
HUMUS I PRZYSZŁOŚĆ BEZ CZASU (JAROSŁAW MAŚLANEK: 'LICZBY OSTATNIE')
A
A
A
„Człowiek najczęściej w puszczy, w tym najwspanialszym pomniku przyrody, polorem kultury pokrytej, zachowuje się gorzej, niż barbarzyńca wschodni. Ufny we wszechmocną spekulację, zbrojny w narzędzia nowoczesnej techniki, wdziera się w ostępy dziewicze z cynizmem amerykańskiego kolonisty zeszłego stulecia” – powyższy fragment pochodzi z artykułu „Ochrona pomników natury” opublikowanego w „Łowiectwie Polskim: organie Towarzystwa Łowieckiego w Poznaniu i Polskiego Związku Myśliwych na wszystkie zabory” w 1921 roku. Równo sto lat po tej deklaracji została opublikowana powieść Jarosława Maślanka „Liczby ostatnie”, która ponownie zdefiniuje relację między życiem i władzą, naturą i człowiekiem, demokracją i przyszłością. A co jeśli w nieokreślonym „kiedyś” to przyroda zacznie wdzierać się w nasze domy?
Wszystko zaczyna się dość niepozornie. Przyszłość nie jest widziana z perspektywy siedzenia samochodu bezzałogowego, lecz zza pleców zgranej paczki przyjaciół, do której należą: Chudson, Grubel, Nina, Kurdebenek. Niewinne łobuzowanie, kradzież wina z piwnicy, wspólne urodziny, nieodgadnione tajemnice świata, który nagle ulega rozpadowi. Maślankowi doskonale wychodzi snucie opowieści o bezpretensjonalnym przeżywaniu teraźniejszości. Bohaterowie koncentrują się na własnych przeżyciach – rzeczywistość zewnętrzna kurczy się do rozmiarów szkoły, osiedla, ulubionej kryjówki. W pewnym momencie dobrze znany świat ulega monstrualnym rozszerzeniom – wkrada się coś, co dorośli mogą nazwać entropią, a nastolatkowie ostatnim zanurzeniem się wir własnej naiwności. Zaczyna się ucieczka. Jednak już nie taka, jak na początku książki, gdy bohaterowie przedostawali się z chmury deszczu prosto w chmurę zapachów wydostających się z baru azjatyckiego. Bohaterowie rozpoczynają ucieczkę przed katastroficzną wizją: „Świat stykający się z naszym w niewielu punktach, rozrastał się, aż zostaliśmy przez niego wchłonięci. Ekspansja trwała, nieznana nam rzeczywistość wylała się z mieszkań, zaanektowała korytarz, blok i dzielnicę. Dotarła do szkoły. Wszędzie pojawiły się obce konstelacje, kolizje stały się nieuniknione; obliczona na wieczność wojna miała rozbić podwórkową Bandę Niny” (s. 16) – na początku lektury „Liczb ostatnich” można odnieść wrażenie, że ten bardzo sugestywny opis odnosi się hiperbolicznie do świata dziecięcych marzeń i przygód, który uległ skostnieniu na modłę dorosłych światów możliwych. Albo jeszcze inaczej – na pierwszych stronach książki bardzo łatwo ulec iluzji, że kres Bandy Niny to dopiero początek problemów bohaterów, których losy zamienią się w przejmujący opis pewnego pokolenia ginącego na dojmujące poczucie bezsensu (podobnie krytycy widzieli debiut powieściowy Mirosława Nahacza), jakże typowe dla postpeerelowskich obrazów młodzieży mieszkającej gdzieś na głębokiej prowincji, wciśniętej między dwie linie autobusów. Maślanek dawkuje czytelnikom optymalne rejestry przewidywalności, by bardzo brutalnie odczarować opisywany świat Bandy Niny, pokazując, że to, co dyszy pod nimbem sentymentalności, tak naprawdę istnieje w samym sercu przerażającej teraźniejszości.
Okazuje się, że ktoś wypreparował Chudsona, Grubela, Ninę i Kurdebenka z niewinności, umieszczając ich w samym epicentrum przemocy symbolicznej oraz strukturalnej. Zaczęło się od urodzin Chudsona – innych niż dotychczas, gdyż Grubel został z nich jak gdyby wyproszony przez rodziców solenizanta. Nagle okazało się, że ich zgrana paczka wcale nie jest monolitem – podobnie jak monolitem nie jest społeczeństwo, nadkruszone przez tajemniczą zarazę: „Za dużo było wydarzeń, które skruszyły monolit naszego społeczeństwa. Do was należy przyszłość, od was zależy, jak ojczyzna będzie wyglądać za kilkadziesiąt lat, jakiej historii będą się uczyć wasze dzieci. Naprawę musimy zacząć wszyscy, teraz” (s. 24) – takimi słowami kończy przemówienie nauczycielka, po czym sugeruje Grubelowi, że może poprawić ocenę niedostateczną, ale musi wykazać trwałość narodowej wspólnoty, nieopierającej się zagrożeniom politycznym czy ekonomicznym. Niewątpliwym atutem początkowych rozdziałów „Liczb ostatnich” jest siła uderzenia – autor ciągle ogrywa konceptualne zderzenie świata dziecięcego z rzeczywistością zamieszkaną przez strukturalnych populistów, pedagogów tresujących przyszłe pokolenia zgodnie z ojczyźnianymi aksjomatami.
„W ciągu jednej nocy przenieśliśmy się w inne miejsce w historii. Wykonaliśmy skok w nową rzeczywistość, której nie była w stanie ogarnąć nie tylko nasza wiedza, ale nawet wyobraźnia. Czas uległ rozpadowi” – to akurat fragment „Czarnobylskiej modlitwy” Swietłany Aleksijewicz, świetnie rezonujący z efektami osiąganymi przez Jarosława Maślanka. Codzienność bohaterów została relegowana – usunięta poza granicę bezpieczeństwa. Tą jedną nocą, która przenosi w inne miejsce w historii, była noc urodzin Chudsona, kiedy to po raz pierwszy czwórka nastolatków przekonała się, czym jest wykluczenie, nienawiść, strach i paniczna niewiedza. Z czasem do bohaterów zaczyna przylegać liryczna melancholia, zwłaszcza wtedy, gdy narracja ulega przyspieszeniu i dominuje perspektywa retrospekcyjna: „Są miejsca tak gęsto obsadzone wspomnieniami, że co kilka kroków mógłbym spotkać którąś wersję siebie; wiele z nich znajduje się na wakacyjnej trasie pokonywanej z Niną. Pamiętam ją dokładnie, punkt po punkcie, zapach do zapachu, światło do światła; i widzę siebie na każdym z przecięć ulic, ją obok, nasze rowery, wersje nas rozrzucone wzdłuż drogi jak stop-klatki” (s. 36). Nie tylko bohaterowie dojrzewają – dojrzewa także powieściowa teraźniejszość, która z jednej strony wciąż się rozwija, roztacza, rozciąga w wielu nieprzewidywanych kierunkach, a z drugiej jest po prostu nieubłaganą koniecznością – rozwinięciem procesów już uruchomionych, rozpoczętych gdzieś na poziomie politycznej wyobraźni w wymiarze stricte globalnym. I może stąd ten liryzm niektórych partii „Liczb ostatnich”? Nieśmiałe emocje bohaterów pojawiają się w sąsiedztwie zapowiedzianej katastrofy. Kurdebenek nie dorasta w cieniu zakwitających dziewcząt, lecz w cieniu bezlitosnych pnączy roślin ruderalnych – jeźdźców nieubłaganej apokalipsy.
Powieść Jarosława Maślanka – mimo wielu zarysowanych (niektórych wręcz porzuconych, nierozwijanych) perspektyw i wątków – można nazwać historią tracenia, rozkładu i skończoności. „Zrozumiałem, że liczby opisują też mnie; że mogę policzyć organy, komórki, konkretną liczbę wdechów i wydechów, różną w zależności od intensywności dnia; że serce ma do wybicia jakąś, prawdopodobnie dużą, ale kto wie, liczbę uderzeń, że włosy urosną o daną długość, a nawet jeszcze trochę, jeżeli wierzyć ojcu, który mówił, że będą rosły po śmierci. Liczby, które należą tylko do mnie, ja, który składam się z cyfr. Byłem zbiorem do policzenia” (s. 42-43) – ontologia człowieka, która wyłania się z tego fragmentu, jest pesymistyczna, lecz nie nihilistyczna. Owszem, człowiek to skończony zbiór wartości policzalnych, lecz to, co w obrębie ciała, pozostaje wyłącznie własnością jednostki. Czy tak jest naprawdę? Śmiało można powiedzieć, że fabuła przekroczy sens tych słów, udowodniając, że w totalitarnej rzeczywistości nawet to, co wyobrażone, może należeć wyłącznie do hegemona. Z czasem ludzkość, która przeżyje katastrofę, stanie się statystycznym zbiorem do policzenia, wyliczenia, odliczenia, a na końcu rozliczenia. Neurotyczne odliczanie to materialna forma pisma, którym posługuje się żałoba po utraconym świecie. W totalitarnym świecie liczby to alegorie rozpadu – ruiny w królestwie myśli i rzeczy. Warto podkreślić, że Maślanek niczego nie upraszcza w swej powieści – „Liczby ostatnie” są pozbawione stereotypowej ikonografii, często pojawiającej się w dziełach kultury, eksponujących krańcowość życia i cywilizacji. Narracja nie jest muzealna, język absolutnie nie popisuje się erudycyjnością – nie jest rozrzutny w nawiązywaniu do pewnych kodów, znaków czy obiektów melancholijnej katastrofy. Trzeba jednak zaznaczyć, że brak sprowadzenia skończoności do popularnych (popkulturowych również) przedstawień nie oznacza, że język prozy Maślanka charakteryzuje się innowacyjnością czy niewykalkulowaną wyobraźnią. Narracja jest po prostu precyzyjna, a sam autor jawi się jako doskonały obserwator aktualnych wydarzeń.
Apokalipsa, katastrofa, totalitaryzm, zagłada, destrukcja – dlaczego świat Kurdebenka stał się miejscem z infernalnych koszmarów? Choć z początku młodzi bohaterowie uważali, że koniec ich świata przychodzi z zewnątrz, z dorosłego uniwersum, to jednak brutalność nowego rodzi się w łonie starej rzeczywistości. Przerażająca przyszłość opisana w „Liczbach ostatnich” Maślanka to nic innego jak powtórzona i zwielokrotniona racjonalna teraźniejszość, której podstawowe azymuty wyznaczają: populizm, nekrokracja, sekurytyzacja, paternalizm, porokracja i rozwinięta nekrotechnika. To, co w 2021 roku nazywamy zagrożeniem, zostaje w powieści odpowiednio skalibrowane i włączone w środek estetyki prawdopodobieństwa. Nic więc dziwnego, że momentami „Liczby ostatnie” przypominają klasyczną powieść dystopijną. Dystopia to odwrócenie utopii, która wyłania się z zapowiedzianej i odzyskanej przyszłości. Choć powieść Maślanka dotyczy przyszłych lat cywilizacji, to właściwie brakuje tutaj jakichkolwiek oznak temporalnych – czas uległ rozpadowi, trudno więc bohaterom antycypować optymistyczne scenariusze w świecie, gdzie przyszłość jest całkowicie zablokowana i usunięta ze społecznej praktyki. Traktuję powieść Maślanka jako literacką algebrę zdarzeń, losowanych z faktycznych stanów teraźniejszości, a nie wyłanianych z zewnętrznej próżni. Literacki probabilizm jest widoczny zwłaszcza w drugim rozdziale powieści, koncentrującym się na opisie mechanizmu polityki państwowej, która unarodowiła nawet internet: „prywatne firmy, które ostały się na rynku, by móc funkcjonować, musiały starać się o przyznanie im ikonki kłódki w barwach narodowych. Te, które kłódek nie miały, nie mogły prowadzić działalności. Aby uzyskać ów symbol, jak wyjaśnił ojciec, nie tylko należało zapewnić organom administracji państwowej praktycznie nieograniczony dostęp do danych, ale też, co podkreślił smutnym uśmiechem, regularnie odnawiać certyfikat bezpieczeństwa, a wiązało się to z koniecznością płacenia potężnej kwoty za audyt” (s. 63). Jak widać, w świecie „Liczb ostatnich” kapitał ma narodowość, a umowa społeczna to tak naprawdę zwykła umowa śmieciowa, przez którą zwykły obywatel poświęca nadgodziny na odnawianiu wspólnoty narodowej. Sporo w ostatnim czasie mówiło się na temat internetowego wymiaru transnarodowej rewolucji, lecz dla Maślanka jest to przestrzeń wcale nie autonomiczna, lecz bardzo bliska hierarchiczności politycznej.
To jednak nie wszystko. Kłódki bezpieczeństwa to był dopiero początek. Katastroficzny regres objawia się zwłaszcza w wątku relacji narratora z pracownicą budki z szybką gastronomią – pracownicą obcego pochodzenia: „Najpierw napiętnowali ścianę słowem. WON namalował ktoś, nie sprayem, a pędzlem i farbą, niechlujnie, z rozchłapem i zaciekami, czarnym bazgrołem obok okienka budy, w której sprzedawała zapiekanki i frytki, naprzeciw menu z cenami” (s. 80). Rzeczywistość polityczna w powieści rządzona jest przez aparat porokratyczny, który – jak widzi to prof. Vassilis Tsianos – jest jedną z form współczesnej segmentacji siły roboczej. Granice kraju są poddawane kontroli drożności – to państwo decyduje o tym, jak zarządzanie przepływem emigracyjnym będzie wyglądać. Tsianos takie wykluczenie nazywa apartheidem merytokratycznym, co jest bardzo trafnym określeniem w kontekście fabuły „Liczb ostatnich”, gdzie rzeczywistość zrównała polityczne z biologicznym, a darwinistyczne pierwszeństwo mają jedynie zdrowe organizmy. Przyszłość rzeczywistości w powieści Maślanka jest zawładnięta przez prawicową ortodoksję, a społeczna ksenofobia po raz kolejny niszczy życie emocjonalne głównego bohatera. Pracownica budki z frytkami nazywa się tak samo jak jego przyjaciółka z dzieciństwa i znów ich relacja ulega rozpadowi, a językiem rujnacji okazuje się to, przez wiele lat dojrzewało w łonie społeczeństwa. I znów – katastrofa nie przychodzi z zewnątrz, gdyż to teraźniejszość jest brzemienna w zagładę. Nic dziwnego – granice zamknięte, a do ich pilnowania zostaje oddelegowany sam Kurdebenek w ostatnich fragmentach powieści. Niestety, są to najsłabsze momenty „Liczb ostatnich”, które nagle zaczęły cierpieć na literacką amnezję – zapomniały, w jaki sposób można opisać pustkę świata bez przyszłości.
W pewnym momencie dobrze pomyślana fabuła ulega stępieniu – główny bohater romantycznie walczy z aparatem totalitarnej władzy. Jego pobyt w specjalnym ośrodku można streścić w kilku słowach – jednostka stoi przez kafkowską bramą prawa. Jego pole manewru jest bardzo wąskie, może poruszać się wyłącznie wytyczonymi trasami. Wydaje mi się, że nieprzypadkowo powieść Maślanka wypada najsłabiej wtedy, gdy trzeba zadać pytanie: „Jaka przyszłość?”. Istnieje radykalna asymetria między pierwszą częścią „Liczb ostatnich” – bardzo angażującą, ciekawą, pomysłową, doskonale radzącą sobie z literackim opisem tego, co przyspieszyło koniec czasu i świata – a ostatnimi rozdziałami, które zostały opisane w taki sposób, jakby zrujnowana rzeczywistość wyczekiwała jedynie na zbawienie, które uparcie nie nadchodzi, gdyż tamtejszy świat jest już „po skończoności”. I sama narracja jest pozbawiona podobnych impulsów. Współczesna literatura trafnie opisuje rzeczywistość, ocenia schematy prowadzące do katastrofy, jednak nie do końca czuje się pewnie, gdy trzeba ową przyszłość opisać. Albo wypracować alternatywny scenariusz. Często są wtedy wykorzystywane proste chwyty, romantyzujące konflikt ostatniego sprawiedliwego z reżimem władzy. Podobnie dzieje się w „Liczbach ostatnich” – z jednym ważnym wyjątkiem. Szkoda tylko, że najciekawsze wątki zostały przysłonięte nieprzekonującym przedstawieniem zachowań głównego bohatera w obliczu łamania praw człowieka przez Trumienkę i jego ludzi. A wątek wymiany wiadomości tekstowych z najważniejszym antagonistą wypada dość karykaturalnie – jakby wykalkulowany pod potencjalną ekranizację. Taka forma fokalizacji nie została dobrze skonstruowana, dlatego wrażenie nudy i obojętności na moment pozbawia czytelnika satysfakcji z lektury.
Nieoczekiwanie najważniejszym symbolem apokaliptycznej skończoności staje się natura. „W całym zamieszaniu z umieraniem nie zwrócono uwagi na zarastanie. Dopiero gdy było już za późno, ktoś zauważył, że gdzie ustępujemy my, wchodzi ona, zabiera, co jej wydarliśmy przez ostatnie marne kilkaset lat, beton przykrywa mchem, rozum instynktem. Powoli, metodycznie, wypełnia pustkę po ludziach” (s. 104) – to jeden z przykładowych fragmentów, który każe interpretować powieść Maślanka jako opowieść o zemście i emancypacji. Okazuje się, że natura – a właściwie rośliny ruderalne, często pojawiające się na wydepczyskach i innych nieużytkach – sama odwróciła język wielkości i małości. To człowiek – ten XIX-wieczny kolonista, „wdzierający się w ostępy dziewicze” – nagle traci swoją realność, stając się jedynie humusem – podłożem, na którym wyrośnie nowy świat. Co ważne, natura jest całkowicie niepoliczalna. To człowiek – zgodnie z myślami głównego bohatera – jest zbiorem policzalnych elementów. Trudno zatem powstrzymać zemstę przyrody – ona przychodzi znikąd i zewsząd jednocześnie. Okazuje się, że rośliny są wszędzie wokół umierających mieszkańców – są nimi. Ta symbolika odrodzenia każe analizować powieść Maślanka w kategorii ekokrytycznej świadomości i pogłębionego pomysłu nad współzależnością człowieka i roślinności. Szkoda tylko, że przyszłość wciąż jawi się jako powtórzenie teraźniejszości, a nie jako alternatywne wyobrażenie innego porządku. „Liczby ostatnie” najlepiej wypadają w momentach diagnozy teraźniejszości, a sama apokaliptyka to jedynie kontemplacja tego, co jak najbardziej realne „tu i teraz”. I to najbardziej przerażające w tym świecie bez czasu.
Wszystko zaczyna się dość niepozornie. Przyszłość nie jest widziana z perspektywy siedzenia samochodu bezzałogowego, lecz zza pleców zgranej paczki przyjaciół, do której należą: Chudson, Grubel, Nina, Kurdebenek. Niewinne łobuzowanie, kradzież wina z piwnicy, wspólne urodziny, nieodgadnione tajemnice świata, który nagle ulega rozpadowi. Maślankowi doskonale wychodzi snucie opowieści o bezpretensjonalnym przeżywaniu teraźniejszości. Bohaterowie koncentrują się na własnych przeżyciach – rzeczywistość zewnętrzna kurczy się do rozmiarów szkoły, osiedla, ulubionej kryjówki. W pewnym momencie dobrze znany świat ulega monstrualnym rozszerzeniom – wkrada się coś, co dorośli mogą nazwać entropią, a nastolatkowie ostatnim zanurzeniem się wir własnej naiwności. Zaczyna się ucieczka. Jednak już nie taka, jak na początku książki, gdy bohaterowie przedostawali się z chmury deszczu prosto w chmurę zapachów wydostających się z baru azjatyckiego. Bohaterowie rozpoczynają ucieczkę przed katastroficzną wizją: „Świat stykający się z naszym w niewielu punktach, rozrastał się, aż zostaliśmy przez niego wchłonięci. Ekspansja trwała, nieznana nam rzeczywistość wylała się z mieszkań, zaanektowała korytarz, blok i dzielnicę. Dotarła do szkoły. Wszędzie pojawiły się obce konstelacje, kolizje stały się nieuniknione; obliczona na wieczność wojna miała rozbić podwórkową Bandę Niny” (s. 16) – na początku lektury „Liczb ostatnich” można odnieść wrażenie, że ten bardzo sugestywny opis odnosi się hiperbolicznie do świata dziecięcych marzeń i przygód, który uległ skostnieniu na modłę dorosłych światów możliwych. Albo jeszcze inaczej – na pierwszych stronach książki bardzo łatwo ulec iluzji, że kres Bandy Niny to dopiero początek problemów bohaterów, których losy zamienią się w przejmujący opis pewnego pokolenia ginącego na dojmujące poczucie bezsensu (podobnie krytycy widzieli debiut powieściowy Mirosława Nahacza), jakże typowe dla postpeerelowskich obrazów młodzieży mieszkającej gdzieś na głębokiej prowincji, wciśniętej między dwie linie autobusów. Maślanek dawkuje czytelnikom optymalne rejestry przewidywalności, by bardzo brutalnie odczarować opisywany świat Bandy Niny, pokazując, że to, co dyszy pod nimbem sentymentalności, tak naprawdę istnieje w samym sercu przerażającej teraźniejszości.
Okazuje się, że ktoś wypreparował Chudsona, Grubela, Ninę i Kurdebenka z niewinności, umieszczając ich w samym epicentrum przemocy symbolicznej oraz strukturalnej. Zaczęło się od urodzin Chudsona – innych niż dotychczas, gdyż Grubel został z nich jak gdyby wyproszony przez rodziców solenizanta. Nagle okazało się, że ich zgrana paczka wcale nie jest monolitem – podobnie jak monolitem nie jest społeczeństwo, nadkruszone przez tajemniczą zarazę: „Za dużo było wydarzeń, które skruszyły monolit naszego społeczeństwa. Do was należy przyszłość, od was zależy, jak ojczyzna będzie wyglądać za kilkadziesiąt lat, jakiej historii będą się uczyć wasze dzieci. Naprawę musimy zacząć wszyscy, teraz” (s. 24) – takimi słowami kończy przemówienie nauczycielka, po czym sugeruje Grubelowi, że może poprawić ocenę niedostateczną, ale musi wykazać trwałość narodowej wspólnoty, nieopierającej się zagrożeniom politycznym czy ekonomicznym. Niewątpliwym atutem początkowych rozdziałów „Liczb ostatnich” jest siła uderzenia – autor ciągle ogrywa konceptualne zderzenie świata dziecięcego z rzeczywistością zamieszkaną przez strukturalnych populistów, pedagogów tresujących przyszłe pokolenia zgodnie z ojczyźnianymi aksjomatami.
„W ciągu jednej nocy przenieśliśmy się w inne miejsce w historii. Wykonaliśmy skok w nową rzeczywistość, której nie była w stanie ogarnąć nie tylko nasza wiedza, ale nawet wyobraźnia. Czas uległ rozpadowi” – to akurat fragment „Czarnobylskiej modlitwy” Swietłany Aleksijewicz, świetnie rezonujący z efektami osiąganymi przez Jarosława Maślanka. Codzienność bohaterów została relegowana – usunięta poza granicę bezpieczeństwa. Tą jedną nocą, która przenosi w inne miejsce w historii, była noc urodzin Chudsona, kiedy to po raz pierwszy czwórka nastolatków przekonała się, czym jest wykluczenie, nienawiść, strach i paniczna niewiedza. Z czasem do bohaterów zaczyna przylegać liryczna melancholia, zwłaszcza wtedy, gdy narracja ulega przyspieszeniu i dominuje perspektywa retrospekcyjna: „Są miejsca tak gęsto obsadzone wspomnieniami, że co kilka kroków mógłbym spotkać którąś wersję siebie; wiele z nich znajduje się na wakacyjnej trasie pokonywanej z Niną. Pamiętam ją dokładnie, punkt po punkcie, zapach do zapachu, światło do światła; i widzę siebie na każdym z przecięć ulic, ją obok, nasze rowery, wersje nas rozrzucone wzdłuż drogi jak stop-klatki” (s. 36). Nie tylko bohaterowie dojrzewają – dojrzewa także powieściowa teraźniejszość, która z jednej strony wciąż się rozwija, roztacza, rozciąga w wielu nieprzewidywanych kierunkach, a z drugiej jest po prostu nieubłaganą koniecznością – rozwinięciem procesów już uruchomionych, rozpoczętych gdzieś na poziomie politycznej wyobraźni w wymiarze stricte globalnym. I może stąd ten liryzm niektórych partii „Liczb ostatnich”? Nieśmiałe emocje bohaterów pojawiają się w sąsiedztwie zapowiedzianej katastrofy. Kurdebenek nie dorasta w cieniu zakwitających dziewcząt, lecz w cieniu bezlitosnych pnączy roślin ruderalnych – jeźdźców nieubłaganej apokalipsy.
Powieść Jarosława Maślanka – mimo wielu zarysowanych (niektórych wręcz porzuconych, nierozwijanych) perspektyw i wątków – można nazwać historią tracenia, rozkładu i skończoności. „Zrozumiałem, że liczby opisują też mnie; że mogę policzyć organy, komórki, konkretną liczbę wdechów i wydechów, różną w zależności od intensywności dnia; że serce ma do wybicia jakąś, prawdopodobnie dużą, ale kto wie, liczbę uderzeń, że włosy urosną o daną długość, a nawet jeszcze trochę, jeżeli wierzyć ojcu, który mówił, że będą rosły po śmierci. Liczby, które należą tylko do mnie, ja, który składam się z cyfr. Byłem zbiorem do policzenia” (s. 42-43) – ontologia człowieka, która wyłania się z tego fragmentu, jest pesymistyczna, lecz nie nihilistyczna. Owszem, człowiek to skończony zbiór wartości policzalnych, lecz to, co w obrębie ciała, pozostaje wyłącznie własnością jednostki. Czy tak jest naprawdę? Śmiało można powiedzieć, że fabuła przekroczy sens tych słów, udowodniając, że w totalitarnej rzeczywistości nawet to, co wyobrażone, może należeć wyłącznie do hegemona. Z czasem ludzkość, która przeżyje katastrofę, stanie się statystycznym zbiorem do policzenia, wyliczenia, odliczenia, a na końcu rozliczenia. Neurotyczne odliczanie to materialna forma pisma, którym posługuje się żałoba po utraconym świecie. W totalitarnym świecie liczby to alegorie rozpadu – ruiny w królestwie myśli i rzeczy. Warto podkreślić, że Maślanek niczego nie upraszcza w swej powieści – „Liczby ostatnie” są pozbawione stereotypowej ikonografii, często pojawiającej się w dziełach kultury, eksponujących krańcowość życia i cywilizacji. Narracja nie jest muzealna, język absolutnie nie popisuje się erudycyjnością – nie jest rozrzutny w nawiązywaniu do pewnych kodów, znaków czy obiektów melancholijnej katastrofy. Trzeba jednak zaznaczyć, że brak sprowadzenia skończoności do popularnych (popkulturowych również) przedstawień nie oznacza, że język prozy Maślanka charakteryzuje się innowacyjnością czy niewykalkulowaną wyobraźnią. Narracja jest po prostu precyzyjna, a sam autor jawi się jako doskonały obserwator aktualnych wydarzeń.
Apokalipsa, katastrofa, totalitaryzm, zagłada, destrukcja – dlaczego świat Kurdebenka stał się miejscem z infernalnych koszmarów? Choć z początku młodzi bohaterowie uważali, że koniec ich świata przychodzi z zewnątrz, z dorosłego uniwersum, to jednak brutalność nowego rodzi się w łonie starej rzeczywistości. Przerażająca przyszłość opisana w „Liczbach ostatnich” Maślanka to nic innego jak powtórzona i zwielokrotniona racjonalna teraźniejszość, której podstawowe azymuty wyznaczają: populizm, nekrokracja, sekurytyzacja, paternalizm, porokracja i rozwinięta nekrotechnika. To, co w 2021 roku nazywamy zagrożeniem, zostaje w powieści odpowiednio skalibrowane i włączone w środek estetyki prawdopodobieństwa. Nic więc dziwnego, że momentami „Liczby ostatnie” przypominają klasyczną powieść dystopijną. Dystopia to odwrócenie utopii, która wyłania się z zapowiedzianej i odzyskanej przyszłości. Choć powieść Maślanka dotyczy przyszłych lat cywilizacji, to właściwie brakuje tutaj jakichkolwiek oznak temporalnych – czas uległ rozpadowi, trudno więc bohaterom antycypować optymistyczne scenariusze w świecie, gdzie przyszłość jest całkowicie zablokowana i usunięta ze społecznej praktyki. Traktuję powieść Maślanka jako literacką algebrę zdarzeń, losowanych z faktycznych stanów teraźniejszości, a nie wyłanianych z zewnętrznej próżni. Literacki probabilizm jest widoczny zwłaszcza w drugim rozdziale powieści, koncentrującym się na opisie mechanizmu polityki państwowej, która unarodowiła nawet internet: „prywatne firmy, które ostały się na rynku, by móc funkcjonować, musiały starać się o przyznanie im ikonki kłódki w barwach narodowych. Te, które kłódek nie miały, nie mogły prowadzić działalności. Aby uzyskać ów symbol, jak wyjaśnił ojciec, nie tylko należało zapewnić organom administracji państwowej praktycznie nieograniczony dostęp do danych, ale też, co podkreślił smutnym uśmiechem, regularnie odnawiać certyfikat bezpieczeństwa, a wiązało się to z koniecznością płacenia potężnej kwoty za audyt” (s. 63). Jak widać, w świecie „Liczb ostatnich” kapitał ma narodowość, a umowa społeczna to tak naprawdę zwykła umowa śmieciowa, przez którą zwykły obywatel poświęca nadgodziny na odnawianiu wspólnoty narodowej. Sporo w ostatnim czasie mówiło się na temat internetowego wymiaru transnarodowej rewolucji, lecz dla Maślanka jest to przestrzeń wcale nie autonomiczna, lecz bardzo bliska hierarchiczności politycznej.
To jednak nie wszystko. Kłódki bezpieczeństwa to był dopiero początek. Katastroficzny regres objawia się zwłaszcza w wątku relacji narratora z pracownicą budki z szybką gastronomią – pracownicą obcego pochodzenia: „Najpierw napiętnowali ścianę słowem. WON namalował ktoś, nie sprayem, a pędzlem i farbą, niechlujnie, z rozchłapem i zaciekami, czarnym bazgrołem obok okienka budy, w której sprzedawała zapiekanki i frytki, naprzeciw menu z cenami” (s. 80). Rzeczywistość polityczna w powieści rządzona jest przez aparat porokratyczny, który – jak widzi to prof. Vassilis Tsianos – jest jedną z form współczesnej segmentacji siły roboczej. Granice kraju są poddawane kontroli drożności – to państwo decyduje o tym, jak zarządzanie przepływem emigracyjnym będzie wyglądać. Tsianos takie wykluczenie nazywa apartheidem merytokratycznym, co jest bardzo trafnym określeniem w kontekście fabuły „Liczb ostatnich”, gdzie rzeczywistość zrównała polityczne z biologicznym, a darwinistyczne pierwszeństwo mają jedynie zdrowe organizmy. Przyszłość rzeczywistości w powieści Maślanka jest zawładnięta przez prawicową ortodoksję, a społeczna ksenofobia po raz kolejny niszczy życie emocjonalne głównego bohatera. Pracownica budki z frytkami nazywa się tak samo jak jego przyjaciółka z dzieciństwa i znów ich relacja ulega rozpadowi, a językiem rujnacji okazuje się to, przez wiele lat dojrzewało w łonie społeczeństwa. I znów – katastrofa nie przychodzi z zewnątrz, gdyż to teraźniejszość jest brzemienna w zagładę. Nic dziwnego – granice zamknięte, a do ich pilnowania zostaje oddelegowany sam Kurdebenek w ostatnich fragmentach powieści. Niestety, są to najsłabsze momenty „Liczb ostatnich”, które nagle zaczęły cierpieć na literacką amnezję – zapomniały, w jaki sposób można opisać pustkę świata bez przyszłości.
W pewnym momencie dobrze pomyślana fabuła ulega stępieniu – główny bohater romantycznie walczy z aparatem totalitarnej władzy. Jego pobyt w specjalnym ośrodku można streścić w kilku słowach – jednostka stoi przez kafkowską bramą prawa. Jego pole manewru jest bardzo wąskie, może poruszać się wyłącznie wytyczonymi trasami. Wydaje mi się, że nieprzypadkowo powieść Maślanka wypada najsłabiej wtedy, gdy trzeba zadać pytanie: „Jaka przyszłość?”. Istnieje radykalna asymetria między pierwszą częścią „Liczb ostatnich” – bardzo angażującą, ciekawą, pomysłową, doskonale radzącą sobie z literackim opisem tego, co przyspieszyło koniec czasu i świata – a ostatnimi rozdziałami, które zostały opisane w taki sposób, jakby zrujnowana rzeczywistość wyczekiwała jedynie na zbawienie, które uparcie nie nadchodzi, gdyż tamtejszy świat jest już „po skończoności”. I sama narracja jest pozbawiona podobnych impulsów. Współczesna literatura trafnie opisuje rzeczywistość, ocenia schematy prowadzące do katastrofy, jednak nie do końca czuje się pewnie, gdy trzeba ową przyszłość opisać. Albo wypracować alternatywny scenariusz. Często są wtedy wykorzystywane proste chwyty, romantyzujące konflikt ostatniego sprawiedliwego z reżimem władzy. Podobnie dzieje się w „Liczbach ostatnich” – z jednym ważnym wyjątkiem. Szkoda tylko, że najciekawsze wątki zostały przysłonięte nieprzekonującym przedstawieniem zachowań głównego bohatera w obliczu łamania praw człowieka przez Trumienkę i jego ludzi. A wątek wymiany wiadomości tekstowych z najważniejszym antagonistą wypada dość karykaturalnie – jakby wykalkulowany pod potencjalną ekranizację. Taka forma fokalizacji nie została dobrze skonstruowana, dlatego wrażenie nudy i obojętności na moment pozbawia czytelnika satysfakcji z lektury.
Nieoczekiwanie najważniejszym symbolem apokaliptycznej skończoności staje się natura. „W całym zamieszaniu z umieraniem nie zwrócono uwagi na zarastanie. Dopiero gdy było już za późno, ktoś zauważył, że gdzie ustępujemy my, wchodzi ona, zabiera, co jej wydarliśmy przez ostatnie marne kilkaset lat, beton przykrywa mchem, rozum instynktem. Powoli, metodycznie, wypełnia pustkę po ludziach” (s. 104) – to jeden z przykładowych fragmentów, który każe interpretować powieść Maślanka jako opowieść o zemście i emancypacji. Okazuje się, że natura – a właściwie rośliny ruderalne, często pojawiające się na wydepczyskach i innych nieużytkach – sama odwróciła język wielkości i małości. To człowiek – ten XIX-wieczny kolonista, „wdzierający się w ostępy dziewicze” – nagle traci swoją realność, stając się jedynie humusem – podłożem, na którym wyrośnie nowy świat. Co ważne, natura jest całkowicie niepoliczalna. To człowiek – zgodnie z myślami głównego bohatera – jest zbiorem policzalnych elementów. Trudno zatem powstrzymać zemstę przyrody – ona przychodzi znikąd i zewsząd jednocześnie. Okazuje się, że rośliny są wszędzie wokół umierających mieszkańców – są nimi. Ta symbolika odrodzenia każe analizować powieść Maślanka w kategorii ekokrytycznej świadomości i pogłębionego pomysłu nad współzależnością człowieka i roślinności. Szkoda tylko, że przyszłość wciąż jawi się jako powtórzenie teraźniejszości, a nie jako alternatywne wyobrażenie innego porządku. „Liczby ostatnie” najlepiej wypadają w momentach diagnozy teraźniejszości, a sama apokaliptyka to jedynie kontemplacja tego, co jak najbardziej realne „tu i teraz”. I to najbardziej przerażające w tym świecie bez czasu.
Jarosław Maślanek: „Liczby ostatnie”. Państwowy Instytut Wydawniczy. Warszawa 2021.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |