LEPIEJ I CIEKAWIEJ (HELLBLAZER. JAMIE DELANO. TOM 1)
A
A
A
Człowiek przy każdej stosownej okazji wspomina, że trochę tego Constantine’a poznał, więc wie, co mówi, stwierdzając, że najlepsze „Hellblazery” to właśnie te napisane przez Jamiego Delano. Założę się, że pisałem to w każdej poprzedniej recenzji wydanych w Polsce w ostatnich latach wydań zbiorczych tej serii. A prawda wygląda tak, że… nie to, że kłamałem, ale ja te komiksy czytałem po raz pierwszy i jednocześnie ostatni kilkanaście lat temu i kiedy w moje ręce wpadł kolejny tom, właśnie z nazwiskiem Delano na grzbiecie (tym razem, nie jak w przypadku Azzarello, Egmont opatrzył całość prawidłową okładką), pomyślałem: a co, jeśli przez cały ten czas bredziłem, bo te scenariusze wcale nie są tak dobre, jak to zapamiętałem? Co, jeśli nie zestarzały się tak, jak powinny (choć umówmy się: przy moim pierwszym podejściu również nie były żadną nowością)?
Johna Constantine’a do życia powołał Alan Moore, natomiast to Jamie Delano pisał początkowe zeszyty serii z jego udziałem i zbudował konkretne fundamenty charakteru tego protagonisty. A nie da się ukryć, że jest to bardzo interesująca i złożona postać. To właśnie tutaj po raz pierwszy dowiadujemy się, co spotkało go na starcie jego „kariery” maga (jak również, z czego wynikają pewne sytuacje w epizodach, którymi zajmowali się kolejni scenarzyści); tutaj zostają wprowadzeni bohaterowie istotni dla całego cyklu. Jednak przede wszystkim jest to wciąż dobry, nastrojowy horror, niestroniący od politycznego komentarza czy pojawiającego się okazjonalnie, zazwyczaj czarnego, humoru. Po lekturze poczułem się trochę zaskoczony, ale też w dużym stopniu mi ulżyło, bo „Hellblazer” Delano starzeje się z klasą i wciąż dobrze się to czyta, choć jego liczne opisy mogą męczyć: są gęste, sugestywne, obfite w przenośnie, a przyjmowane w za dużych dawkach wyglądają na pisane trochę na siłę i na siłę próbujące zrobić na czytelniku wrażenie. Mimo wszystko to wciąż najlepszy „Hellblazer”, jakiego znam.
A raczej najlepszy, jeśli chodzi o scenariusz – co zaś z ilustracjami? Cóż, z jednej strony te nie zestarzały się za dobrze, choć muszę przyznać, że kadry Johna Ridgwaya (większość niniejszego wydania zbiorczego, czyli amerykański tom „Original Sins”) i tak wyglądają o wiele lepiej niż to, co „wyczyniał” później w „Hellblazerze” ilustrujący historię Ennisa Will Simpson. Z jednej strony może i nie prezentuje się to najlepiej, ale z drugiej – jest w tym urok wczesnego, brzydkiego Vertigo (choć kiedy publikowano te komiksy po raz pierwszy, Vertigo jeszcze nie istniało), wygląda to więc tak, że kilkanaście lat temu kręciłem nosem, a teraz włącza mi się całkiem przyjemna, choć przecząca zdrowemu rozsądkowi nostalgia. Potem jest już lepiej, kiedy mamy do czynienia między innymi z kreską Richarda P. Raynera oraz Marka Buckinghama – jest czyściej, przystępniej, ładniej, choć na szczęście nie na tyle ładnie, żeby nie pasowało to do horroru.
W skrócie: pozycja obowiązkowa, tym bardziej, jeżeli ktoś nie zna i sięgnął po „Hellblazera” na przykład ze względu na publikowane wcześniej przez Egmont bardziej znane nazwiska scenarzystów. Ja wiem, że Ennis, że Azzarello – ale tu będzie po prostu lepiej i ciekawiej. Zacieram ręce przed lekturą kolejnego tomu od Delano.
Johna Constantine’a do życia powołał Alan Moore, natomiast to Jamie Delano pisał początkowe zeszyty serii z jego udziałem i zbudował konkretne fundamenty charakteru tego protagonisty. A nie da się ukryć, że jest to bardzo interesująca i złożona postać. To właśnie tutaj po raz pierwszy dowiadujemy się, co spotkało go na starcie jego „kariery” maga (jak również, z czego wynikają pewne sytuacje w epizodach, którymi zajmowali się kolejni scenarzyści); tutaj zostają wprowadzeni bohaterowie istotni dla całego cyklu. Jednak przede wszystkim jest to wciąż dobry, nastrojowy horror, niestroniący od politycznego komentarza czy pojawiającego się okazjonalnie, zazwyczaj czarnego, humoru. Po lekturze poczułem się trochę zaskoczony, ale też w dużym stopniu mi ulżyło, bo „Hellblazer” Delano starzeje się z klasą i wciąż dobrze się to czyta, choć jego liczne opisy mogą męczyć: są gęste, sugestywne, obfite w przenośnie, a przyjmowane w za dużych dawkach wyglądają na pisane trochę na siłę i na siłę próbujące zrobić na czytelniku wrażenie. Mimo wszystko to wciąż najlepszy „Hellblazer”, jakiego znam.
A raczej najlepszy, jeśli chodzi o scenariusz – co zaś z ilustracjami? Cóż, z jednej strony te nie zestarzały się za dobrze, choć muszę przyznać, że kadry Johna Ridgwaya (większość niniejszego wydania zbiorczego, czyli amerykański tom „Original Sins”) i tak wyglądają o wiele lepiej niż to, co „wyczyniał” później w „Hellblazerze” ilustrujący historię Ennisa Will Simpson. Z jednej strony może i nie prezentuje się to najlepiej, ale z drugiej – jest w tym urok wczesnego, brzydkiego Vertigo (choć kiedy publikowano te komiksy po raz pierwszy, Vertigo jeszcze nie istniało), wygląda to więc tak, że kilkanaście lat temu kręciłem nosem, a teraz włącza mi się całkiem przyjemna, choć przecząca zdrowemu rozsądkowi nostalgia. Potem jest już lepiej, kiedy mamy do czynienia między innymi z kreską Richarda P. Raynera oraz Marka Buckinghama – jest czyściej, przystępniej, ładniej, choć na szczęście nie na tyle ładnie, żeby nie pasowało to do horroru.
W skrócie: pozycja obowiązkowa, tym bardziej, jeżeli ktoś nie zna i sięgnął po „Hellblazera” na przykład ze względu na publikowane wcześniej przez Egmont bardziej znane nazwiska scenarzystów. Ja wiem, że Ennis, że Azzarello – ale tu będzie po prostu lepiej i ciekawiej. Zacieram ręce przed lekturą kolejnego tomu od Delano.
Jamie Delano, Alfredo Alcala i inni: „Hellblazer. Jamie Delano. Tom 1”. Tłumaczenie: Jacek Żuławnik. Egmont Polska. Warszawa 2021.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |