W STREFIE ZŁOTOWŁOSEJ (JOSTEIN GAARDER: 'W SAM RAZ. KRÓTKA OPOWIEŚĆ O PRAWIE WSZYSTKIM')
A
A
A
Tyle wyznań poczyniłam przez lata na łamach „artPAPIERu”, że nie mam już oporów przed zwierzeniem się ze swoistej guilty pleasure. Otóż w czasach, gdy moją egzaltację dało się jeszcze usprawiedliwić młodym wiekiem, byłam namiętną czytelniczką powieści Josteina Gaardera, najczęściej kojarzonego ze zbeletryzowanym wykładem historii filozofii ad usum Delphini w „Świecie Zofii”. Przyjemność płynącą z lektury jego książek można uznać za wstydliwą z uwagi na pewne ich podobieństwa do pisarstwa osławionego Paula Coelha: liczne „głębokie” sentencje, mówienie explicite o kwestiach fundamentalnych, rezonerstwo i schematy literatury popularnej. Czy mogę oznajmić, że wyrosłam z tej prozy? Cóż, norweski autor właśnie przestrzega przed wyrośnięciem z typowej dla najmłodszych – oraz filozofów – inklinacji do zadawania zasadniczych pytań; przed przywyknięciem do rzeczywistości. Jak tłumaczy (nieortodoksyjnie przedstawiony) anioł Ariel chorej Cecylce, bohaterce „W zwierciadle, niejasno”: „Nas wciąż tak samo zdumiewa to, co stworzył Bóg. On sam zresztą jest tym ogromnie zaskoczony. Dlatego bardziej radują Go małe, ciekawe dzieci, niż obchodzi zachowanie dorosłych, dla których świat stał się najzwyklejszą codziennością” (Gaarder 1998: 38; jeśli nie podaję innego nazwiska, to następne cytaty również pochodzą z jego dzieł).
Przyznaję też, że do dziś trzymam na regale większość pozycji omawianego pisarza, chociaż beletrystyka (poza eseistyką) stanowi najsłabiej reprezentowany dział w mojej bibliotece. Tamte egzemplarze ukazały się w edycji wydawnictwa Jacek Santorski & Co., a ostatnio kolejne tytuły są systematycznie wznawiane po zmianie szyldu oficyny na Czarną Owcę. Kiedy zatem ogłosiła ona premierową publikację „W sam raz”, stwierdziłam, że nadarza mi się sposobność do podróży sentymentalnej. Skądinąd podróż tworzy osnowę fabularną m.in. „Przepowiedni Dżokera” czy „Tajemnicy świąt Bożego Narodzenia” i także w nowej powieści autor operuje owym pospolitym motywem. Protagonista, Albert, snuje narrację, udawszy się do wakacyjnego domku ukrytego w leśnej głuszy nad jeziorem; przede wszystkim jednak – jak bodaj zawsze u Gaardera – chodzi o podróż w głąb siebie, a zarazem w otchłań uniwersum: „Zamierzam musnąć samo sedno tajemnicy życia, nic mniej, dotykam więc tym samym tematu z dziedziny astrofizyki (…)” (s. 81). Równie ważną rolę kosmologia odgrywa np. w „Dziewczynie z pomarańczami”; wszak drążąc istotę indywidualnej egzystencji, nie sposób uniknąć namysłu nad wyjątkowością egzystencji jako takiej: „Czym jest ta wielka baśń, w której żyjemy i którą każdemu z nas dane jest przeżywać zaledwie przez krótką chwilę? Być może teleskop kosmiczny pewnego dnia pomoże nam choć trochę lepiej zrozumieć naturę tej baśni” (2004: 134).
Jeśli dotychczas więcej mówię o innych książkach niż o tytule z założenia tu recenzowanym, to robię tak celowo, by nie zdradzać detali fabuły owego skromnego objętościowo tekstu o nieskromnych ambicjach i pozwolić chętnym na samodzielne zanurzanie się w niego niczym w dzikie ostępy wokół Glitretjern lub we własną jaźń. Dlatego skoncentruję się raczej na warstwie światopoglądowej i dominantach twórczości Gaardera, co nie oznacza abstrahowania od „W sam raz”, gdyż faktycznie okazało się ono dla mnie powrotem do poprzednich powieści autora „Mai” i dobrze pamiętanych lejtmotywów. Do kluczowych należy niespodziewana konfrontacja bohatera z osobistą śmiertelnością, która traci charakter zagadnienia teoretycznego i staje się wręcz wyczuwalnym pewnikiem. Wywołuje to potrzebę sporządzenia życiowego bilansu; dzieje się tak poniekąd na kartach „W zwierciadle, niejasno”, lecz zwłaszcza w „Dziewczynie…”. Wprawdzie w dowolnych utworach norweskiego pisarza czytelnik rozpozna autorski styl oraz powinowactwa ideowe (aż do powielania sformułowań) i konstrukcyjne (np. intrygi oparte na konwencjach detektywistycznych, romansowych, Bildungsroman czy wątek dżokera-trickstera; tym razem pod postacią zagadkowego starca, którego obecność tylko poniekąd jest racjonalnie wyjaśniona), ale we „W sam raz” znajdziemy najwięcej nawiązań właśnie do „Dziewczyny…”. Pierwszoplanowe znaczenie w obu książkach zostało nadane, prócz wspomnianego zainteresowania astronomią, przesłaniu terminalnie chorego do bliskich, obrachunkowi ze sobą, z dziejami ludzkości, a nawet wszechświata, jak również, last but not least, romantycznej, bezbrzeżnej młodzieńczej miłości.
Gdybym wszakże miała wymienić nadrzędny motyw, który niby czerwona nić przeplata bez mała komplet powieści Gaardera, wskazałabym dopiero tworzony lub znaleziony czy otrzymany rękopis, co często wprowadza budowę szkatułkową lub przynajmniej dwupłaszczyznowość narracji, jeśli „cudzy” manuskrypt jest przytaczany. Taki chwyt obserwujemy w przypadku wiadomości adresowanych do tajemniczej Hildy, które dostaje od jej ojca tytułowa bohaterka najsłynniejszego dzieła Norwega, a także w przypadku maciupeńkiej książeczki zapieczonej w bułce w „Przepowiedni Dżokera” czy apokryficznego listu odtrąconej konkubiny św. Augustyna w „Vita brevis”; warto napomknąć też o historyjkach obdarzonego nieokiełznaną fantazją postmodernistycznego fabulatora z „Córki dyrektora cyrku”. W przywołanych pozycjach, podobnie jak w „Dziewczynie…” i „W sam raz”, występują liczne zwroty do odbiorcy wewnętrznego, konkretnego („Papier, na którym piszę, jest jak szalupa, nieznany synu” [1996: 34]), i zewnętrznego (czytelnika utworu) oraz tematyzacja sytuacji narracyjnej – w tych dwóch ostatnich książkach szczególnej, bo spowodowanej wtargnięciem nieuchronnego. Mamy przeto do czynienia z „życiem w poszukiwaniu opowieści” (Paul Ricoeur), która łączyłaby niezborne zdarzenia, nadawała im logikę i sens. „Nie myślę przytomnie, wszystko się we mnie gotuje, jestem przerażony, zatrwożony, ale muszę coś przemyśleć i na coś się zdecydować; (…) muszę więc pisać, bo to teraz jedyny sposób na pełne skupienie” (s. 6–7).
Albert w liście-spowiedzi-traktacie roztrząsa swoją przeszłość i dokonane wybory, skoncentrowawszy się w retrospekcjach na początku rozpalonej 37 lat wcześniej miłości do Eirin, a zarazem dojrzewa do wzmiankowanego w cytacie postanowienia i do zwierzenia się z długo tajonego przewinienia. W obliczu fatalnej diagnozy epizody biograficzne stają się także wspornikami refleksji nad istnieniem jako nieprawdopodobnym trafem i darem. Mała Cecylia z „W zwierciadle, niejasno” konkluduje: „To nie my przychodzimy na świat, lecz świat przychodzi do nas. Urodzić się znaczy tyle, co dostać cały świat w prezencie” (1998: 59), protagonista „W sam raz” sięga zaś po inną metaforę: „Jestem więc jednym z diamentów, niesłychanie rzadkim i (…) wręcz olśniewającym w porównaniu z kosmiczną pustynią, która mnie otacza” (s. 81). Co niebagatelne, każdy diament okazuje się absolutnie unikatowy; Gaarder niestrudzenie podąża m.in. za Sørenem Kierkegaardem, akcentując subiektywną prawdę egzystencji i niepowtarzalność tego, co Witkacy zwał „istnieniem poszczególnym”. Zresztą w tekstach Norwega przewija się Leibniziańskie spostrzeżenie, że „W całym dziele stworzenia nie ma nawet dwóch identycznych źdźbeł trawy (1998: 43). Notabene, rozprawa Alberta ze sobą odbywa się poza cywilizacją, w otoczeniu przyrody, będącej nieodłącznym aspektem jego filozoficznych dociekań. „W sam raz” stanowi pean na cześć jej piękna oraz nieprzebranego i dopiero w niedużym stopniu zbadanego bogactwa; pisarz wspaniale odmalowuje (a Iwona Zimnicka jak zawsze przekłada na polszczyznę) zmienność jeziora, drzew, księżyca o różnych porach dniach i roku niczym malarz impresjonista. Z jednej strony zatem konceptualizuje zjawiska odległe o lata świetlne, z drugiej – nie pozostaje ślepy na namacalny konkret wokoło (w dodatku Eirin jest biolożką, czyli podchodzi do natury ze „szkiełkiem i okiem”; podobne nastawienie ma naukowiec Stein z „Zamku w Pirenejach”).
Nadmieniłam o trafie – wraz z determinizmem, wiecznością i kreacją ex nihilo należy on do głównych problemów metafizycznych, jakie nurtują bohaterów książek Gaadera. Czy nasze uniwersum przypomina szczęśliwy los na loterii, w której przegrały niezliczone inne, tylko potencjalne? Czy za jego powstaniem stoi jakaś inteligentna siła? Upatrujący w dzieciach wyjątkowo godnych słuchania filozofów, współautor „Magicznej biblioteki Bibbi Bokken” przemyca ich perspektywę również w recenzowanej tu pozycji, mianowicie pozwala wnuczce Alberta zanotować (następny rękopis!): „Oczywiście wiem, że zajączka wymyślili dorośli, dlatego nie jest wcale taki tajemniczy. (…) Za to świat jest tajemniczy. Dziadek opowiedział mi, że kosmos zaczął się od malutkiego jajeczka, które eksplodowało. I nikt nie wie, kto złożył jajeczko, naprawdę nikt. (…) W kosmosie nie ma śladu po wielkanocnych zajączkach” (s. 40).
Protagonistę „W sam raz”, tak jak postacie z wcześniejszych powieści, frapuje zwłaszcza miejsce człowieka we wszechświecie, co wyraża wprost za pomocą pojęcia z dyskursu filozoficznego: „Czuję przymus zdobycia wiedzy o swoim statusie ontologicznym” (s. 69). Istota ludzka jawi się jako produkt ewolucji trwającej miliony lat, której punktem dojścia okazuje się zadziwiająca zdolność do autoanalizy. Pisarz wszakże nie kontrastuje jej ostro z resztą rzeczywistości, lecz wyznaje zasadę antropiczną: „[T]ajemnica ma również swoją oś czasu i w świetle ludzkiej świadomości życie w okresie dewonu jest naszpikowane sensem. To była przygrywka dla nas. Przygrywka do wyobrażenia życia w dewonie” (2003: 290). Rozpoczęła się ona jednak – sięgam tu po sformułowanie stosowane przez Mirceę Eliadego w pracach o czasie świętym – in illo tempore. Mówiąc w kategoriach naukowych: gdyby u zarania różnorakie stałe fizyczne, oddziaływania jądrowe, grawitacyjne i elektromagnetyczne itp. przybrały choć minimalnie odmienne wartości, wszechświat zapadłby się momentalnie po Wielkim Wybuchu. Innymi słowy: parametry kosmosu są ustalone w sam raz (!), by mógł istnieć i zachować względną stabilność oraz by mogło się w nim rozwinąć życie. Nawet narzędzie autorefleksji, czyli ludzki mózg, stanowi rezultat chwiejnej równowagi – „między odpowiednio szerokim kanałem rodnym, niezbędnym do urodzenia dużego mózgu, a (…) wąskim kanałem rodnym, będącym warunkiem poruszania się w postawie wyprostowanej” (s. 90). Sferę owych idealnie zharmonizowanych warunków sprzyjających życiu zwie się w astronomii potocznie „strefą Złotowłosej”, Gaarder zaś w swoim stylu ciekawie rzutuje baśń o trzech niedźwiedziach i ich nieproszonej gościni na prywatną historię Alberta (w tym kontekście trzeba dodać, że baśniowa fabuła ma też mniej rozpowszechnioną mroczną wersję).
Podnoszona przez Hegla i Leibniza kwestia: „dlaczego istnieje raczej coś niż nic?” trapi bohaterów kolejnych książek pisarza; przecież „[n]awet gdyby Ziemia miała wielkość ziarnka grochu, byłaby równie wielką zagadką. (…) stworzenie grochu nie jest bynajmniej prostsze niż stworzenie Układu Słonecznego” (1995: 69). W tym samym duchu narrator omawianej powieści konstatuje, że elementarne składowe uniwersum nie są mniejszą zagadką niż wykształcenie się inteligencji: „droga od jakiegokolwiek wielkiego wybuchu do atomów w systemie okresowym stanowi być może większy skok aniżeli droga od atomów do mnie (…)” (s. 82). A ponieważ istnieje niepojęta ilość „czegoś”, świat wypełniają znaki, lub raczej symbole, które – by posłużyć się tytułem szkicu Ricoeura – „dają do myślenia”. „Sentencja ta – tłumaczy francuski hermeneuta – sugeruje (…), że wszystko już zostało powiedziane zagadkowo [Gaarder rzekłby za św. Pawłem: „w zwierciadle, niejasno” – K.Sz.] i że wszystko trzeba zawsze odtwarzać i przetwarzać w wymiarze myślenia” (Ricoeur 1975: 8).
Namysł nad niezwykłością rzeczywistości jawi się jako nie tylko konieczność, lecz także powołanie człowieka. Niezależnie bowiem od ostatniego przytoczonego stwierdzenia protagonisty „W sam raz” on sam podkreśla krańcowe nieprawdopodobieństwo wyłonienia się inteligentnych organizmów, zdolnych eksplorować tajniki świata i swojej świadomości. Anioł Ariel wskazuje Cecylii, że wszechświat jest zagadką, której część sama siebie uznaje za zagadkę, co przyrównuje do studni, która potrafi zanurzyć się we własną głębię (zob. 1998: 49). W „Mai” czytamy: „Dopiero dzisiaj, a więc długo, długo po tym, jak sama historia została opowiedziana, możemy dołączyć przedmowę do historii gatunku ludzkiego. W taki oto sposób istota rzeczy łapie siebie samą za ogon” (2003: 21–22). W „Dziewczynie…” tę idée fixe oddaje jeszcze inna metafora: „Wszechświatowi wszczepienie sobie (…) oka, którym może sam siebie oglądać, zajęło około 15 miliardów lat!” (2004: 137; chodzi o ważny w powieści teleskop Hubble’a – z kolei we „W sam raz” pada wzmianka o nowym teleskopie Keplera, nastawionym na poszukiwanie planet, gdzie panują warunki zbliżone do ziemskich – korzystne dla życia).
Opiewający myślenie jako oko kosmosu (a niewykluczone, że i potencjalnego stwórcy: „Zajrzałaś we wszechświat (…)! Mogłaś zobaczyć coś poza kartką, na której zostałaś narysowana” [1998: 165]) Gaarder zgadzałby się z Blaisem Pascalem, że w zdolności do rozważania i analizowania świata tkwi godność wątłej istoty ludzkiej. Niemniej za pośrednictwem Alberta zauważa, że nasz mózg pod pewnym względem nie jest „w sam raz” – otóż zaglądamy w studnię zbyt głęboko, ponieważ uzmysławiamy sobie własną kruchość, przygodność i tymczasowość, które to cechy wyraża m.in. dość banalna metafora spadających gwiazd, wypalających się w trakcie mknięcia przez bezmiar galaktyki. Ulotność życia i przymus przedwczesnego z nim rozstania również należą do motywów persewerujących w książkach norweskiego pisarza: „Stworzenie człowieka trwa kilka miliardów lat, jego śmierć – zaledwie kilka sekund” (2003: 410). Bohaterowie nieraz zadają sobie (nawzajem) retoryczne pytanie, czy zdecydowaliby się na istnienie, gdyby wiedzieli, że zostanie im tak szybko i brutalnie odebrane. „Żyjemy, słyszysz? Ale tylko raz. Mówimy, że istniejemy. Tymczasem spycha się nas na bok i spycha w mrok historii. Bo jesteśmy jednorazowi. Uczestniczymy w odwiecznej maskaradzie, w której maski pojawiają się i znikają. (…) Czy nie zasłużyliśmy na coś lepszego (…)?” (1996: 224). Wspomniana niepowtarzalność egzystencji oznacza przecież nie tylko jej odmienność od wszystkich innych, ale też jednokrotność. Warto zacytować tu wtórującego Gaarderowi Fernanda Savatera (2000: 31): „Tak samo jak przy narodzinach przynosimy na świat coś, czego jeszcze nie było, tak w chwili śmierci zabieramy ze sobą to, co już nie powróci”; przytoczone zdanie umieścił on w swoim wprowadzeniu do filozofii w inicjalnym rozdziale, zatytułowanym przekornie „Na początek: o śmierci”.
Najczęściej wypieramy ze świadomości skończoność czasu danego nam do dyspozycji, nigdy nie jesteśmy gotowi na jego kres, stąd wobec zderzenia z koniecznością rychłego odejścia rodzą się trwoga i żal: „Pożyczono mi cały świat, a teraz żąda się jego zwrotu, i to nie w rozsądnych ratach, tylko wszystko naraz” (s. 93), wreszcie bunt, niczym w „Mai”, gdzie napotykamy wyzywający „aforyzm”: „[B]yć może nie jest wcale łatwiej postmodernistycznemu naczelnemu pożegnać się z tym światem, niż było swego czasu żydowskiemu mesjaszowi go zbawiać” (2003: 185). Zarazem szereg powieści Gaardera („Dziewczyna…”, „W zwierciadle, niejasno”) koresponduje z tytułem rozdziału „Prób” Michela de Montaigne’a: „Jak filozofować znaczy uczyć się umierać”. Albert jednak, mimo że dokonuje rachunku zysków i strat, nie zamierza akceptować losu; jego sytuacja okazuje się szczególna, dlatego chce zwłaszcza ocalić honor i autonomię, możność samodecydowania. W efekcie obserwujemy dramatyczną psychomachię, gdyż bardziej niż śmierci obawia się on żałosnego upokorzenia, a także odebrania przywileju bycia „trzciną myślącą”, skoro „w naszych czasach bojaźń i drżenie dadzą się wyeliminować medykamentami” (s. 64).
Wszakże czy rewersem bojaźni są nicość i absurd? Czy życie można zredukować do formy organizacji białka, za którą nie kryje się żaden plan? Protagonista „W sam raz” nie wyklucza a priori, że „z tym Wszechświatem o coś chodzi. Dlaczego tak bardzo mnie to teraz zajmuje? Odpowiedź da się zawrzeć w jednym słowie: nadzieja. Nadzieja na co? Tego nie wiem, naprawdę nie wiem. Ale na coś cudownego, jak potknięcie się o wielki diament na pustyni” (s. 86). W książkach Gaardera sporo mówi się o wieczności czy nawet o stworzeniu i religii (subtelne analizy Solrun w „Zamku w Pirenejach”), lecz bohaterowie bliscy jego porte-parole przeważnie pozostają agnostykami, a Albert wręcz deklaruje niewiarę w zaświaty, w egzystencję pośmiertną w innej postaci niż cyrkulujących atomów: „Makabryczny jest brak duchów. Brak jakiejś »drugiej strony«, z której mogą powrócić upiory” (s. 94). Jedyna wieczność – stwierdza pod wpływem iluminacji Eirin na środku jeziora – to ta, która nas otacza. Niemniej pisarz nie krzewi nihilizmu, przeciwnie, argumentuje, iż istnienie, acz tak nikłe, stanowi nadzwyczajną szansę, sama zaś refleksja nad nim „znaczy, że tu byłeś. Lucky you!” (2004: 129). Dlatego każdy z nas może „sobie pogratulować, ponieważ jesteś człowiekiem, któremu dane jest uczestniczyć w zdumiewającej podróży wokół gorejącego Słońca w przestrzeni niebieskiej. Mog[liśmy] przeżyć okruch wieczności” (1998: 164–165). Z perspektywy anioła, pozbawionego doznań zmysłowych, bycie istotą z krwi i kości wydaje się fascynującą, godną zazdrości enigmą. Jako właściwe podejście jawi się więc – jakkolwiek truistycznie to brzmi – mądry, umiarkowany epikureizm, zegar bowiem nieustannie tyka. Jak napomina św. Augustyna Floria w powieści, nomen omen, „Vita brevis”: „Życie jest tak krótkie, że nie stać nas na wydawanie (…) wyroku na miłość. Najpierw musimy żyć, Aureliuszu, (…) potem możemy filozofować!” (1997: 195). Notabene, autor „Przepowiedni Dżokera” kończy w bieżącym roku 70 lat.
Nie sposób zaprzeczyć, że w swojej twórczości Gaarder oscyluje między metafizyczną głębią a frazesami, nierzadko ociera się o miałkość, ckliwość i patos („Uświadamiam też sobie, że piszę nie tylko dla siebie i być może nie tylko dla moich najbliższych. Możliwe, że wygłoszę coś w rodzaju rezolucji w imieniu całej ludzkości” [s. 7]). Czy trywializuje problematykę filozoficzną? Wolno przyjąć, że celowo wybiera czynienie filozofii pospolitą (w sensie: powszechną) i proponuje charakterystyczny dla siebie model „miniwykładów o maksisprawach”; że przydzielił sobie zadanie polegające na budzeniu niepokoju w obliczu bezkresu kosmosu i momentalności życia, a zarazem na apelowaniu o nietraktowanie istnienia jako oczywistości. Wszak „[g]dyby udało nam się skonstruować sztucznego człowieka, (…) [który] zacząłby gadać o notowaniach na giełdzie albo o wyścigach konnych, zamiast zadać najprostsze i najważniejsze pytanie: skąd się wziął? – to nieźle byśmy się uśmiali” (1996: 20). Gaarder wciela się w dżokera-trickstera czy też w sukcesora Sokratesa, który niby giez kąsał zgnuśniałych ateńczyków, i pragnie budzić czytelników z „dogmatycznej drzemki” choćby tytułowym zawołaniem ze swej książeczki dla najmłodszych: „Hej! Czy jest tu kto?”. „Tu”, gdyż więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, niż się ich śniło filozofom („[P]rzecież żyjemy na planecie zawieszonej gdzieś we wszechświecie. Moim zdaniem można oszaleć, gdy człowiek to sobie uświadomi” [2004: 56]). Ale nawet gdyby istniała zaledwie jedna, i tak byłaby cudem.
Podtytuł „W sam raz” – „Krótka opowieść o prawie wszystkim” – sprawia wrażenie nieco autoironicznego, aczkolwiek zdaniem norweskiego pisarza w życiu indywiduum przegląda się cały kosmos. „O prawie wszystkim” – czyli o czym dokładnie? Na okładce „Dziewczyny…”, z którą recenzowany utwór ma dużo wspólnego, doprecyzowano: „Powieść dla młodzieży o miłości i śmierci”; i faktycznie owe arcytematy można by uznać za „prawie wszystko”, zwłaszcza w kontekście jednego z moich ulubionych wierszy Haliny Poświatowskiej, o incipicie: „Kto potrafi / pomiędzy miłość i śmierć / wpleść anegdotę o istnieniu”. Poetka konstatuje: „nikt nie potrafi”, lecz po latach potwierdzam, że autor „Mai” robi to udanie, a jego umiejętność barwnego snucia historii, splatania zagadkowej intrygi i pobudzania emocji wywołała we mnie uczucia identyczne jak niegdyś. I chociaż opowiada on nam de facto wciąż tę samą anegdotę – najbardziej osobistą i arbitralnie przedstawianą jako ogólnoludzka – nad wyraz trafna wydaje się jedyna dotąd opinia czytelnicza na stronie Czarnej Owcy poświęcona „W sam raz”: „Banalne może by [to] i było, gdyby nie napisał tego Gaarder”.
Literatura:
Gaarder J.: „Dziewczyna z Pomarańczami”. Przeł. I. Zimnicka. Warszawa 2004.
Gaarder J.: „Maja”. Przeł. I. Zimnicka. Warszawa 2003.
Gaarder J.: „Przepowiednia Dżokera”. Przeł. I. Zimnicka. Warszawa 1996.
Gaarder J.: „Tajemnica świąt Bożego Narodzenia”. Przeł. H. Thylwe. Warszawa 1995.
Gaarder J.: „Vita brevis. List Florii Emilii do Aureliusza Augustyna”. Przeł. I. Zimnicka. Warszawa 1997.
Gaarder J.: „W zwierciadle, niejasno”. Przeł. I. Zimnicka. Warszawa 1998.
Ricoeur P.: „Symbol daje do myślenia”. W: tegoż: „Egzystencja i hermeneutyka”. Przeł. S. Cichowicz. Warszawa 1975.
Savater F.: „Proste pytania”. Przeł. Sz. Jędrusiak. Kraków 2000.
Przyznaję też, że do dziś trzymam na regale większość pozycji omawianego pisarza, chociaż beletrystyka (poza eseistyką) stanowi najsłabiej reprezentowany dział w mojej bibliotece. Tamte egzemplarze ukazały się w edycji wydawnictwa Jacek Santorski & Co., a ostatnio kolejne tytuły są systematycznie wznawiane po zmianie szyldu oficyny na Czarną Owcę. Kiedy zatem ogłosiła ona premierową publikację „W sam raz”, stwierdziłam, że nadarza mi się sposobność do podróży sentymentalnej. Skądinąd podróż tworzy osnowę fabularną m.in. „Przepowiedni Dżokera” czy „Tajemnicy świąt Bożego Narodzenia” i także w nowej powieści autor operuje owym pospolitym motywem. Protagonista, Albert, snuje narrację, udawszy się do wakacyjnego domku ukrytego w leśnej głuszy nad jeziorem; przede wszystkim jednak – jak bodaj zawsze u Gaardera – chodzi o podróż w głąb siebie, a zarazem w otchłań uniwersum: „Zamierzam musnąć samo sedno tajemnicy życia, nic mniej, dotykam więc tym samym tematu z dziedziny astrofizyki (…)” (s. 81). Równie ważną rolę kosmologia odgrywa np. w „Dziewczynie z pomarańczami”; wszak drążąc istotę indywidualnej egzystencji, nie sposób uniknąć namysłu nad wyjątkowością egzystencji jako takiej: „Czym jest ta wielka baśń, w której żyjemy i którą każdemu z nas dane jest przeżywać zaledwie przez krótką chwilę? Być może teleskop kosmiczny pewnego dnia pomoże nam choć trochę lepiej zrozumieć naturę tej baśni” (2004: 134).
Jeśli dotychczas więcej mówię o innych książkach niż o tytule z założenia tu recenzowanym, to robię tak celowo, by nie zdradzać detali fabuły owego skromnego objętościowo tekstu o nieskromnych ambicjach i pozwolić chętnym na samodzielne zanurzanie się w niego niczym w dzikie ostępy wokół Glitretjern lub we własną jaźń. Dlatego skoncentruję się raczej na warstwie światopoglądowej i dominantach twórczości Gaardera, co nie oznacza abstrahowania od „W sam raz”, gdyż faktycznie okazało się ono dla mnie powrotem do poprzednich powieści autora „Mai” i dobrze pamiętanych lejtmotywów. Do kluczowych należy niespodziewana konfrontacja bohatera z osobistą śmiertelnością, która traci charakter zagadnienia teoretycznego i staje się wręcz wyczuwalnym pewnikiem. Wywołuje to potrzebę sporządzenia życiowego bilansu; dzieje się tak poniekąd na kartach „W zwierciadle, niejasno”, lecz zwłaszcza w „Dziewczynie…”. Wprawdzie w dowolnych utworach norweskiego pisarza czytelnik rozpozna autorski styl oraz powinowactwa ideowe (aż do powielania sformułowań) i konstrukcyjne (np. intrygi oparte na konwencjach detektywistycznych, romansowych, Bildungsroman czy wątek dżokera-trickstera; tym razem pod postacią zagadkowego starca, którego obecność tylko poniekąd jest racjonalnie wyjaśniona), ale we „W sam raz” znajdziemy najwięcej nawiązań właśnie do „Dziewczyny…”. Pierwszoplanowe znaczenie w obu książkach zostało nadane, prócz wspomnianego zainteresowania astronomią, przesłaniu terminalnie chorego do bliskich, obrachunkowi ze sobą, z dziejami ludzkości, a nawet wszechświata, jak również, last but not least, romantycznej, bezbrzeżnej młodzieńczej miłości.
Gdybym wszakże miała wymienić nadrzędny motyw, który niby czerwona nić przeplata bez mała komplet powieści Gaardera, wskazałabym dopiero tworzony lub znaleziony czy otrzymany rękopis, co często wprowadza budowę szkatułkową lub przynajmniej dwupłaszczyznowość narracji, jeśli „cudzy” manuskrypt jest przytaczany. Taki chwyt obserwujemy w przypadku wiadomości adresowanych do tajemniczej Hildy, które dostaje od jej ojca tytułowa bohaterka najsłynniejszego dzieła Norwega, a także w przypadku maciupeńkiej książeczki zapieczonej w bułce w „Przepowiedni Dżokera” czy apokryficznego listu odtrąconej konkubiny św. Augustyna w „Vita brevis”; warto napomknąć też o historyjkach obdarzonego nieokiełznaną fantazją postmodernistycznego fabulatora z „Córki dyrektora cyrku”. W przywołanych pozycjach, podobnie jak w „Dziewczynie…” i „W sam raz”, występują liczne zwroty do odbiorcy wewnętrznego, konkretnego („Papier, na którym piszę, jest jak szalupa, nieznany synu” [1996: 34]), i zewnętrznego (czytelnika utworu) oraz tematyzacja sytuacji narracyjnej – w tych dwóch ostatnich książkach szczególnej, bo spowodowanej wtargnięciem nieuchronnego. Mamy przeto do czynienia z „życiem w poszukiwaniu opowieści” (Paul Ricoeur), która łączyłaby niezborne zdarzenia, nadawała im logikę i sens. „Nie myślę przytomnie, wszystko się we mnie gotuje, jestem przerażony, zatrwożony, ale muszę coś przemyśleć i na coś się zdecydować; (…) muszę więc pisać, bo to teraz jedyny sposób na pełne skupienie” (s. 6–7).
Albert w liście-spowiedzi-traktacie roztrząsa swoją przeszłość i dokonane wybory, skoncentrowawszy się w retrospekcjach na początku rozpalonej 37 lat wcześniej miłości do Eirin, a zarazem dojrzewa do wzmiankowanego w cytacie postanowienia i do zwierzenia się z długo tajonego przewinienia. W obliczu fatalnej diagnozy epizody biograficzne stają się także wspornikami refleksji nad istnieniem jako nieprawdopodobnym trafem i darem. Mała Cecylia z „W zwierciadle, niejasno” konkluduje: „To nie my przychodzimy na świat, lecz świat przychodzi do nas. Urodzić się znaczy tyle, co dostać cały świat w prezencie” (1998: 59), protagonista „W sam raz” sięga zaś po inną metaforę: „Jestem więc jednym z diamentów, niesłychanie rzadkim i (…) wręcz olśniewającym w porównaniu z kosmiczną pustynią, która mnie otacza” (s. 81). Co niebagatelne, każdy diament okazuje się absolutnie unikatowy; Gaarder niestrudzenie podąża m.in. za Sørenem Kierkegaardem, akcentując subiektywną prawdę egzystencji i niepowtarzalność tego, co Witkacy zwał „istnieniem poszczególnym”. Zresztą w tekstach Norwega przewija się Leibniziańskie spostrzeżenie, że „W całym dziele stworzenia nie ma nawet dwóch identycznych źdźbeł trawy (1998: 43). Notabene, rozprawa Alberta ze sobą odbywa się poza cywilizacją, w otoczeniu przyrody, będącej nieodłącznym aspektem jego filozoficznych dociekań. „W sam raz” stanowi pean na cześć jej piękna oraz nieprzebranego i dopiero w niedużym stopniu zbadanego bogactwa; pisarz wspaniale odmalowuje (a Iwona Zimnicka jak zawsze przekłada na polszczyznę) zmienność jeziora, drzew, księżyca o różnych porach dniach i roku niczym malarz impresjonista. Z jednej strony zatem konceptualizuje zjawiska odległe o lata świetlne, z drugiej – nie pozostaje ślepy na namacalny konkret wokoło (w dodatku Eirin jest biolożką, czyli podchodzi do natury ze „szkiełkiem i okiem”; podobne nastawienie ma naukowiec Stein z „Zamku w Pirenejach”).
Nadmieniłam o trafie – wraz z determinizmem, wiecznością i kreacją ex nihilo należy on do głównych problemów metafizycznych, jakie nurtują bohaterów książek Gaadera. Czy nasze uniwersum przypomina szczęśliwy los na loterii, w której przegrały niezliczone inne, tylko potencjalne? Czy za jego powstaniem stoi jakaś inteligentna siła? Upatrujący w dzieciach wyjątkowo godnych słuchania filozofów, współautor „Magicznej biblioteki Bibbi Bokken” przemyca ich perspektywę również w recenzowanej tu pozycji, mianowicie pozwala wnuczce Alberta zanotować (następny rękopis!): „Oczywiście wiem, że zajączka wymyślili dorośli, dlatego nie jest wcale taki tajemniczy. (…) Za to świat jest tajemniczy. Dziadek opowiedział mi, że kosmos zaczął się od malutkiego jajeczka, które eksplodowało. I nikt nie wie, kto złożył jajeczko, naprawdę nikt. (…) W kosmosie nie ma śladu po wielkanocnych zajączkach” (s. 40).
Protagonistę „W sam raz”, tak jak postacie z wcześniejszych powieści, frapuje zwłaszcza miejsce człowieka we wszechświecie, co wyraża wprost za pomocą pojęcia z dyskursu filozoficznego: „Czuję przymus zdobycia wiedzy o swoim statusie ontologicznym” (s. 69). Istota ludzka jawi się jako produkt ewolucji trwającej miliony lat, której punktem dojścia okazuje się zadziwiająca zdolność do autoanalizy. Pisarz wszakże nie kontrastuje jej ostro z resztą rzeczywistości, lecz wyznaje zasadę antropiczną: „[T]ajemnica ma również swoją oś czasu i w świetle ludzkiej świadomości życie w okresie dewonu jest naszpikowane sensem. To była przygrywka dla nas. Przygrywka do wyobrażenia życia w dewonie” (2003: 290). Rozpoczęła się ona jednak – sięgam tu po sformułowanie stosowane przez Mirceę Eliadego w pracach o czasie świętym – in illo tempore. Mówiąc w kategoriach naukowych: gdyby u zarania różnorakie stałe fizyczne, oddziaływania jądrowe, grawitacyjne i elektromagnetyczne itp. przybrały choć minimalnie odmienne wartości, wszechświat zapadłby się momentalnie po Wielkim Wybuchu. Innymi słowy: parametry kosmosu są ustalone w sam raz (!), by mógł istnieć i zachować względną stabilność oraz by mogło się w nim rozwinąć życie. Nawet narzędzie autorefleksji, czyli ludzki mózg, stanowi rezultat chwiejnej równowagi – „między odpowiednio szerokim kanałem rodnym, niezbędnym do urodzenia dużego mózgu, a (…) wąskim kanałem rodnym, będącym warunkiem poruszania się w postawie wyprostowanej” (s. 90). Sferę owych idealnie zharmonizowanych warunków sprzyjających życiu zwie się w astronomii potocznie „strefą Złotowłosej”, Gaarder zaś w swoim stylu ciekawie rzutuje baśń o trzech niedźwiedziach i ich nieproszonej gościni na prywatną historię Alberta (w tym kontekście trzeba dodać, że baśniowa fabuła ma też mniej rozpowszechnioną mroczną wersję).
Podnoszona przez Hegla i Leibniza kwestia: „dlaczego istnieje raczej coś niż nic?” trapi bohaterów kolejnych książek pisarza; przecież „[n]awet gdyby Ziemia miała wielkość ziarnka grochu, byłaby równie wielką zagadką. (…) stworzenie grochu nie jest bynajmniej prostsze niż stworzenie Układu Słonecznego” (1995: 69). W tym samym duchu narrator omawianej powieści konstatuje, że elementarne składowe uniwersum nie są mniejszą zagadką niż wykształcenie się inteligencji: „droga od jakiegokolwiek wielkiego wybuchu do atomów w systemie okresowym stanowi być może większy skok aniżeli droga od atomów do mnie (…)” (s. 82). A ponieważ istnieje niepojęta ilość „czegoś”, świat wypełniają znaki, lub raczej symbole, które – by posłużyć się tytułem szkicu Ricoeura – „dają do myślenia”. „Sentencja ta – tłumaczy francuski hermeneuta – sugeruje (…), że wszystko już zostało powiedziane zagadkowo [Gaarder rzekłby za św. Pawłem: „w zwierciadle, niejasno” – K.Sz.] i że wszystko trzeba zawsze odtwarzać i przetwarzać w wymiarze myślenia” (Ricoeur 1975: 8).
Namysł nad niezwykłością rzeczywistości jawi się jako nie tylko konieczność, lecz także powołanie człowieka. Niezależnie bowiem od ostatniego przytoczonego stwierdzenia protagonisty „W sam raz” on sam podkreśla krańcowe nieprawdopodobieństwo wyłonienia się inteligentnych organizmów, zdolnych eksplorować tajniki świata i swojej świadomości. Anioł Ariel wskazuje Cecylii, że wszechświat jest zagadką, której część sama siebie uznaje za zagadkę, co przyrównuje do studni, która potrafi zanurzyć się we własną głębię (zob. 1998: 49). W „Mai” czytamy: „Dopiero dzisiaj, a więc długo, długo po tym, jak sama historia została opowiedziana, możemy dołączyć przedmowę do historii gatunku ludzkiego. W taki oto sposób istota rzeczy łapie siebie samą za ogon” (2003: 21–22). W „Dziewczynie…” tę idée fixe oddaje jeszcze inna metafora: „Wszechświatowi wszczepienie sobie (…) oka, którym może sam siebie oglądać, zajęło około 15 miliardów lat!” (2004: 137; chodzi o ważny w powieści teleskop Hubble’a – z kolei we „W sam raz” pada wzmianka o nowym teleskopie Keplera, nastawionym na poszukiwanie planet, gdzie panują warunki zbliżone do ziemskich – korzystne dla życia).
Opiewający myślenie jako oko kosmosu (a niewykluczone, że i potencjalnego stwórcy: „Zajrzałaś we wszechświat (…)! Mogłaś zobaczyć coś poza kartką, na której zostałaś narysowana” [1998: 165]) Gaarder zgadzałby się z Blaisem Pascalem, że w zdolności do rozważania i analizowania świata tkwi godność wątłej istoty ludzkiej. Niemniej za pośrednictwem Alberta zauważa, że nasz mózg pod pewnym względem nie jest „w sam raz” – otóż zaglądamy w studnię zbyt głęboko, ponieważ uzmysławiamy sobie własną kruchość, przygodność i tymczasowość, które to cechy wyraża m.in. dość banalna metafora spadających gwiazd, wypalających się w trakcie mknięcia przez bezmiar galaktyki. Ulotność życia i przymus przedwczesnego z nim rozstania również należą do motywów persewerujących w książkach norweskiego pisarza: „Stworzenie człowieka trwa kilka miliardów lat, jego śmierć – zaledwie kilka sekund” (2003: 410). Bohaterowie nieraz zadają sobie (nawzajem) retoryczne pytanie, czy zdecydowaliby się na istnienie, gdyby wiedzieli, że zostanie im tak szybko i brutalnie odebrane. „Żyjemy, słyszysz? Ale tylko raz. Mówimy, że istniejemy. Tymczasem spycha się nas na bok i spycha w mrok historii. Bo jesteśmy jednorazowi. Uczestniczymy w odwiecznej maskaradzie, w której maski pojawiają się i znikają. (…) Czy nie zasłużyliśmy na coś lepszego (…)?” (1996: 224). Wspomniana niepowtarzalność egzystencji oznacza przecież nie tylko jej odmienność od wszystkich innych, ale też jednokrotność. Warto zacytować tu wtórującego Gaarderowi Fernanda Savatera (2000: 31): „Tak samo jak przy narodzinach przynosimy na świat coś, czego jeszcze nie było, tak w chwili śmierci zabieramy ze sobą to, co już nie powróci”; przytoczone zdanie umieścił on w swoim wprowadzeniu do filozofii w inicjalnym rozdziale, zatytułowanym przekornie „Na początek: o śmierci”.
Najczęściej wypieramy ze świadomości skończoność czasu danego nam do dyspozycji, nigdy nie jesteśmy gotowi na jego kres, stąd wobec zderzenia z koniecznością rychłego odejścia rodzą się trwoga i żal: „Pożyczono mi cały świat, a teraz żąda się jego zwrotu, i to nie w rozsądnych ratach, tylko wszystko naraz” (s. 93), wreszcie bunt, niczym w „Mai”, gdzie napotykamy wyzywający „aforyzm”: „[B]yć może nie jest wcale łatwiej postmodernistycznemu naczelnemu pożegnać się z tym światem, niż było swego czasu żydowskiemu mesjaszowi go zbawiać” (2003: 185). Zarazem szereg powieści Gaardera („Dziewczyna…”, „W zwierciadle, niejasno”) koresponduje z tytułem rozdziału „Prób” Michela de Montaigne’a: „Jak filozofować znaczy uczyć się umierać”. Albert jednak, mimo że dokonuje rachunku zysków i strat, nie zamierza akceptować losu; jego sytuacja okazuje się szczególna, dlatego chce zwłaszcza ocalić honor i autonomię, możność samodecydowania. W efekcie obserwujemy dramatyczną psychomachię, gdyż bardziej niż śmierci obawia się on żałosnego upokorzenia, a także odebrania przywileju bycia „trzciną myślącą”, skoro „w naszych czasach bojaźń i drżenie dadzą się wyeliminować medykamentami” (s. 64).
Wszakże czy rewersem bojaźni są nicość i absurd? Czy życie można zredukować do formy organizacji białka, za którą nie kryje się żaden plan? Protagonista „W sam raz” nie wyklucza a priori, że „z tym Wszechświatem o coś chodzi. Dlaczego tak bardzo mnie to teraz zajmuje? Odpowiedź da się zawrzeć w jednym słowie: nadzieja. Nadzieja na co? Tego nie wiem, naprawdę nie wiem. Ale na coś cudownego, jak potknięcie się o wielki diament na pustyni” (s. 86). W książkach Gaardera sporo mówi się o wieczności czy nawet o stworzeniu i religii (subtelne analizy Solrun w „Zamku w Pirenejach”), lecz bohaterowie bliscy jego porte-parole przeważnie pozostają agnostykami, a Albert wręcz deklaruje niewiarę w zaświaty, w egzystencję pośmiertną w innej postaci niż cyrkulujących atomów: „Makabryczny jest brak duchów. Brak jakiejś »drugiej strony«, z której mogą powrócić upiory” (s. 94). Jedyna wieczność – stwierdza pod wpływem iluminacji Eirin na środku jeziora – to ta, która nas otacza. Niemniej pisarz nie krzewi nihilizmu, przeciwnie, argumentuje, iż istnienie, acz tak nikłe, stanowi nadzwyczajną szansę, sama zaś refleksja nad nim „znaczy, że tu byłeś. Lucky you!” (2004: 129). Dlatego każdy z nas może „sobie pogratulować, ponieważ jesteś człowiekiem, któremu dane jest uczestniczyć w zdumiewającej podróży wokół gorejącego Słońca w przestrzeni niebieskiej. Mog[liśmy] przeżyć okruch wieczności” (1998: 164–165). Z perspektywy anioła, pozbawionego doznań zmysłowych, bycie istotą z krwi i kości wydaje się fascynującą, godną zazdrości enigmą. Jako właściwe podejście jawi się więc – jakkolwiek truistycznie to brzmi – mądry, umiarkowany epikureizm, zegar bowiem nieustannie tyka. Jak napomina św. Augustyna Floria w powieści, nomen omen, „Vita brevis”: „Życie jest tak krótkie, że nie stać nas na wydawanie (…) wyroku na miłość. Najpierw musimy żyć, Aureliuszu, (…) potem możemy filozofować!” (1997: 195). Notabene, autor „Przepowiedni Dżokera” kończy w bieżącym roku 70 lat.
Nie sposób zaprzeczyć, że w swojej twórczości Gaarder oscyluje między metafizyczną głębią a frazesami, nierzadko ociera się o miałkość, ckliwość i patos („Uświadamiam też sobie, że piszę nie tylko dla siebie i być może nie tylko dla moich najbliższych. Możliwe, że wygłoszę coś w rodzaju rezolucji w imieniu całej ludzkości” [s. 7]). Czy trywializuje problematykę filozoficzną? Wolno przyjąć, że celowo wybiera czynienie filozofii pospolitą (w sensie: powszechną) i proponuje charakterystyczny dla siebie model „miniwykładów o maksisprawach”; że przydzielił sobie zadanie polegające na budzeniu niepokoju w obliczu bezkresu kosmosu i momentalności życia, a zarazem na apelowaniu o nietraktowanie istnienia jako oczywistości. Wszak „[g]dyby udało nam się skonstruować sztucznego człowieka, (…) [który] zacząłby gadać o notowaniach na giełdzie albo o wyścigach konnych, zamiast zadać najprostsze i najważniejsze pytanie: skąd się wziął? – to nieźle byśmy się uśmiali” (1996: 20). Gaarder wciela się w dżokera-trickstera czy też w sukcesora Sokratesa, który niby giez kąsał zgnuśniałych ateńczyków, i pragnie budzić czytelników z „dogmatycznej drzemki” choćby tytułowym zawołaniem ze swej książeczki dla najmłodszych: „Hej! Czy jest tu kto?”. „Tu”, gdyż więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, niż się ich śniło filozofom („[P]rzecież żyjemy na planecie zawieszonej gdzieś we wszechświecie. Moim zdaniem można oszaleć, gdy człowiek to sobie uświadomi” [2004: 56]). Ale nawet gdyby istniała zaledwie jedna, i tak byłaby cudem.
Podtytuł „W sam raz” – „Krótka opowieść o prawie wszystkim” – sprawia wrażenie nieco autoironicznego, aczkolwiek zdaniem norweskiego pisarza w życiu indywiduum przegląda się cały kosmos. „O prawie wszystkim” – czyli o czym dokładnie? Na okładce „Dziewczyny…”, z którą recenzowany utwór ma dużo wspólnego, doprecyzowano: „Powieść dla młodzieży o miłości i śmierci”; i faktycznie owe arcytematy można by uznać za „prawie wszystko”, zwłaszcza w kontekście jednego z moich ulubionych wierszy Haliny Poświatowskiej, o incipicie: „Kto potrafi / pomiędzy miłość i śmierć / wpleść anegdotę o istnieniu”. Poetka konstatuje: „nikt nie potrafi”, lecz po latach potwierdzam, że autor „Mai” robi to udanie, a jego umiejętność barwnego snucia historii, splatania zagadkowej intrygi i pobudzania emocji wywołała we mnie uczucia identyczne jak niegdyś. I chociaż opowiada on nam de facto wciąż tę samą anegdotę – najbardziej osobistą i arbitralnie przedstawianą jako ogólnoludzka – nad wyraz trafna wydaje się jedyna dotąd opinia czytelnicza na stronie Czarnej Owcy poświęcona „W sam raz”: „Banalne może by [to] i było, gdyby nie napisał tego Gaarder”.
Literatura:
Gaarder J.: „Dziewczyna z Pomarańczami”. Przeł. I. Zimnicka. Warszawa 2004.
Gaarder J.: „Maja”. Przeł. I. Zimnicka. Warszawa 2003.
Gaarder J.: „Przepowiednia Dżokera”. Przeł. I. Zimnicka. Warszawa 1996.
Gaarder J.: „Tajemnica świąt Bożego Narodzenia”. Przeł. H. Thylwe. Warszawa 1995.
Gaarder J.: „Vita brevis. List Florii Emilii do Aureliusza Augustyna”. Przeł. I. Zimnicka. Warszawa 1997.
Gaarder J.: „W zwierciadle, niejasno”. Przeł. I. Zimnicka. Warszawa 1998.
Ricoeur P.: „Symbol daje do myślenia”. W: tegoż: „Egzystencja i hermeneutyka”. Przeł. S. Cichowicz. Warszawa 1975.
Savater F.: „Proste pytania”. Przeł. Sz. Jędrusiak. Kraków 2000.
Jostein Gaarder: „W sam raz. Krótka opowieść o prawie wszystkim”. Przeł. Iwona Zimnicka. Wydawnictwo Czarna Owca. Warszawa 2021.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |