ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (90) / 2007

Mariusz Sieniewicz,

I JESZCZE JEDEN, I JESZCZE RAZ…

A A A
Felieton
Popełniać tekst o alkoholu w literackim światku to przedsięwzięcie banalne i samobójcze zarazem, które niechybnie skończy się psychicznym kacem, a wyrobiony czytelnik-konsument zareaguje słusznym ziewnięciem. Tkwić w tym zamiarze jest doprawdy oślą głupotą, jest trudno wytłumaczalnym uporem pijanego. Długo trzyma się płotu, by nagle ruszyć samotnie na doborową armię niezgorszych mistrzów w dziele toastów – zarówno gawędziarzy, jak empirystów. Japończycy, popijając sake, mówią o takich śmiałkach: kamikadze, a ja muszę dodać, że łatwiej literata złapać na nieznajomości „Naszej szkapy” i „Janka Muzykanta”, niż wykazać erudycyjne luki na temat świata, który – mówiąc oględnie – wyznacza stacja: Moskwa-Pietuszki.

Bez dwóch zdań, literatura piękna zawdzięcza piciu – w jego sinusoidach, wstęgach Möbiusa i butelkach Kleina – wiele błyskotliwych sukcesów i tyleż samo spektakularnych porażek, nieodmiennie zmienianych w mity, klechdy, legendy. Zawdzięcza, lecz się nie odwdzięcza. Dlatego, to jest moja teza wstępna, beletrystyka i jej koleżanka towarzysząca – nauka o literaturze (zwłaszcza ta druga, niewdzięczna), powinny wreszcie spłacić dług wobec społeczeństwa i część ze swych dyskursów, metod, terminologii oddać na użytek zjawiska zwanego nałogiem, nad którym załamują ręce terapeuci, doktorzy i psychologowie. Poezja i proza dysponują w tym względzie imponującym zestawem narzędzi i pojęć. Za ich sprawą będzie można wreszcie uwierzyć Cowley’owi, że prawdziwa literatura wychodzi z życia i do życia powraca (choćby i na czworakach), a jednocześnie podważyć wiarygodność adwokata diabła – jednego z podmiotów lirycznych Majakowskiego, gdy woła: „Towarzysze, wódka – to jad przeklęty. Przez pijanych republika spłonie ze szczętem”. Nie spłonie. Wszak, primo: co opisane, nie zmierza do nieistnienia, secundo, parafrazując Wolanda i Słowackiego: pijane republiki nie płoną, jeśli tylko odpowiednie dać rzeczy słowo. Podrzucam więc kilka poniższych przykładów niczym zimną zakąskę i wierzę, że znajdzie się krytyk lub teoretyk literatury z przynajmniej „jednym głębszym” rozwinięciem.

Zacznijmy od „minimalizmu” i „minimalistów”. Zaproponowane przez „Ha!artowców”, via United States, określenie jest idealnym probierzem ludzi, którzy mało piją i mało mówią, lecz skutki tej ekonomii są i tak brzemienne, czego przyczynę stanowi osłabiony, przepity organizm oraz świadomość, że co było do powiedzenia, zostało już powiedziane. To szafarze postmodernistycznego podtekstu i insynuacji. Jedno ich słówko znaczy więcej niż obszerna mowa Cycerona. Minimalistów spotykamy w prozaicznej scenerii, a to przy budce z piwem, a to przed spożywczym, czasem na klatce schodowej. Są bowiem zazwyczaj „chłopakami z sąsiedztwa”. Nie widzą większego sensu w rozwijaniu narracji picia, iść gdzieś do knajpy, do kumpla, do domu – to by za mocno skomplikowało fabułę. Jedno wyróżnia minimalistów szczególnie: spożywając, starają się oddać najbardziej dokładny, zwięzły obraz spożycia. Sens ich istnienia wyznacza pytanie: jak nawalić się szybko i najtaniej?

