ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (450) / 2022

Grzegorz Marcinkowski,

RESZTKI #2: RESZTKA I ŚWIADOMOŚĆ

A A A
Źródłem podmiotowości jest wstręt. Gwałtowna desublimacja i patos oddzielenia wywodzą się od skrytej przed naszym wzrokiem sceny pierwotnego wyparcia; jest to dramat kameralny, żeby nie powiedzieć: rodzinny. Mimo wszystko nawiedzają nas z potworną regularnością powidoki i reminiscencje. Cała nasza konstrukcja zdaje się opierać na pewnym schemacie: najpierw spotkanie, potem odrzucenie. Prowadzi to do wniosku, przy którym musimy się na chwilę zatrzymać, że podmiot w pewnym rudymentarnym sensie jest pozostałością; jest tym, co następuje po geście oddzielenia; jest naskórkowym efektem traumy.

Podmiot jako pozostałość, odpad. Podmiot od-pada, od-dziela się, jest dziełem separacji, a zarazem jej upiornym signum, jest duchem, widmem, cząstką, a zarazem całością. Odpad musi być cząstką, musi być śladem po niegdysiejszej pełni, a zrazem musi być całością, bowiem zarysowuje na płaszczyźnie oddzielenia kontur nowej totalności. Podmiot jest cieniem obiektu, efemerycznym zdublowaniem na płaszczyźnie immanencji, jest resztką niemożliwego zetknięcia pomiędzy przedmiotem a jego własnym obrazem. Podmiot jest pustym miejscem po ciele. Zbrodnia się dokonała dzięki brakowi, nieobecności sprawcy. Cisza następująca po katastrofie imploduje od środka – rysy, pęknięcia, odłamki wielkiej eksplozji nie pozwalają obojętności świata zamknąć się w sobie. Podmiot jest frenezją, wybuchem. Tak jak nieobecność manifestuje siebie poprzez ślad, tak jaźń wyłania się z opuszczenia przez bogów.

W pewnym sensie rozważania o podmiocie są możliwe jedynie w świecie post-sakralnym. Nowoczesna świadomość rozumiana jako zdolność do refleksyjności i dyskursywnego wyrażania samej siebie wyłania się z opuszczonego miejsca, jest mówieniem „na stronie”, a zatem wyłania się w nowoczesnym dramacie, gdzie alegoryczna natura świadczy o nieobecności scalającego sensu. Żadna transcendencja nie może uleczyć rany świadomości. Każde postrzeżenie, każda ekspresja jest u źródła podwojona, tak więc podmiot nie jest substancją – jest raczej zagięciem świata, perspektywicznym złudzeniem, paralaksą. Funkcją podmiotu jest destrukcja – zebranie nieokreślonej wielości i poddanie jej niszczącej rekompozycji. Jeśli mówimy o duchu w znaczeniu heglowskim, zważyć musimy na pracę negatywności konieczną, by jaźń mogła postrzegać swój innobyt jako zmaterializowaną część samej siebie. W ten oto sposób synteza zawiera w sobie wysiłek puryfikacji; podmiot byłby ową nieczystą pozostałością wytracającą się w procesie tworzenia przeciwieństw.

Pojęcie resztek skonfrontowane z ideą podmiotu ukazuje w pełni swą złożoność. Podmiot jest pozostawieniem i wy-stawieniem, jednością spektralną i wewnętrznie skonfliktowaną. Można by rzec, iż jest on czystym jawieniem się, sprowadza się do fenomenalności. Jednak nie możemy odebrać podmiotowi osobliwie rozumianej materialności; jeśli subiektum jest substancją zanegowaną, to jest zbiorem resztek z materialnej, ekonomicznej, społecznej i politycznej produkcji. Podmiot zbiera materialność, aby ją rozsypać, rozspoić, jest momentem rzutu, jest czynnością dekompozycji, momentem, w którym całość znika i pojawia się zbiór części nietworzących całości. Jeżeli jaźń jest monadą, to konstytuuje się ona przez ogląd swej materialnej bazy. Jest samo-kontemplacją, samo-pobudzającą się auto-percepcją. Zarazem podmiot okazuje się oddzieleniem, odgrodzeniem od zewnętrza, które, wbrew postkartezjańskiemu dictum, stanowi jego najgłębszą istotę. Dramat wnętrza rozgrywa się na rubieżach. Inność zawsze poprzedza świadomość, która może być jedynie ruchem cofania się. Nie mamy tu bynajmniej na myśli owej emfatycznej inności, jaką prokurują nam nauki teologiczne; chodzi o obcość tego, co odczuwane, percypowane i dotykane; co zarazem wyrasta z podskórnej symbiozy z tym, co w innym oświetleniu jest samą zasadą odrzucenia.

Podmiot jako zebranie resztek; wszak w samym szczycie samoświadomości doświadczamy momentu dyspersji, wtedy mnogość, wielość, stadność jawią się jako wyróżnione modi bycia. Jeśli pojęciu resztek przyznamy całą wagę, jeśli określimy je w całej jego semantycznej rozpiętości, to dręczeni jesteśmy dramatem z pogranicza religii i ekonomii. Jak zebrać to, co nie stanowi części, co nie odsyła do jedności, co jest mnogością bez jednego? Jaką rangę, rolę zachowują pozostałości i odpadki, jaka celebracja, jaki rodzaj ofiary może nadać im rangę, innymi słowy: jak wartościować resztki? Podmiot, który jest zebraniem resztek, uczestniczy w byciu na uboczu wielkich narracji ideologicznych, estetycznych i religijnych. To, co jest zborem (gminą, chórem) resztek bez jednego, nie może zostać złożone w ofierze, nie może poddać się jurydycznym procedurom sprawdzania tożsamości, rewindykacji i kary. Podmiot nie tyle jest bytem nieskutecznym, ile u-bez-skuteczniającym. Jaźń przebiega różne pola dyskursywne, nie kotwicząc się w żadnym z nich.

Leo Lipski to pisarz rozpadu, który z bolesną jasnością śledził procesy degradacji i dekompozycji. Był pisarzem resztek w tym znaczeniu, iż obce mu były procedury narracyjne, w których naczelną rolę odgrywało pojęcie spełnienia. Podobnie jak jego teksty są nieskończone – pisał je przez wiele lat z wielkim trudem, tak iż obecna forma nie może zostać uznana za finalną – podobnie dramat jego życia, który naznaczyły wojna, dwudziestowieczne totalitaryzmy i wieloletnie cierpienie spowodowane chorobą, nie może być odczytywany inaczej niż jako niezwieńczony, daleki od zamkniętej formy spełnionych żywotów. Był pisarzem różnych postaci życia, pojmowanego jako prze-życie, jako czynność poddana rozlicznym oporom, przechodząca przez wiele upostaciowień – był pisarzem życia podrzędnego, upodlonego i skazanego na rozkład. Lipski, jako twórca małych form, jawi się jako przeciwieństwo epickiej solenności – wszystko u niego jest poszarpane, niedbałe, bełkotliwe, jakby język walczył z chaosem, ulegając mu i poddając się jego ciśnieniu. Stworzył osobliwy idiolekt, coś jakby rzężenie w malignie, oddający chaotyczność żywej mowy, zarazem w przeciwieństwie do Mirona Białoszewskiego nie starał się niczego uwznioślać; jego język jest ciemną mową cierpienia, niedającego się ukoić, niedającego się zbawić. Jest mową resztek.

Dla Lipskiego podmiot był kimś „słabo urodzonym”, kogo prześladowała pamięć i upadlała cielesna degradacja. W polskiej literaturze próżno szukać równie dojmujących opisów rozkładu. Co ciekawe, samo pisanie było dlań komponowaniem z resztek. Istnienie ludzkie okazuje się nieodwracalnie samotne. Każdy tkwi zamurowany we własnym grobie. W takim wypadku pisanie może być jedynie przemierzaniem śmietniska. Frazy, których Lipski pisze o ludzkim opuszczeniu, są tak przejmujące, iż przypominają klasyka pesymizmu, Giacoma Leopardiego. Czytamy w początkowym rozdziale „Niespokojnych”: „Ciemność i morze gotują się. A to siedzi we mnie. Nie można tego wypluć. Łażę wzdłuż bulwarów, ale nie pomaga. Zwierzę, któremu utkwiła strzała w grzbiecie; tarza się, biega, ryczy, pluje, krew zalewa mu oczy; strzała tkwi. Nie ma ludzi i nikt nie wyciągnie strzały. Każdy z nas jest zamknięty we własnej nocy, sam” (Lipski 2022: 71). Owo zamknięcie we własnym cierpieniu wynika z kosmicznej bezdomności.

Lipski jest pisarzem nowoczesnym, więc nie próbuje pustki po transcendencji zapełniać jakimikolwiek idolami. Pod tym względem wydaje się niemal ikonoklastą. Ciemna mowa resztek jest formą liturgii o tyle paradoksalną, iż objawia pustkę. Niczyja bliskość nie jest obiecana; tutaj z nieobecności obietnicy wyrasta kondycja bytu. Nie można mówić, iż jest to byt kaleki – to sugerowałoby ontologiczną prywację, a zatem wskazywałoby, choć w apofatyczną sposób, na bezmiar boskiej obecności. Lipski zbyt wytrawnym jest myślicielem klęski, aby się wypuszczać na takie manowce. W jego świecie pytanie o boskość się nie pojawia, a znaki wiary powracają w upiorny, odwrócony sposób. Wszak tytuł pierwszego rozdziału powieści „Niespokojni” brzmi „Św. Paweł”. Imię apostoła pojawia się nieprzypadkowo: autor „Listu do Rzymian” jest wzorcowym przykładem wojującego apostaty – narrator „Niespokojnych” jest pisarzem klęski, biernym obserwatorem ruiny swojego życia. Opowiada on życie innych, Emila i Ewy, ale tak, jakby wywodził z własnego ciała pamięć dawnych ran. Nie można go nazwać pisarzem ruin – jest pisarzem odpadów. Sam proces narracji wiąże się dla niego z pracą wnętrzności: „Gniję pomału. Wyciekam z siebie powoli, zostaje miękka skorupa, zdeformowany kształt. Jem przeszłość, jak gdybym jadł własny kał, przeżuwam ją ciągle na nowo i znów od początku. To jak łykanie śliny, gdy się chce pić” (tamże). Pisanie i wspominanie to połykanie śliny, przeżuwanie własnych wydzielin. Zresztą sam narrator jest odpadem, zdeformowaną pozostałością.

Podmiot dla Lipskiego to opuszczona przez życie skorupa albo inna post-ludzka forma życia. Bycie wycieka z siebie, opuszcza własne formy, odkształca się. Resztki oferują ciemną epifanię, negatywny obraz świata, który opuściło znaczenie. Resztki to jedyne ślady bycia, które nie wyrastają z estetycznej kłamliwości. Dla Lipskiego dyskurs kultury okazuje się czymś na wskroś szalbierczym. Tym, co pozostaje, są nie ruiny (one wszak łatwo poddają się estetyzacji), ale odpady. Podmiot Lipskiego to ktoś na pozór ludzki, jednak w istocie to byt na poły animalny. Pisarz wyraźnie świadczył przeciwko stratyfikującym mechanizmom opresji, na jakich wspiera się kulturowa prawomyślność.

LITERATURA:

Lipski L.: „Proza wybrana”. Oprac. A. Maciejewska. Wołowiec 2022.