ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (451) / 2022

Maja Baczyńska, Józwa Mintoft-Czyż ,

JESZCZE INNA PRZESTRZEŃ

A A A
Maja Baczyńska: W Twoim życiu podróż wydaje się być leitmotivem. Polska, Algieria, Belgia... Które z tych miejsc jest Ci najbliższe i dlaczego, a może każde z nich jest Ci bliskie z innego powodu?

Józwa Mintoft: Polska to moja ojczyzna, tu się urodziłem, tu mieszkam, tu się czuję najlepiej, choć kraj, z którego wyjechałem, bardzo się zmienił po moim powrocie. Ale już np. „polskie” zapachy się nie zmieniły. Algierię kojarzę z dojrzewaniem, odkryciem pewnej niewyrażalnej tajemnicy, jak w „Baśniach z 1001 nocy”. Belgia ma swoje zalety (np. pyszne piwo!), spędziłem w niej wiele lat i mam tam rodzinę i przyjaciół. Jednak z powodu deszczowego klimatu nie chciałbym w Belgii żyć na stałe.

M.B.: Czy algierska muzyka tradycyjna stanowi dla Ciebie inspirację w Twojej twórczości?)

J.M.: Raczej nie, chyba że podświadomie.

M.B.: W latach 80. rozpocząłeś edukację muzyczną. To dla Ciebie czas pierwszych piosenek i zespołów. Zacząłeś też pracować jako sprzedawca płyt CD. Czy ten nieoczywisty epizod jakoś rozszerzył Twoje muzyczne zainteresowania?

J.M.: Owszem. Pracując w sklepie z płytami, mogłem słuchać wszystkiego, od muzyki ludowej Aborygenów po najbardziej nowoczesne kompozycje twórców tak zwanych współczesnych i oczywiście takich gatunków muzycznych jak: jazz, rock, funk, techno, trans, house music itd. W tych czasach nie było Internetu ani YouTube'a, więc dostęp do źródeł najróżniejszej muzyki bardzo rozszerzył moje horyzonty.

M.B.: Przyszedł czas i na teatr wędrowny. Druga miłość po muzyce?

J.M.: W teatrze wędrownym zajmowałem się przede wszystkim dekoracją. Mieliśmy ogromny autokar, którym przewoziliśmy meble, kurtyny, kostiumy i wszystkie akcesoria niezbędne do stworzenia dekoracji na najróżniejszych scenach – w małych miasteczkach, domach spokojnej starości, więzieniach. Codziennie montowaliśmy scenografię, graliśmy naszą sztukę, po czym zwijaliśmy dekorację i pakowaliśmy ją do autokaru. W samych przedstawieniach byłem raczej statystą niż aktorem. W „Il ne faut jurer de rien” („Nie trzeba się zarzekać”) Alfreda de Musseta przebrany za anioła grałem na żywo własną kompozycję na gitarze. Zresztą skomponowałem całą ilustrację muzyczną do tej sztuki. Nie powiedziałbym jednak, że teatr to druga miłość po muzyce.

M.B.: A jak narodził się pomysł na projekt płytowy „Mintoft chante Mintoft”?

J.M.: Kiedy moja druga córka (mam ich trzy) była w brzuszku mamy, chodziliśmy z żoną do szkoły rodzenia. Tam dali ojcom następujące zadanie: napisać list do dziecka – list, który przeczyta ono za dwadzieścia lat. Nie wiedziałem, co napisać i w końcu napisałem piosenkę. Zadzwoniłem do znajomego specjalisty od aranżacji, mówiąc mu, że chcę nagrać jeden utwór, a on na to: „Chcesz wynająć studio nagrań dla jednej piosenki” Nagrajmy płytę!” I tak się zaczęło.

M.B.: A jak narodziła się idea „Nosorożca”?

J.M.: To było proste. Spotkałem Pawła Steczkowskiego, który gra między innymi na kontrabasie. Zagraliśmy razem, chemia zadziałała. On dysponuje studiem domowym, więc podłączyliśmy mikrofon i zaczęliśmy nagrywać. W rzeczywistości nie było to aż takie łatwe, ale dzięki Pawłowi spotkałem bardzo utalentowanych muzyków, z którymi mogłem współpracować, takich jak perkusista Marcin Jahr czy saksofonista Jacek Mielcarek.

M.B.: Co Cię obecnie inspiruje, o czym w muzyce, w poezji chciałbyś opowiadać, czy Twoje postrzeganie muzyki na przestrzeni lat i w obecnym kontekście społecznym jakoś się zmieniło?

J.M.: Inspiruje mnie właściwie wszystko. Muzyka ludowa z całego świata, dźwięki codzienności, śpiew ptaków, ale także paradoksalnie te momenty, gdy nie ma dźwięku, czyli cisza. Jeśli chodzi o słowa, odkrywam możliwości języka polskiego. Dawniej pisałem po francusku, lecz polski pozwala na tworzenie innych melodii, innych akcentów, to zupełnie inna i nowa przestrzeń dla wyobraźni.

M.B.: Słowo i dźwięk. Jak postrzegasz ich relacje?

J.M.: Powiem krótko: słowo to dźwięk!

M.B.: A Twoi ukochani pieśniarze polscy, francuscy...

J.M.: Jest ich wielu, trudno powiedzieć „ukochani”, raczej słucham danego utworu w wykonaniu wybranego artysty, jak np. „Ne me quitte pas” Jacques’a Brela w interpretacji Abbey Lincoln. Bardzo cenię twórczość Mirka Czyżykiewicza. Ostatnio nie słucham pieśniarzy, tylko muzykę instrumentalną. Odkryłem Dorothy Ashby, afroamerykańską artystkę, która gra jazz na harfie, polecam.

M.B.: Jakie są Twoje bliższe i dalsze działania, plany?

J.M.: Nowa płyta z piosenkami po polsku. Na wszystkich utworach gram w oryginalnym stroju DADGAD (czyli przestrajam gitarę) i album tak właśnie się nazywa. To dość oryginalne brzmienie.

M.B.: Dziękuję za rozmowę.
Fot. Antonina Czyż.