Biegunowo odmienni od minimalistów są zaangażowani. Smakują wódeczkę długo, powoli, acz konsekwentnie i coraz śmielej, tak jak się wchodzi do zbyt zimnej wody w jeziorze. Po kilku kieliszkach ich narracje rozkwitają wielowątkowo, fabuła snuje się niespiesznie, bez końca, a w obręb swej opowieści wprowadzają coraz więcej bohaterów-odszczepieńców. Trunkujących na modlę zaangażowaną zdradzają rysy kaznodziei i kronikarza w jednym. Piją na umór i mówią, co im leży na sercu i na wątrobie. Wystawiają rachunek światu, nie dbając przy tym o uiszczenie rachunku w knajpie. Zaangażowani złorzeczą Bogu, przebrzydłym kapitalistom, nieudanym związkom rodzinnym i patologiom pieniądza, a ich stan wskazujący ma świadczyć o tym, że są Stendhalowskim lustrem chwiejącym się na gościńcu. Opowieść kończą pesymistyczną puentą, zazwyczaj jakąś meteo-katastrofą, ponieważ z żywiołu nieskrępowanej egzystencji wyłaniają się złowrodzy jeźdźcy Apokalipsy. Tkwi w tym dziwny paradoks, Katullusowe „odi et amo”. Kochają świat i go nienawidzą.

Jeszcze inne skutki spożycia można zaobserwować, gdy człowiek wsłucha się w neolingwistów. Na początku mrukliwi, swój kunszt twórczy i oratorski objawiają zazwyczaj pod koniec libacji. Gdy większość kompanów usypia w objęciach Bachusa, oni tworzą fantastycznie onomatopeje, multiplikują związki frazeologiczne, gramatyczne, składniowe, niszczą podział na „znaczony” i „znaczący”. Pod pozorem nieczytelnej mowy władzę nad lingwą przejmują neologizmy, niedoceniane przyrostki i przedrostki, rdzenie i fleksje rozpękają się pod siłą deklinacyjnych i koniugacyjnych młotów. Pijacki bełkot – zakrzyknąłby nieobyty w towarzystwie neolingwistów. Oj, nie! W ich mowie tkwi wyższa logika. Poza tym, zawsze wiedzą, gdzie jest „meta” języka i kolejnej flaszki, gdzie skarby skończonego słownika i pustego denka. Mają pewność, że pod podszewką słów zawsze jest coś do odkrycia i do wypicia. A skoro granice ich języka wyznaczają jednocześnie granice świata, końca neolingwistycznego oratio nigdy nie widać.

Do swoistego kuriozum wśród procentowych uzależnień zaliczyć należy imaginatywistów. Rzadki i mało zdiagnozowany objaw, więc nie powiem więcej, niż to wynika ze wstępnego rozpoznania. Imaginatywiści są skrzyżowaniem dwóch skrajnych rodzajów: barbarzyńców, których pomroczność jasna stanowi efekt samotności i outsiderstwa „ja” odmienianego na wszelkie sposoby oraz klasycystów – pijących wedle wzorów starych mistrzów, tradycji przechodzącej z ojca na syna. (Na marginesie: śmiem twierdzić, że alkoholizm dziedziczny w klasycyzmie ma swoje korzenie.) Pojęcie „imaginatywizm” używa się zamiennie z „nurtem ośmielonej wyobraźni”. Alkohol jest tutaj niezbędnym odpalaczem. Wystrzeliwuje swych konsumentów w eskapiczny świat bajań, rojeń i sennych widzeń na jawie. Współbiesiadnicy widzą w „ośmielonych” zupełnie innych, odmienionych ludzi i szepczą: „No, no, jak to wódka potrafi zmienić człowieka”.

Na tym zakończę, choć jest jeszcze banalizm, jest nurt inicjacyjny, małoojczyźniany. Jest feministyczne (och, to wyzwanie!) i męskie pisanie. Są nurty intymistów i nostalgików. Trzeba je podjąć i wykorzystać, by zgłębić tajemnicę polskiej choroby, trawiącej od wieków kolejne pokolenia. Oddaję pomysł bardziej profesjonalnym, akademickim badaczom, za sprawą których – jeśli podejmą wyzwanie – literatura ujawni swą nową jakość interdyscyplinarną. Przysłuży się medycynie, socjologii i genetyce. Nie pytajmy bowiem, co alkohol zrobił dla kondycji literatury, lecz: co język literatury wniósł do usystematyzowania zjawisk uzależnienia.