JAK SPAKOWAĆ ŻYCIE (ALBERTO MANGUEL: 'POŻEGNANIE Z BIBLIOTEKĄ. ELEGIA Z DZIESIĘCIORGIEM NAPOMKNIEŃ')
A
A
A
Zacznę od bezwstydnego wyznania, potem pójdzie już łatwiej. Gapię się na książki. Nie zapraszajcie mnie do swoich domów – tak, będę z Wami rozmawiać, będę tę rozmowę podtrzymywać, ale nadejdzie moment, kiedy zapytam: „A co to za książka z czerwoną / białą / niebieską okładką?”. Uprawiam książkowy voyeryzm i z ulgą przyjmuję fakt, że moi przyjaciele także – wtedy mam mniejsze wyrzuty sumienia, że nieustannie podglądam te intymne zakamarki ich mieszkań, biblioteki.
I tak, z tak też niskich pobudek chciałam, choć za pośrednictwem tekstu, podejrzeć bibliotekę Alberto Manguela tuż przed tym, jak się z nią pożegnał na skutek niejasnych przyczyn zmuszających go do opuszczenia francuskiej posiadłości, która stała się domem dla niego samego i jego woluminów.
To podglądanie konkretnego zbioru książek było jedynie częściowo udane – bibliofil pisze elegię dla biblioteki jako takiej, meandrując po swoich półkach i doświadczeniach człowieka czytającego, snując rozmaite rozważania, których dość luźnym spoiwem są trafiające do kontenerów tomy.
Podoba mi się dygresyjność książki – jej struktura jest jedynie pozornie podzielona na osobne eseje, a przejścia między nimi są płynne. Układ książki więc w przewrotny sposób odzwierciedla wygląd bibliotek – jeśli układamy na półkach książki jakoś podobne (jaka jest Wasza strategia? autorzy? kolory? tematy? rozmiar?), to jedna publikacja może dla nas stać się podwaliną lub pretekstem do sięgnięcia po kolejną, stojącą obok. Tak też czyta się eseje autora „Pożegnania z biblioteką”.
Biblioteka Manguela, choć skromnie odżegnuje się on od profesjonalizmu („zawsze mi brakło […] i funduszy, i wiedzy, by uważać się za profesjonalnego zbieracza” [s. 11]), obejmowała trzydzieści pięć tysięcy tomów (zob. s. 9) – tu pewnie wielu z nas wydaje z siebie zazdrosne westchnienie i nie podzielam zarzutu Pawła Majewskiego (kulturaliberalna.pl; choć to jedyny zarzut, którego nie podzielam), że po przeliczeniu jasne okazuje się, że bibliofil wszystkich tych książek przeczytać nie mógł – kto z nas ma bibliotekę samych przeczytanych książek, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Autor jest w swojej czułości do biblioteki bardzo bezbronny, odsłania się ze swoim utopijnym na nią patrzeniem. Ulega on temu samemu pragnieniu, które zapewne wiele osób z nim współdzieli – „Myślałem, że gdy moje książki znajdą własne miejsce, także ja odnajdę swoje” (s. 9) – i oczywiście nie na wartość materialną zbioru kładzie nacisk („Byłem w posiadaniu ledwie kilku książek, które prawdziwy bibliofil uznałby za wartościowe” [s. 11]).
Manguel bibliotek miał sporo. Zaczęło się w Tel Awiwie (fantastyczna historia przedsiębiorczej sekretarki ojca!), potem Argentyna, Paryż, Londyn, Mediolan, Tahiti, Toronto, Calgary… Jego biografię stanowił księgozbiór: „Zapiski na marginesach, incydentalna data na wyklejce, wypłowiały bilet autobusowy użyty w funkcji zakładki z niejasnych już dzisiaj powodów – wszystko to usiłuje przypomnieć mi o tym, kim wówczas byłem. Zazwyczaj zresztą bezskutecznie. Moja pamięć jest w mniejszym stopniu zainteresowana mną samym niż moimi książkami” (s. 18).
Poruszające są refleksje autora o doświadczaniu książek – w dużej mierze też o doświadczaniu fizycznym. Pisze o procesie rozpakowywania (zob. s. 28), układania, odtwarzania poprzednich układów, a także o odwrotności wykładania książek z pudeł – pakowaniu ich (zob. s. 39): „Pakowanie biblioteki stanowi, wprost przeciwnie, ćwiczenie z niepamięci” (s. 39) – chciałoby się powiedzieć – ćwiczenia z utraty, i to utraty samego siebie: „jeżeli prawdą jest, że każda biblioteka jest swoistą autobiografią, to jej pakowanie jawi się jako komponowanie własnego nekrologu” (s. 60).
Oczywiście opowiadanie o bibliotece, ta wielka elegia, jest pretekstem także do pisania o doświadczaniu lektury. Wielkie nazwiska pojawiają się w tomie, to także przez pisarzy (m.in. Borgesa – jego chyba nie mogłoby w publikacji zabraknąć – Kafkę, Nabokova, Flauberta, Dantego) opowiada autor „Pożegnania…” o utracie, to oni niejednokrotnie pomagają ten brak wysłowić. Jakoś paradoksalnie biblioteka pomaga erudycie napisać to pożegnanie.
Manguel kończy swoją książkę rozważaniami o tym, czy literatura ma moc zmiany świata, i o tym, czym powinna (i jaka powinna) być biblioteka narodowa. Oba teksty są ciekawe, choć oczywiście trudno nie powtarzać tez, które zawsze przy okazji poruszania tych tematów już się pojawiały. W przypadku rozważań o roli i mocy literatury zdanie mam od dawna wyrobione (nietrudno pewnie zgadnąć jakie), a do biblioteki pod kierownictwem Argentyńczyka poszłabym natychmiast – gapić się na książki. Stawia jej bowiem konkretne wymagania, wypisane w punktach. Biblioteka Manguela jest miejscem żywym, ważnym, znaczącym.
Nie udaje się autorowi natomiast uciec od nader emocjonalnych tonów. Łamią czasem erudycyjny tok, którym poprowadzona jest narracja – pokazuje to tylko, że książki, które uzbroiły go w sztafaż wiedzy, także go rozczulają, co czyni obraz jedynie pełniejszym.
Szkoda może, że autor – choć pakowanie biblioteki zdaje się okazją do tego idealną – nie pochylił się bardziej nad fenomenem zbieractwa książek (którego sam na pewno jest wyznawcą! A może i ofiarą).
Last but not least – tłumaczenie. Działalność tłumaczeniowa Michała Tabaczyńskiego budzi we mnie narastający podziw. Nie wiem, czy tekst był dla niego takim samym wyzwaniem, jak tłumaczenie Roberta Burtona i jego melancholicznego opus magnum, bo tym razem Tabaczyński ogranicza się do dość lakonicznego, aczkolwiek rzetelnego i ważnego, oddania sprawiedliwości tłumaczom, z których prac korzystał przy przekładzie. Zacytować wypada więc fragment z „Pożegnania…”: „W jednym ze swoich wczesnych esejów Borges zauważa, że przekład można uważać za ekwiwalent brudnopisu i że jedyna różnica między tłumaczeniem a wczesną wersją tekstu zasadza się na chronologii, a nie hierarchiczności” (s. 15).
Nie wiem, jak to jest pakować bibliotekę tak ogromną, jak ta należąca, czy – aby oddać jej podmiotowość – współistniejąca z Manguelem. Pakowałam dużo skromniejsze, śmieszne wręcz rozmiarowo. I za każdym razem nie mogłam się opędzić od Barańczakowego: „naprawdę, ostrożnie, tragarze, / to wszystko jest znacznie cięższe, niż na to wygląda” (Barańczak 2007: 217). Współdzielę więc, na swoją skalę, ból argentyńskiego bibliofilia. Kto z Was pakował kiedyś książki, poczuje jego ból. A osobom swoje książki kochającym, zostawiam jeszcze przestrogę Manguela pod rozwagę: „rzadko pożyczam książki. (…) Twierdzę bowiem, że pożyczanie książek jest równoznaczne z nakłanianiem do kradzieży” (s. 12).
LITERATURA;
Barańczak S.: „Wiersze zebrane”. Kraków 2007.
Majewski P.: „Czytając napisane o przeczytanym napisanym. Recenzja »Pożegnania z biblioteką« Alberto Manguela”. https://kulturaliberalna.pl/2022/05/03/pawel-majewski-recenzja-alberto-manguel-pozegnanie-z-biblioteka/.
I tak, z tak też niskich pobudek chciałam, choć za pośrednictwem tekstu, podejrzeć bibliotekę Alberto Manguela tuż przed tym, jak się z nią pożegnał na skutek niejasnych przyczyn zmuszających go do opuszczenia francuskiej posiadłości, która stała się domem dla niego samego i jego woluminów.
To podglądanie konkretnego zbioru książek było jedynie częściowo udane – bibliofil pisze elegię dla biblioteki jako takiej, meandrując po swoich półkach i doświadczeniach człowieka czytającego, snując rozmaite rozważania, których dość luźnym spoiwem są trafiające do kontenerów tomy.
Podoba mi się dygresyjność książki – jej struktura jest jedynie pozornie podzielona na osobne eseje, a przejścia między nimi są płynne. Układ książki więc w przewrotny sposób odzwierciedla wygląd bibliotek – jeśli układamy na półkach książki jakoś podobne (jaka jest Wasza strategia? autorzy? kolory? tematy? rozmiar?), to jedna publikacja może dla nas stać się podwaliną lub pretekstem do sięgnięcia po kolejną, stojącą obok. Tak też czyta się eseje autora „Pożegnania z biblioteką”.
Biblioteka Manguela, choć skromnie odżegnuje się on od profesjonalizmu („zawsze mi brakło […] i funduszy, i wiedzy, by uważać się za profesjonalnego zbieracza” [s. 11]), obejmowała trzydzieści pięć tysięcy tomów (zob. s. 9) – tu pewnie wielu z nas wydaje z siebie zazdrosne westchnienie i nie podzielam zarzutu Pawła Majewskiego (kulturaliberalna.pl; choć to jedyny zarzut, którego nie podzielam), że po przeliczeniu jasne okazuje się, że bibliofil wszystkich tych książek przeczytać nie mógł – kto z nas ma bibliotekę samych przeczytanych książek, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Autor jest w swojej czułości do biblioteki bardzo bezbronny, odsłania się ze swoim utopijnym na nią patrzeniem. Ulega on temu samemu pragnieniu, które zapewne wiele osób z nim współdzieli – „Myślałem, że gdy moje książki znajdą własne miejsce, także ja odnajdę swoje” (s. 9) – i oczywiście nie na wartość materialną zbioru kładzie nacisk („Byłem w posiadaniu ledwie kilku książek, które prawdziwy bibliofil uznałby za wartościowe” [s. 11]).
Manguel bibliotek miał sporo. Zaczęło się w Tel Awiwie (fantastyczna historia przedsiębiorczej sekretarki ojca!), potem Argentyna, Paryż, Londyn, Mediolan, Tahiti, Toronto, Calgary… Jego biografię stanowił księgozbiór: „Zapiski na marginesach, incydentalna data na wyklejce, wypłowiały bilet autobusowy użyty w funkcji zakładki z niejasnych już dzisiaj powodów – wszystko to usiłuje przypomnieć mi o tym, kim wówczas byłem. Zazwyczaj zresztą bezskutecznie. Moja pamięć jest w mniejszym stopniu zainteresowana mną samym niż moimi książkami” (s. 18).
Poruszające są refleksje autora o doświadczaniu książek – w dużej mierze też o doświadczaniu fizycznym. Pisze o procesie rozpakowywania (zob. s. 28), układania, odtwarzania poprzednich układów, a także o odwrotności wykładania książek z pudeł – pakowaniu ich (zob. s. 39): „Pakowanie biblioteki stanowi, wprost przeciwnie, ćwiczenie z niepamięci” (s. 39) – chciałoby się powiedzieć – ćwiczenia z utraty, i to utraty samego siebie: „jeżeli prawdą jest, że każda biblioteka jest swoistą autobiografią, to jej pakowanie jawi się jako komponowanie własnego nekrologu” (s. 60).
Oczywiście opowiadanie o bibliotece, ta wielka elegia, jest pretekstem także do pisania o doświadczaniu lektury. Wielkie nazwiska pojawiają się w tomie, to także przez pisarzy (m.in. Borgesa – jego chyba nie mogłoby w publikacji zabraknąć – Kafkę, Nabokova, Flauberta, Dantego) opowiada autor „Pożegnania…” o utracie, to oni niejednokrotnie pomagają ten brak wysłowić. Jakoś paradoksalnie biblioteka pomaga erudycie napisać to pożegnanie.
Manguel kończy swoją książkę rozważaniami o tym, czy literatura ma moc zmiany świata, i o tym, czym powinna (i jaka powinna) być biblioteka narodowa. Oba teksty są ciekawe, choć oczywiście trudno nie powtarzać tez, które zawsze przy okazji poruszania tych tematów już się pojawiały. W przypadku rozważań o roli i mocy literatury zdanie mam od dawna wyrobione (nietrudno pewnie zgadnąć jakie), a do biblioteki pod kierownictwem Argentyńczyka poszłabym natychmiast – gapić się na książki. Stawia jej bowiem konkretne wymagania, wypisane w punktach. Biblioteka Manguela jest miejscem żywym, ważnym, znaczącym.
Nie udaje się autorowi natomiast uciec od nader emocjonalnych tonów. Łamią czasem erudycyjny tok, którym poprowadzona jest narracja – pokazuje to tylko, że książki, które uzbroiły go w sztafaż wiedzy, także go rozczulają, co czyni obraz jedynie pełniejszym.
Szkoda może, że autor – choć pakowanie biblioteki zdaje się okazją do tego idealną – nie pochylił się bardziej nad fenomenem zbieractwa książek (którego sam na pewno jest wyznawcą! A może i ofiarą).
Last but not least – tłumaczenie. Działalność tłumaczeniowa Michała Tabaczyńskiego budzi we mnie narastający podziw. Nie wiem, czy tekst był dla niego takim samym wyzwaniem, jak tłumaczenie Roberta Burtona i jego melancholicznego opus magnum, bo tym razem Tabaczyński ogranicza się do dość lakonicznego, aczkolwiek rzetelnego i ważnego, oddania sprawiedliwości tłumaczom, z których prac korzystał przy przekładzie. Zacytować wypada więc fragment z „Pożegnania…”: „W jednym ze swoich wczesnych esejów Borges zauważa, że przekład można uważać za ekwiwalent brudnopisu i że jedyna różnica między tłumaczeniem a wczesną wersją tekstu zasadza się na chronologii, a nie hierarchiczności” (s. 15).
Nie wiem, jak to jest pakować bibliotekę tak ogromną, jak ta należąca, czy – aby oddać jej podmiotowość – współistniejąca z Manguelem. Pakowałam dużo skromniejsze, śmieszne wręcz rozmiarowo. I za każdym razem nie mogłam się opędzić od Barańczakowego: „naprawdę, ostrożnie, tragarze, / to wszystko jest znacznie cięższe, niż na to wygląda” (Barańczak 2007: 217). Współdzielę więc, na swoją skalę, ból argentyńskiego bibliofilia. Kto z Was pakował kiedyś książki, poczuje jego ból. A osobom swoje książki kochającym, zostawiam jeszcze przestrogę Manguela pod rozwagę: „rzadko pożyczam książki. (…) Twierdzę bowiem, że pożyczanie książek jest równoznaczne z nakłanianiem do kradzieży” (s. 12).
LITERATURA;
Barańczak S.: „Wiersze zebrane”. Kraków 2007.
Majewski P.: „Czytając napisane o przeczytanym napisanym. Recenzja »Pożegnania z biblioteką« Alberto Manguela”. https://kulturaliberalna.pl/2022/05/03/pawel-majewski-recenzja-alberto-manguel-pozegnanie-z-biblioteka/.
Alberto Manguel: „Pożegnanie z biblioteką. Elegia z dziesięciorgiem napomknień”. Przeł. Michał Tabaczyśki. Wydawnictwo Drzazgi. Okoniny 2022.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |