ZEPSUTA KLIMATYZACJA I LAMA W TAKSÓWCE (JAKUB KORNHAUSER: 'KRWOTOKI I WIEWIÓRKI')
A
A
A
W twórczości Jakuba Kornhausera niezaprzeczalnie sporo się dzieje. Jesteśmy cały czas nie tylko w czytelniczym ruchu, rytmy tych tekstów wywołują ruch realny – z trudem bowiem można jego książki poetyckie czytać siedząc wygodnie w miejscu. Ich rytm wyrywa nas z fotela, przyzwyczajeń i oczekiwań. Jak na liczbę poetyckich książek – do tej pory ukazało się pięć pozycji, które możemy zakwalifikować w ten sposób, a jakaś klasyfikacja na potrzeby tego omówienia okazuje się niezbędna – to całkiem sporo się w niej już wydarzyło. Były zatopione w niedookreślonej lokalności anegdoty, językowe gry, surrealistyczne (nie tylko rowerowe) wycieczki, charciki w ścianie, które doprowadziły nas wprost pomiędzy krwotoczne wiewiórki. Najnowsza książka poetycka zdaje się jednak wyraźnie odstawać od poprzednich. „Krwotoki i wiewiórki” to swego rodzaju poetycki eksperyment, odróżniający się od pozostałych eksperymentów Kornhausera i słowo to pada tu podwojone celowo. Jakub Kornhauser pisarsko jest bowiem na ciągłym styku, budzi do życia słowa i skojarzenia, nie pozwala nam na długo odetchnąć, z językowych zasobów tworzy niespodziewane połączenia, wprowadzając nas wcześniej w klimat, w którym nawet te najbardziej surrealne i awangardowe przestają nas dziwić.
Najtrudniejsze pytania, z jakimi może przyjść się zmierzyć literaturoznawcy, to pytania jednocześnie fundamentalne, z drugiej – zupełnie nietrafione, zbędne, zaś jedyne odpowiedzi, jakich można na nie udzielić, są ograniczające, krótkowzroczne i ostatecznie sztampowe do granic fizycznego niemal bólu. Mam na myśli pytania o status wiersza – czym jest, w jakich ramach powinien się mieścić i o czym może czy powinien mówić, jakimi rejestrami powinno się nim operować. Wszystkie te pytania czytelniczki i czytelnicy poezji powinni dawno wrzucić do kategorii niepotrzebnych i archaicznych. Tymczasem Jakub Kornhauser w swojej najnowszej książce, tytułując kolejne tekstu jako właśnie „wiersze o” lub „wiersze dla”, zdaje się niejako drwić, chcę wierzyć, że nie z czytelnika, a z koncepcji właśnie. Nie, tu drwi się raczej wespół z czytelnikiem, a w wyniku tych zabiegów ośmieszone zostają tendencje współczesnej kultury do clickbait-owych tytułów, które okazują się skrywać zupełnie nieprzewidywalną treść, uproszczeń, nagłówków serwisów informacyjnych. Absurd goni absurd, niebezpieczną ironię wywozi się jak najdalej od pałacu (który pomieścić może jedynie tych, którzy boją się jej najbardziej), lamę przewozi taksówką, nieme ptaszki wysyła do sułtanatów w ramach bonu turystycznego, Grześ idzie przez wieś, koza do woza, koziołek do Pacanowa, a młodzi ludzie odbijają się od drzwi urzędów, idąc po mieszkanie w ramach programu „Mieszkanie+”. Złotousty premier nie dotrzymuje słowa, ślimaki w kościołach o „niczym nie widziały”, a zraniona młodzież zwisa z pustych dzwonów. W tym absurdzie odkrywamy więc nagle krwawiący świat, przestaje być surrealnie, a wiersz, teoretycznie o niczym, zaczyna być głosem tych, którym głosu zabrakło.
W dwóch częściach/cyklach – „Marznącej mżawce” i „Innych czynnościach życiowych” znajdziemy więc „Wiersz o demonach”, które najchętniej wcisnęlibyśmy w osobę ze skaczącymi słupkami (s. 7), „Wiersz o upadaniu”, w którym „pierwsze skrzypce grają inni, ci, co idą na przedzie i w ogóle nie mają żadnego instrumentu” (s. 11), „Wiersz dla literaturoznawców – Przechodzących kryzys powołania.” (s. 21) czy „Wiersz o Polsce”, która „tego, że ktoś płacze, w wyposażeniu nie ma.” (s. 47) i w której: „Za sianie defetyzmu idzie się do paki.” (s.47) Wiersz jest tutaj więc o wszystkim: „o ogniu” „I o poetach. I o dzieciach. I o wargach. I o pokorze. I o nicości. I o tym dniu. I raczej tyle” (s. 27). Lub aż tyle, ponieważ: „Pisze się je, używając niezrozumiałych języków. Stosując paradoksy i zarzucając sieci, w które mają się złapać dobroduszni czytelnicy. W wierszach mieszkają jaskółki, nietoperze i ironia” (s. 28).
Ironia właśnie staje się tropem (jeżeli już jakiś jest konieczny) pomagającym w procesie czytania, a może lepiej stwierdzić – towarzyszenia – tym tekstom. Pomiędzy grami słownymi, konceptem i absurdem, bardzo szybko przestaje być lekko i kolorowo. Znajdziemy tu jednak nie tylko obnażenia aktualnych słabości Polski i jej społeczeństwa czy ból pojedynczych istnień, pośród politycznych przytyków, odnajdziemy też ptaki, usłyszymy nowe slogany, ale także słowa czy formy zaczerpnięte od klasycznych już poetów: Zbigniewa Herberta (surrealistyczne prozy poetyckie Herberta, to pierwsze, oczywiste dość, skojarzenie), Czesława Miłosza, Andrzeja Bursy, trudno nie dostrzec nawiązań do twórczości Juliana Kornhausera, ale sporo tutaj także samego autora. To swego rodzaju nowa odsłona poezji awangardowej, przy jednoczesnym ożywieniu językowej i politycznej aktywności, przywodzącej na myśl poezję nowofalową. Nie mamy tu jednak do czynienia z przepisywaniem czy naśladownictwem, a (o)pisaniem na nowo, inną formą niekrzykliwego, ale też wcale nie ugrzecznionego, zaangażowania. Choć pozornie nieuchwytne – opinie, wybór tematów, uruchomione obrazy i konteksty trudno potraktować jako głos oderwany od konkretnego życia tu i teraz. To jednocześnie łączy „Krwotoki i wiewiórki” z poprzednimi tomami pisarza, ale także, w takiej odsłonie, staje się konceptem nowym, innym.
Kiedy zbierzemy wszystkie elementy przejawiające się w tej, pozornie niespójnej, poetyce fragmentu, szybko okaże się, że to raczej drwiny stańczykowskiej proweniencji, niż lekkie śmieszki przy kawie i „lagunie”, rozświetlające modne kawiarnie. Te teksty są dokładnie takie, jak zapowiada tytuł tomu – szybkie, nagłe, bolesne, nieprzewidywalne i lekko przestraszone. Sporo tu szarej i dość przerażającej polskiej rzeczywistości, skrywanych w języku tematów trudnych, ważnych, co ciekawe niewypaczonych przez niepotrzebne ramy modalne, a żywe obrazy i żywy język, które płatają nam figle, pomagają i zdradzają jednocześnie.
Jak odnaleźć się w chaosie nowego tomu wierszy/próz/fragmentów Jakuba Kornhausera? Chodzi właśnie o to, żeby nie porządkować, nie zamieszkiwać w tekście, nie poszukiwać interpretacyjnych kluczy. Należy się w nich nieco zagubić. Mimetyzm ściera się tu z surrealizmem, absurd z codziennością, stając się właśnie jej najrealniejszą odsłoną, natura z kulturą, drwina z autentycznym gniewem. Choć trudno jednoznacznie stwierdzić, czy ujawniają to właśnie te teksty, czy może dopiero proces ich czytania?
Czytelniczka i czytelnik bowiem, oraz uruchamiane przez nich konteksty, staną się dla tego tomu kluczowe, przed tym procesem jego życie będzie jedynie połowiczne. Teoretycznie jest to prawda w przypadku każdej książki, ale „Krwotoki i wiewiórki” wymagają swego rodzaju odzyskania z mgieł absurdu, nie tyle wyinterpretowania sensów i dookreśleń, ile odkrycia drzemiącego w nich życia i rytmu, wspięcia się wyżej wraz z wiewiórkami, bo może nie musi być tak, że: „książki sprzedaje się tylko z najwyższych pięter” gdyż „na parterze wszystko nurza się w odmętach banału”.
Najtrudniejsze pytania, z jakimi może przyjść się zmierzyć literaturoznawcy, to pytania jednocześnie fundamentalne, z drugiej – zupełnie nietrafione, zbędne, zaś jedyne odpowiedzi, jakich można na nie udzielić, są ograniczające, krótkowzroczne i ostatecznie sztampowe do granic fizycznego niemal bólu. Mam na myśli pytania o status wiersza – czym jest, w jakich ramach powinien się mieścić i o czym może czy powinien mówić, jakimi rejestrami powinno się nim operować. Wszystkie te pytania czytelniczki i czytelnicy poezji powinni dawno wrzucić do kategorii niepotrzebnych i archaicznych. Tymczasem Jakub Kornhauser w swojej najnowszej książce, tytułując kolejne tekstu jako właśnie „wiersze o” lub „wiersze dla”, zdaje się niejako drwić, chcę wierzyć, że nie z czytelnika, a z koncepcji właśnie. Nie, tu drwi się raczej wespół z czytelnikiem, a w wyniku tych zabiegów ośmieszone zostają tendencje współczesnej kultury do clickbait-owych tytułów, które okazują się skrywać zupełnie nieprzewidywalną treść, uproszczeń, nagłówków serwisów informacyjnych. Absurd goni absurd, niebezpieczną ironię wywozi się jak najdalej od pałacu (który pomieścić może jedynie tych, którzy boją się jej najbardziej), lamę przewozi taksówką, nieme ptaszki wysyła do sułtanatów w ramach bonu turystycznego, Grześ idzie przez wieś, koza do woza, koziołek do Pacanowa, a młodzi ludzie odbijają się od drzwi urzędów, idąc po mieszkanie w ramach programu „Mieszkanie+”. Złotousty premier nie dotrzymuje słowa, ślimaki w kościołach o „niczym nie widziały”, a zraniona młodzież zwisa z pustych dzwonów. W tym absurdzie odkrywamy więc nagle krwawiący świat, przestaje być surrealnie, a wiersz, teoretycznie o niczym, zaczyna być głosem tych, którym głosu zabrakło.
W dwóch częściach/cyklach – „Marznącej mżawce” i „Innych czynnościach życiowych” znajdziemy więc „Wiersz o demonach”, które najchętniej wcisnęlibyśmy w osobę ze skaczącymi słupkami (s. 7), „Wiersz o upadaniu”, w którym „pierwsze skrzypce grają inni, ci, co idą na przedzie i w ogóle nie mają żadnego instrumentu” (s. 11), „Wiersz dla literaturoznawców – Przechodzących kryzys powołania.” (s. 21) czy „Wiersz o Polsce”, która „tego, że ktoś płacze, w wyposażeniu nie ma.” (s. 47) i w której: „Za sianie defetyzmu idzie się do paki.” (s.47) Wiersz jest tutaj więc o wszystkim: „o ogniu” „I o poetach. I o dzieciach. I o wargach. I o pokorze. I o nicości. I o tym dniu. I raczej tyle” (s. 27). Lub aż tyle, ponieważ: „Pisze się je, używając niezrozumiałych języków. Stosując paradoksy i zarzucając sieci, w które mają się złapać dobroduszni czytelnicy. W wierszach mieszkają jaskółki, nietoperze i ironia” (s. 28).
Ironia właśnie staje się tropem (jeżeli już jakiś jest konieczny) pomagającym w procesie czytania, a może lepiej stwierdzić – towarzyszenia – tym tekstom. Pomiędzy grami słownymi, konceptem i absurdem, bardzo szybko przestaje być lekko i kolorowo. Znajdziemy tu jednak nie tylko obnażenia aktualnych słabości Polski i jej społeczeństwa czy ból pojedynczych istnień, pośród politycznych przytyków, odnajdziemy też ptaki, usłyszymy nowe slogany, ale także słowa czy formy zaczerpnięte od klasycznych już poetów: Zbigniewa Herberta (surrealistyczne prozy poetyckie Herberta, to pierwsze, oczywiste dość, skojarzenie), Czesława Miłosza, Andrzeja Bursy, trudno nie dostrzec nawiązań do twórczości Juliana Kornhausera, ale sporo tutaj także samego autora. To swego rodzaju nowa odsłona poezji awangardowej, przy jednoczesnym ożywieniu językowej i politycznej aktywności, przywodzącej na myśl poezję nowofalową. Nie mamy tu jednak do czynienia z przepisywaniem czy naśladownictwem, a (o)pisaniem na nowo, inną formą niekrzykliwego, ale też wcale nie ugrzecznionego, zaangażowania. Choć pozornie nieuchwytne – opinie, wybór tematów, uruchomione obrazy i konteksty trudno potraktować jako głos oderwany od konkretnego życia tu i teraz. To jednocześnie łączy „Krwotoki i wiewiórki” z poprzednimi tomami pisarza, ale także, w takiej odsłonie, staje się konceptem nowym, innym.
Kiedy zbierzemy wszystkie elementy przejawiające się w tej, pozornie niespójnej, poetyce fragmentu, szybko okaże się, że to raczej drwiny stańczykowskiej proweniencji, niż lekkie śmieszki przy kawie i „lagunie”, rozświetlające modne kawiarnie. Te teksty są dokładnie takie, jak zapowiada tytuł tomu – szybkie, nagłe, bolesne, nieprzewidywalne i lekko przestraszone. Sporo tu szarej i dość przerażającej polskiej rzeczywistości, skrywanych w języku tematów trudnych, ważnych, co ciekawe niewypaczonych przez niepotrzebne ramy modalne, a żywe obrazy i żywy język, które płatają nam figle, pomagają i zdradzają jednocześnie.
Jak odnaleźć się w chaosie nowego tomu wierszy/próz/fragmentów Jakuba Kornhausera? Chodzi właśnie o to, żeby nie porządkować, nie zamieszkiwać w tekście, nie poszukiwać interpretacyjnych kluczy. Należy się w nich nieco zagubić. Mimetyzm ściera się tu z surrealizmem, absurd z codziennością, stając się właśnie jej najrealniejszą odsłoną, natura z kulturą, drwina z autentycznym gniewem. Choć trudno jednoznacznie stwierdzić, czy ujawniają to właśnie te teksty, czy może dopiero proces ich czytania?
Czytelniczka i czytelnik bowiem, oraz uruchamiane przez nich konteksty, staną się dla tego tomu kluczowe, przed tym procesem jego życie będzie jedynie połowiczne. Teoretycznie jest to prawda w przypadku każdej książki, ale „Krwotoki i wiewiórki” wymagają swego rodzaju odzyskania z mgieł absurdu, nie tyle wyinterpretowania sensów i dookreśleń, ile odkrycia drzemiącego w nich życia i rytmu, wspięcia się wyżej wraz z wiewiórkami, bo może nie musi być tak, że: „książki sprzedaje się tylko z najwyższych pięter” gdyż „na parterze wszystko nurza się w odmętach banału”.
Jakub Kornhauser: „Krwotoki i wiewiórki”. Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu. Seria Biblioteka Poezji Współczesnej. Poznań 2021.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |