej. Mam tu na myśli chociażby takie zestawienie zdań: „Od oddalenia zażalenia nie ma odwołania” (s. 75) oraz banalne w swej przyziemności: „Skazany ziewa” (s. 79). Dystans między tymi wypowiedzeniami jest dystansem odgraniczającym nie-ludzkość języka prawniczego od realności ludzkiego bytu. Handke co do jednego jest pewien: praprzyczyną naszej egzystencjalnej niewoli jest uwięzienie w systemach i uwiązanie przez język.
„Powitanie rady nadzorczej” zamyka tekst o „osobistych przekonaniach”, których personalność wydaje się – w świecie mediów i wszechogarniającej polityczności – jedynie utopijnym projektem. „Co mam na to powiedzieć?” jest też opowiadaniem ostatecznie pieczętującym tezę o spójności całej książki. Lekturę zaczynamy bowiem od dalekiego od prawdy obwieszczenia jednego z członków rady nadzorczej: „Nie mam zamiaru wygłaszać tutaj mów politycznych, chciałbym jedynie złożyć sprawozdanie ze stanu finansów Towarzystwa” (s. 28), po czym w kolejnych tekstach obserwujemy rozszalały karnawał polityczności. Niedeklarowanej, ale oczywistej. Pozornie niegroźnej, ale sprawującej władzę nad każdym naszym słowem.
Konfrontacja z pisarstwem Handkego rozpoczęta „Powitaniem rady nadzorczej” wydaje się dobrym pomysłem. Wydana w Eperons-Ostrogi pozycja stanowi zbiór motywów i poetyk, których odkrycie ułatwi wejście w kolejne książki austriackiego noblisty. Krakowska oficyna obok dotychczasowych sześciu tomów zapowiada jeszcze kilka nowych wydań. Do tej pory mogliśmy liczyć jedynie na antykwaryczne znaleziska, zatem nowo otwarta seria daje nadzieję na ożywienie dyskusji o kontrowersyjnym na świecie pisarzu. Mimo że na gruncie polskim odkrywamy go za sprawą nagrody przyznanej równolegle Oldze Tokarczuk, z pozoru trudno wyobrazić sobie bardziej odległe od siebie projekty pisarskie. Lektura „Powitania…” pokazuje jednak, że Handke mimowiednie porusza się po rejestrach równie bliskich polskości, co proza noblistki znad Wisły. Opracowanie ich w duchu niepokojącego traktatu o językowej schizofrenii jest wartym uwagi uzupełnieniem, którego brakuje w naszej rodzimej twórczości.
Korzystając z arsenału parafraz, powtórzeń, streszczeń, cytatów czy aluzji literackich, pisarz bada granice swobód, zasięg nadużyć i zakres kompromisów wpisanych w ludzkie funkcjonowanie w społeczeństwie oraz w polityczną tożsamość jednostki. Przedmowa tłumaczki, Barbary L. Surowskiej, dodatkowo uświadamia rzecz, której nie da się wyczytać z surowego tekstu, a która rozszerza eksperymentatorski arsenał Handkego. Mianowicie obok czysto leksykalno-stylistycznych machinacji, widzi on potencjał manipulacyjny aktów mowy również w intonacji, pauzach i przestrzeniach międzywyrazowych. Przedostatnia miniatura w zbiorze – „Trzy odczytania ustawy” – świadczy o tym najdobitniej, jako rzecz przeznaczona do głośnej deklamacji. Dosłowne cytaty z aktów prawnych wybrzmiewają wówczas szeregiem znaczeń wynikających z prozodycznego ukształtowania kolejnych odczytań. Ostatecznie wszystko sprowadza się do naczelnej myśli – to, co nazywamy „państwem prawa”, opiera się na chwiejnych fundamentach sofizmatu.
Pisarz mówi o tym również w opowiadaniu otwierającym zbiór, zmyślnej metaforze rozpisanej na kilku członków Towarzystwa oraz rodzinę portiera, klasowo niżej usytuowaną. Podczas gdy tytułowa rada maniakalnie wmawia sobie, że to tylko „dom trzęsie się w posadach” (s. 34), nie zaś ich Towarzystwo, czytelniczka i czytelnik już wiedzą, że Handke zaplanował dla swoich bohaterów upadek rodem z noweli Poego. W istocie dom zaczyna się chwiać nie pod naporem wichury, lecz językowej formy, której rzeczone Towarzystwo nie może się wyzbyć, zabijając w sobie kolejne pokłady człowieczeństwa. Potrafią co najwyżej wystosować oficjalne słowa ubolewania nad, abstrakcyjną z ich perspektywy, tragedią ludu, który na własnych barkach zbudował dla nich miejsce schadzek. Krótki tekst sprawdza się kompozycyjnie jako otwarcie tomu. Nawet jeśli pozostawia bohaterów w zawieszeniu, nie dopowiadając finału spotkania przesyconego pozorami i kłamstwem, to antycypuje wydarzenia z kolejnych opowiadań pełnych zwichrowanej, kafkowskiej logiki.
Najbardziej oczywistym ukłonem w stronę żydowskiego pisarza z Pragi jest utwór zatytułowany „»Proces« (Dla Franza K.)”, który z pozoru streszcza, czy też opowiada na nowo, losy słynnego Józefa K. Tym razem jednak Handke na tyle modyfikuje pierwowzór, żeby ponownie ożywiony Kafkowski bohater zdał się opowiedzianym w reporterski sposób mieszkańcem naszego świata, nie zaś wytworem wyobraźni surrealistycznie hiperbolizującej rzeczywistość. Zawarta w powtórzeniu pierwowzoru różnica tylko umacnia status Handke’owskich obsesji, czyniąc z jego hołdu dla Kafki autonomiczny element pisarskiego uniwersum austriackiego autora.
Sąsiedztwo zawartych w tomie opowiadań stwarza bezprecedensowe korelacje, w których fikcyjne streszczenie „Procesu” można odczytywać w związku przyczynowo-skutkowym z równie przecież fikcyjnym, ale niepokojąco realistycznym „Stanem wyjątkowym” – fragmentem jak gdyby wyjętym z oficjalnego dekretu. Z tego sąsiedztwa wynika refleksja, że akty prawne mogą stwarzać bardziej niepokojące światy niż u samego Kafki. Dopiero momenty, w których abstrakcja dekretu niepostrzeżenie morfuje w ludzki konkret, oświetlają mechanizmy dehumanizacji zakodowane w oficjalnych formach wypowiedzi politycznej. Mam tu na myśli chociażby takie zestawienie zdań: „Od oddalenia zażalenia nie ma odwołania” (s. 75) oraz banalne w swej przyziemności: „Skazany ziewa” (s. 79). Dystans między tymi wypowiedzeniami jest dystansem odgraniczającym nie-ludzkość języka prawniczego od realności ludzkiego bytu. Handke co do jednego jest pewien: praprzyczyną naszej egzystencjalnej niewoli jest uwięzienie w systemach i uwiązanie przez język.
„Powitanie rady nadzorczej” zamyka tekst o „osobistych przekonaniach”, których personalność wydaje się – w świecie mediów i wszechogarniającej polityczności – jedynie utopijnym projektem. „Co mam na to powiedzieć?” jest też opowiadaniem ostatecznie pieczętującym tezę o spójności całej książki. Lekturę zaczynamy bowiem od dalekiego od prawdy obwieszczenia jednego z członków rady nadzorczej: „Nie mam zamiaru wygłaszać tutaj mów politycznych, chciałbym jedynie złożyć sprawozdanie ze stanu finansów Towarzystwa” (s. 28), po czym w kolejnych tekstach obserwujemy rozszalały karnawał polityczności. Niedeklarowanej, ale oczywistej. Pozornie niegroźnej, ale sprawującej władzę nad każdym naszym słowem.
Konfrontacja z pisarstwem Handkego rozpoczęta „Powitaniem rady nadzorczej” wydaje się dobrym pomysłem. Wydana w Eperons-Ostrogi pozycja stanowi zbiór motywów i poetyk, których odkrycie ułatwi wejście w kolejne książki austriackiego noblisty. Krakowska oficyna obok dotychczasowych sześciu tomów zapowiada jeszcze kilka nowych wydań. Do tej pory mogliśmy liczyć jedynie na antykwaryczne znaleziska, zatem nowo otwarta seria daje nadzieję na ożywienie dyskusji o kontrowersyjnym na świecie pisarzu. Mimo że na gruncie polskim odkrywamy go za sprawą nagrody przyznanej równolegle Oldze Tokarczuk, z pozoru trudno wyobrazić sobie bardziej odległe od siebie projekty pisarskie. Lektura „Powitania…” pokazuje jednak, że Handke mimowiednie porusza się po rejestrach równie bliskich polskości, co proza noblistki znad Wisły. Opracowanie ich w duchu niepokojącego traktatu o językowej schizofrenii jest wartym uwagi uzupełnieniem, którego brakuje w naszej rodzimej twórczości.
Peter Handke: „Powitanie rady nadzorczej”. Przeł. Barbara L. Surowska. Kraków. Eperons-Ostrogi 2020.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |