MAPOWANIE WSPÓŁCZESNOŚCI (22. MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL FILMOWY 'NOWE HORYZONTY')
A
A
A
Gdyby zastanowić się, na czym właściwie polega rola festiwalu filmowego – oprócz podtrzymywania tętna kulturalnego krwioobiegu, służenia rozmaitym przedstawicielom pola filmowego (od producentów po krytyków) oraz animowania życia kulturalnego – można by dojść do wniosku, że najbardziej podstawową, egzystencjalną korzyścią, jaką niesie ze sobą udział w festiwalu filmowym, jest, obok zwykłej rozrywki, możliwość poznawczego zamapowania współczesności. Seans filmowy to bowiem okazja do zanurzenia się w sytuacjach, do których nie ma się na co dzień dostępu np. z racji przynależności klasowej czy swojej płci. Nie chodzi jednak tylko o to, że kino to tzw. „machina empatii” pozwalająca poszerzać zestaw przeżytych doświadczeń – zaprośredniczonych przez filmowe obrazy oraz mechanizmy projekcji i identyfikacji. Oczywiście możliwość rozumienia cudzej perspektywy jest wartościowa sama w sobie, nawet jeśli chodzi tylko o postać wykreowaną na ekranie. Jednak w poznawczym zamapowaniu współczesności bardziej niż o zanurzenie w sytuacjach chodzi o samą możliwość uświadomienia sobie istnienia pewnych światów. To często po prostu zwyczajne, geograficzne mapowanie współczesnego świata – na tegorocznych Nowych Horyzontach można było chociażby lepiej poznać realia krajów arabskich czy katalońskiej wsi. Przy postawie minimalnego zaufania do filmowych twórców i przyjęciu założenia, że kreowany przez nich świat zachowuje pewną referencyjność względem rzeczywistości, chciałbym sprawdzić, jaki obraz współczesności wyłania się z 22. edycji festiwalu „Nowe Horyzonty” we Wrocławiu.
Zacznijmy więc od głośnych tytułów, czyli obleganego, festiwalowego mainstreamu prezentowanego w sekcji mBank Pokazy Galowe. Głośne tytuły pokazywane w sali nr 1 to w większości filmy z tegorocznego konkursu głównego Festiwalu w Cannes, zwycięzcy Berlinale oraz dzieła mistrzów światowego kina niezależnego. W tym roku wśród nich zabrakło co prawda Michaela Hanekego, ale Złota Palma powędrowała do innego etatowego krytyka zachodniej klasy średniej, którym stał się Ruben Östlund. Kreowany przez niego obraz obłudnego społeczeństwa Zachodu w nagrodzonym w Cannes „W trójkącie” (2022) dostarcza przyzwoitej rozrywki, ale jako próba zamapowania współczesności okazuje się co najmniej mało odkrywczy. W tym sensie jest to zmarnowana Złota Palma. Östlund powtarza bowiem swoje tezy z „The Square” (2017), również zresztą nagrodzonego Złotą Palmą – klasa wyższa jest niemoralna, pełna hipokryzji, a dystynkcja klasowa opiera się na zupełnie arbitralnych założeniach i w zasadzie stanowi zamaskowaną przemoc, która utajona buzuje pod tkanką zachodnich państw dobrobytu i daje o sobie znać tylko w krótkich przebłyskach „powrotu wypartego”. U Östlunda to, co wyparte, nawet nie tyle powraca na powierzchnię, co się na nią zupełnie fizjologicznie zwraca. Szwedzki reżyser wyzyskuje z rysowanych sytuacji pełny potencjał komediowy, jednak jego krytyka społeczna nie grzeszy ani subtelnością, ani oryginalnością. „W trójkącie” sprawia wrażenie długiego odcinka specjalnego serialu „Biały Lotos” (2021-), a w kwestii arbitralności klasowej dystynkcji nie wnosi więcej niż filmy Luisa Buñuela sprzed pięćdziesięciu lat. Zachód również wyzyskuje, a struktura społeczeństw oparta jest na skrzętnie tuszowanej przemocy i hipokryzji – mówił to parę lat temu już sam Östlund, pokazywało to wcześniej wielu innych. Tymi innymi byli chociażby bracia Dardenne, którzy w tym roku powrócili z filmem „Tori i Lokita”, gdzie dociskają pedał gazu, już nie tyle domagając się od widzów empatii, co fundując im terapię szokową.
Znacznie ciekawiej wygląda sytuacja, jeśli spojrzymy na to, jak filmowcy portretują bardzo szeroko rozumiany Wschód. Zacznijmy po kolei, od Rumunów, którzy – jak już się utarło – kręcą najlepsze filmy o Polakach. W tym roku Cristian Mungiu, zdobywca Złotej Palmy za „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” (2007), powrócił do Cannes i na Nowe Horyzonty, żeby reprezentować rumuńską – już nie tak nową – falę swoim filmem „Prześwietlenie” (2022). Tym razem zamiast kameralnego studium przypadku Mungiu podejmuje próbę szerszego nakreślenia sytuacji w rumuńskiej wiosce, do której przyjeżdżają pracować imigranci ze Sri Lanki. Podobnie jak zasiadający w tym roku w nowhoryzontowym Jury Radu Jude – autor głośnego filmu „Niefortunny numerek albo szalone porno” (2021) – Mungiu daje najlepszy popis swojego kunsztu reżyserskiego w scenach zbiorowych. To właśnie energia kolektywnego poruszenia zmusza filmowych bohaterów do wypowiedzenia na głos nieświadomie podzielanych przekonań i niemych konsensusów oraz wyartykułowania explicite granic wspólnoty. W tych momentach Mungiu najlepiej chwyta społeczno-polityczną ambiwalencję Europy Wschodniej, gdzie z jednej strony brakuje już osób chętnych do pracy fizycznej za najniższą krajową – także dlatego, że znaczna część mieszkańców wyemigrowała do Europy Zachodniej w celach zarobkowych – a z drugiej strony lokalne społeczności nie są mentalnie gotowe na przyjmowanie do siebie imigrantów skłonnych podjąć się tych prac. Mieszanka prekaryzacji i ksenofobii, niepewnego nowobogactwa i zinternalizowanego wzroku Zachodu, braku zaufania do instytucji publicznych, seksizmu i rasizmu – Mungiu tak inscenizuje swój film, by wszystkie te demony uwolnić, a zarazem pokazać w tle ich materialne źródła. To przykład mapowania poznawczego na piątkę z plusem.
Im dalej na Wschód, tym coraz bardziej zaczyna się tęsknić za zgniłym i rozwarstwionym klasowo Zachodem. Filmowe obrazy Bliskiego Wschodu na festiwalu nie napawały bowiem optymizmem. Zarówno Tarik Saleh w nagrodzonym za scenariusz w Cannes „Boy from Heaven”, jak i Ali Abbasi w „Holy Spider”, wyróżnionym w Cannes za najlepszą rolę żeńską dla Zar Amir-Ebrahimi, pokazują świat przesiąknięty turbopatriarchatem, hiperseksizmem, korupcją i niestroniącą od przemocy teokracją. Oba filmy sięgają po konwencję kina gatunkowego i krytykę społeczną przebraną z powodzeniem w szaty pełnokrwistych thrillerów. „Boy from Heaven” pokazuje wpływy islamskich radykałów oraz rządowych decydentów na funkcjonowanie prestiżowego uniwersytetu muzułmańskiego w Kairze. Nowo przybyły na uczelnię zdolny syn rybaka z małej wioski zostaje wplątany w spiski zaaranżowane przez siły większe od niego samego – państwo i religię, wobec których pozostaje zupełnie bezradny. Stopień widocznej jak na dłoni przemocy kierującej życiem publicznym przysłania momentami fakt, że w gruncie rzeczy jest to także historia ulotnego awansu klasowego młodego chłopaka. Jednak rozwarstwienie społeczne, tak zajadle punktowane przez canneńskich krytyków Zachodu, wydaje się tutaj problemem co najmniej drugorzędnym.
O szczególnym momencie, kiedy milcząca zgoda na przemoc przeradza się w zupełnie otwartą zgodę na przemoc, opowiada „Holy Spider”. Ali Abbasi, reżyser, który dał się poznać przed laty w Cannes, zwyciężając w sekcji Un Certain Regard filmem „Granica” o seksualnym życiu trolli, tym razem jako uczestnik konkursu głównego poszedł w stronę realizmu i kina gatunku. Oparta na faktach historia seryjnego mordercy pracownic seksualnych w Jordanii zachowuje w pierwszej części wzorową dramaturgię kryminału, a jednocześnie służy jako opowieść kondensująca w sobie turbopatriarchalne podwaliny lokalnej społeczności. Wcielająca się w główną rolę bezkompromisowej dziennikarki śledczej Zar Amir-Ebrahimi przypomina momentami Krystynę Jandę z „Człowieka z marmuru” (1976) Andrzeja Wajdy. Jest bezczelna, kiedy trzeba (czyli prawie zawsze), pewna siebie i w pełni oddana antysystemowej sprawie – reprezentuje w filmie humanistyczne wartości przeciwstawione surowemu i opacznie rozumianemu prawu religijnemu. Podobnie jak w „Prześwietleniu” Mungiu, tak i tutaj zostanie pokazany w tle proces socjalizacji, który bardzo wąsko i arbtitralnie ustanawia ramy empatii.
Opresyjna, patriarchalna męskość niewątpliwie jest ukazywana jako problem dla Wschodu, zarówno tego bliskowschodniego, jak i wschodnioeuropejskiego. Jednak Zachód również nie jest wolny od widma klasycznych wzorców męskości. W jednym z najlepszych filmów festiwalu, „Blisko” (2022) Lukasa Dhonta, czuła i troskliwa przyjaźń dwóch chłopców w Belgii zostaje wystawiona na próbę w momencie konfrontacji ze społecznymi wyobrażeniami na temat męskiej przyjaźni. Podobnie jak w debiutanckim „Girl”, tak i tutaj Dhont pokazuje role genderowe jako źródło cierpień. Jednak w „Blisko” emocjocentryczny styl opowiadania staje się sprawniejszy, niewymuszony i głęboko przejmujący. W samym filmie nie dzieje się w istocie wiele, oprócz tego, że całą dramaturgię organizuje umiejętnie komunikowany afekt głównego bohatera, nieustannie kłębiący się gdzieś tuż pod powierzchnią skóry. Nowy film Lukasa Dhonta to brawurowy popis nowej wrażliwości we współczesnym kinie.
Podobny rodzaj wizualnej subtelności, emocjocentrycznego nachylenia i bardzo sprawnego chwytania codziennych, międzyludzkich relacji można było dostrzec także w „Alcarras” Carli Simón, które zdobyło główną nagrodę na tegorocznym Berlinale. Młodość, witalność i sielskość – podobnie jak w „Blisko” – muszą się tu skonfrontować z traumą i przemijaniem zakłócającymi normalny tryb życia. Efemeryczność tych filmów może kojarzyć się także z twórczością Jonasa Mekasa, pioniera dziennika filmowego, który w tym roku miał we Wrocławiu swoją retrospektywę z okazji 100. rocznicy urodzin artysty. W jego twórczości szczególnie rozczulające są bezpretensjonalna narracja, pełne akceptacji podejście do rzeczywistości i potrzeba dostrzegania sensu w pozornie nonsensownym witalizmie codzienności, co w jakiś sposób łączy Mekasa oraz Jolantę Brach-Czainę – autorkę „Szelin istnienia”. Prostota, spokój ducha, ciekawość innego, afirmacyjne podejście do rzeczywistości, fundamentalne zaangażowanie i odrzucenie ról społecznych, które są sprzeczne z autoidentyfikacją. Z pewnością nadużyciem byłoby mówienie, że w kręconych Bolexem obrazach Mekasa, ojca amerykańskiej awangardy filmowej, znajdują się odpowiedzi na wszystkie bolączki współczesności zamapowane na tegorocznych Nowych Horyzontach. Jeśli jednak nie dostarczają one konstruktywnego rozwiązania, to przynajmniej oferują zupełnie sensowny eskapizm.
Zacznijmy więc od głośnych tytułów, czyli obleganego, festiwalowego mainstreamu prezentowanego w sekcji mBank Pokazy Galowe. Głośne tytuły pokazywane w sali nr 1 to w większości filmy z tegorocznego konkursu głównego Festiwalu w Cannes, zwycięzcy Berlinale oraz dzieła mistrzów światowego kina niezależnego. W tym roku wśród nich zabrakło co prawda Michaela Hanekego, ale Złota Palma powędrowała do innego etatowego krytyka zachodniej klasy średniej, którym stał się Ruben Östlund. Kreowany przez niego obraz obłudnego społeczeństwa Zachodu w nagrodzonym w Cannes „W trójkącie” (2022) dostarcza przyzwoitej rozrywki, ale jako próba zamapowania współczesności okazuje się co najmniej mało odkrywczy. W tym sensie jest to zmarnowana Złota Palma. Östlund powtarza bowiem swoje tezy z „The Square” (2017), również zresztą nagrodzonego Złotą Palmą – klasa wyższa jest niemoralna, pełna hipokryzji, a dystynkcja klasowa opiera się na zupełnie arbitralnych założeniach i w zasadzie stanowi zamaskowaną przemoc, która utajona buzuje pod tkanką zachodnich państw dobrobytu i daje o sobie znać tylko w krótkich przebłyskach „powrotu wypartego”. U Östlunda to, co wyparte, nawet nie tyle powraca na powierzchnię, co się na nią zupełnie fizjologicznie zwraca. Szwedzki reżyser wyzyskuje z rysowanych sytuacji pełny potencjał komediowy, jednak jego krytyka społeczna nie grzeszy ani subtelnością, ani oryginalnością. „W trójkącie” sprawia wrażenie długiego odcinka specjalnego serialu „Biały Lotos” (2021-), a w kwestii arbitralności klasowej dystynkcji nie wnosi więcej niż filmy Luisa Buñuela sprzed pięćdziesięciu lat. Zachód również wyzyskuje, a struktura społeczeństw oparta jest na skrzętnie tuszowanej przemocy i hipokryzji – mówił to parę lat temu już sam Östlund, pokazywało to wcześniej wielu innych. Tymi innymi byli chociażby bracia Dardenne, którzy w tym roku powrócili z filmem „Tori i Lokita”, gdzie dociskają pedał gazu, już nie tyle domagając się od widzów empatii, co fundując im terapię szokową.
Znacznie ciekawiej wygląda sytuacja, jeśli spojrzymy na to, jak filmowcy portretują bardzo szeroko rozumiany Wschód. Zacznijmy po kolei, od Rumunów, którzy – jak już się utarło – kręcą najlepsze filmy o Polakach. W tym roku Cristian Mungiu, zdobywca Złotej Palmy za „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” (2007), powrócił do Cannes i na Nowe Horyzonty, żeby reprezentować rumuńską – już nie tak nową – falę swoim filmem „Prześwietlenie” (2022). Tym razem zamiast kameralnego studium przypadku Mungiu podejmuje próbę szerszego nakreślenia sytuacji w rumuńskiej wiosce, do której przyjeżdżają pracować imigranci ze Sri Lanki. Podobnie jak zasiadający w tym roku w nowhoryzontowym Jury Radu Jude – autor głośnego filmu „Niefortunny numerek albo szalone porno” (2021) – Mungiu daje najlepszy popis swojego kunsztu reżyserskiego w scenach zbiorowych. To właśnie energia kolektywnego poruszenia zmusza filmowych bohaterów do wypowiedzenia na głos nieświadomie podzielanych przekonań i niemych konsensusów oraz wyartykułowania explicite granic wspólnoty. W tych momentach Mungiu najlepiej chwyta społeczno-polityczną ambiwalencję Europy Wschodniej, gdzie z jednej strony brakuje już osób chętnych do pracy fizycznej za najniższą krajową – także dlatego, że znaczna część mieszkańców wyemigrowała do Europy Zachodniej w celach zarobkowych – a z drugiej strony lokalne społeczności nie są mentalnie gotowe na przyjmowanie do siebie imigrantów skłonnych podjąć się tych prac. Mieszanka prekaryzacji i ksenofobii, niepewnego nowobogactwa i zinternalizowanego wzroku Zachodu, braku zaufania do instytucji publicznych, seksizmu i rasizmu – Mungiu tak inscenizuje swój film, by wszystkie te demony uwolnić, a zarazem pokazać w tle ich materialne źródła. To przykład mapowania poznawczego na piątkę z plusem.
Im dalej na Wschód, tym coraz bardziej zaczyna się tęsknić za zgniłym i rozwarstwionym klasowo Zachodem. Filmowe obrazy Bliskiego Wschodu na festiwalu nie napawały bowiem optymizmem. Zarówno Tarik Saleh w nagrodzonym za scenariusz w Cannes „Boy from Heaven”, jak i Ali Abbasi w „Holy Spider”, wyróżnionym w Cannes za najlepszą rolę żeńską dla Zar Amir-Ebrahimi, pokazują świat przesiąknięty turbopatriarchatem, hiperseksizmem, korupcją i niestroniącą od przemocy teokracją. Oba filmy sięgają po konwencję kina gatunkowego i krytykę społeczną przebraną z powodzeniem w szaty pełnokrwistych thrillerów. „Boy from Heaven” pokazuje wpływy islamskich radykałów oraz rządowych decydentów na funkcjonowanie prestiżowego uniwersytetu muzułmańskiego w Kairze. Nowo przybyły na uczelnię zdolny syn rybaka z małej wioski zostaje wplątany w spiski zaaranżowane przez siły większe od niego samego – państwo i religię, wobec których pozostaje zupełnie bezradny. Stopień widocznej jak na dłoni przemocy kierującej życiem publicznym przysłania momentami fakt, że w gruncie rzeczy jest to także historia ulotnego awansu klasowego młodego chłopaka. Jednak rozwarstwienie społeczne, tak zajadle punktowane przez canneńskich krytyków Zachodu, wydaje się tutaj problemem co najmniej drugorzędnym.
O szczególnym momencie, kiedy milcząca zgoda na przemoc przeradza się w zupełnie otwartą zgodę na przemoc, opowiada „Holy Spider”. Ali Abbasi, reżyser, który dał się poznać przed laty w Cannes, zwyciężając w sekcji Un Certain Regard filmem „Granica” o seksualnym życiu trolli, tym razem jako uczestnik konkursu głównego poszedł w stronę realizmu i kina gatunku. Oparta na faktach historia seryjnego mordercy pracownic seksualnych w Jordanii zachowuje w pierwszej części wzorową dramaturgię kryminału, a jednocześnie służy jako opowieść kondensująca w sobie turbopatriarchalne podwaliny lokalnej społeczności. Wcielająca się w główną rolę bezkompromisowej dziennikarki śledczej Zar Amir-Ebrahimi przypomina momentami Krystynę Jandę z „Człowieka z marmuru” (1976) Andrzeja Wajdy. Jest bezczelna, kiedy trzeba (czyli prawie zawsze), pewna siebie i w pełni oddana antysystemowej sprawie – reprezentuje w filmie humanistyczne wartości przeciwstawione surowemu i opacznie rozumianemu prawu religijnemu. Podobnie jak w „Prześwietleniu” Mungiu, tak i tutaj zostanie pokazany w tle proces socjalizacji, który bardzo wąsko i arbtitralnie ustanawia ramy empatii.
Opresyjna, patriarchalna męskość niewątpliwie jest ukazywana jako problem dla Wschodu, zarówno tego bliskowschodniego, jak i wschodnioeuropejskiego. Jednak Zachód również nie jest wolny od widma klasycznych wzorców męskości. W jednym z najlepszych filmów festiwalu, „Blisko” (2022) Lukasa Dhonta, czuła i troskliwa przyjaźń dwóch chłopców w Belgii zostaje wystawiona na próbę w momencie konfrontacji ze społecznymi wyobrażeniami na temat męskiej przyjaźni. Podobnie jak w debiutanckim „Girl”, tak i tutaj Dhont pokazuje role genderowe jako źródło cierpień. Jednak w „Blisko” emocjocentryczny styl opowiadania staje się sprawniejszy, niewymuszony i głęboko przejmujący. W samym filmie nie dzieje się w istocie wiele, oprócz tego, że całą dramaturgię organizuje umiejętnie komunikowany afekt głównego bohatera, nieustannie kłębiący się gdzieś tuż pod powierzchnią skóry. Nowy film Lukasa Dhonta to brawurowy popis nowej wrażliwości we współczesnym kinie.
Podobny rodzaj wizualnej subtelności, emocjocentrycznego nachylenia i bardzo sprawnego chwytania codziennych, międzyludzkich relacji można było dostrzec także w „Alcarras” Carli Simón, które zdobyło główną nagrodę na tegorocznym Berlinale. Młodość, witalność i sielskość – podobnie jak w „Blisko” – muszą się tu skonfrontować z traumą i przemijaniem zakłócającymi normalny tryb życia. Efemeryczność tych filmów może kojarzyć się także z twórczością Jonasa Mekasa, pioniera dziennika filmowego, który w tym roku miał we Wrocławiu swoją retrospektywę z okazji 100. rocznicy urodzin artysty. W jego twórczości szczególnie rozczulające są bezpretensjonalna narracja, pełne akceptacji podejście do rzeczywistości i potrzeba dostrzegania sensu w pozornie nonsensownym witalizmie codzienności, co w jakiś sposób łączy Mekasa oraz Jolantę Brach-Czainę – autorkę „Szelin istnienia”. Prostota, spokój ducha, ciekawość innego, afirmacyjne podejście do rzeczywistości, fundamentalne zaangażowanie i odrzucenie ról społecznych, które są sprzeczne z autoidentyfikacją. Z pewnością nadużyciem byłoby mówienie, że w kręconych Bolexem obrazach Mekasa, ojca amerykańskiej awangardy filmowej, znajdują się odpowiedzi na wszystkie bolączki współczesności zamapowane na tegorocznych Nowych Horyzontach. Jeśli jednak nie dostarczają one konstruktywnego rozwiązania, to przynajmniej oferują zupełnie sensowny eskapizm.
22. Międzynarodowy Festiwal Filmowy „Nowe Horyzonty”. Wrocław 21-31.07.2022, online 21.07-07.08.2022.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |