JAK MÓWIĆ, ŻEBY POWIEDZIEĆ WŁAŚNIE TO (PATRYK NADOLNY: 'KSIĘGA PARADOKSÓW')
A
A
A
Długo musieliśmy czekać na kolejną książkę Patryka Nadolnego. Po zdobyciu nagrody Grand Prix w VI Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Granitową Strzałę” i opublikowaniu w 2014 roku debiutanckiego tomu pt. „Wyławianie Atlantydy” stargardzki autor siedem lat później przypomniał o sobie „Księgą paradoksów”. Z perspektywy czasu książką chyba przeoczoną, zarówno przez czytelników, jak i również przez krytyków. A szkoda, bo Nadolny po raz kolejny udowadnia, że warto go czytać
I tutaj pozwolę sobie na dygresję: dobrze, tylko jak?
Łączny nakład obu książek wyniósł, jak dowiedziałem się od autora, pięćset egzemplarzy. Debiut, ciepło przyjęty przez krytykę, dziś jest fizycznie właściwie nie do dostania (choć można go znaleźć na platformie Issuu i przeczytać w wersji elektronicznej). Z „Księgą paradoksów”, opublikowaną niecały rok temu, jest lepiej, ale wciąż mówimy tutaj o sferze internetu, tj. o sklepie wydawnictwa (Wydawnictwo Miejskie Posnania) i kilku księgarniach internetowych (taniaksiazka.pl, swiatksiazki.pl, allegro.pl). To wszystko.
W tym upatruję przeoczenie twórczości Nadolnego. W jej niedostępności. Niewielkie nakłady w przypadku poezji przestały już dawno kogokolwiek dziwić. Jeśli jednak połączymy to z brakiem należytej dystrybucji oraz promocji, to dostaniemy utalentowanego poetę, który już na starcie przepada w morzu mniej zdolnych, za to niejednokrotnie lepiej promowanych.
Dlatego czytając „Księgę paradoksów” zastanawiam się, co by było, gdyby Nadolny wydał ją np. w WBPiCAK lub w Łódzkim Domu Literatury (albo jak to się popularnie mówi: „u Gawina”). Czy jego wiersze spotkałyby się z większym odzewem? Na pewno na to zasługują.
Ponadprzeciętna wyobraźnia już od pierwszej książki wyróżniała Nadolnego (rocznik 1993) spośród poetów debiutujących w połowie drugiej dekady XXI wieku (mógł się z nim równać jedynie Rafał Rutkowski, który, począwszy od zbioru „Chodzę spać do rzeki” z 2015 roku, po dziś dzień eksploruje ciemne zakamarki ludzkiej psyche). Iście barokowa wyobraźnia nierzadko okazywała się jednak przeszkodą, bo zdarzało się, że Nadolny nie potrafił jej poskromić. Tak było w „Wyławianiu Atlantydy”, w książce, choć ciekawej pod względem obrazowania, to ostatecznie zbyt przegadanej dla czytelników i krytyki, która po tym, jak przestała nagradzać epigonów Romana Honeta tworzących w nurcie ośmielonej wyobraźni, zwróciła się ku bardziej bezpośrednim przekazom nacechowanym politycznie.
Wspomniany już zwrot polityczny, postulowany przez Igora Stokfiszewskiego w głośnej książce o tym samym tytule, zmiótł więc z planszy większość twórców i twórczyń, dla których to język i zaskakujące skojarzenia składające się na oryginalny obraz poetycki były głównymi wyznacznikami dobrego wiersza.
W „Księdze paradoksów” Patryk Nadolny pozostaje wierny tamtym założeniom, choć w porównaniu do debiutu, mniej jest w drugiej książce słownej waty, efekciarstwa i zachwytu nad możliwościami języka, a więcej samodyscypliny, a co za tym idzie: konkretu.
Słowem-kluczem jest w tej książce „sen”. Nadolny śni na różne sposoby i na nowo próbuje zdefiniować świat przedstawiony i rolę człowieka w jego kształtowaniu. Zanim to jednak zrobi, zmuszony jest poruszać się w nim niejako „po omacku”, na oślep i korzystać z pomocy symboli, które już dawno przestały być użyteczne i pomocne w rozumieniu rzeczywistości. „W którym miejscu bolą mnie symbole?”, pyta nawet autor w wierszu „Animal Symbolicum” (str. 21). Nadolnego interesuje bowiem zależność między językiem a przedmiotem (zainteresowania). Co by było, gdyby przedmiot nazywał się inaczej? Na ile zmieniłaby się jego funkcja i jakie miałoby to społeczno-polityczne konsekwencje? Za przykład niech posłużą wersy z utworu „Niedoskonałość kamieni szlachetnych”:
Diamenty nie lśnią potem i krwią niewolników,
ametyst nie zachwyca się własnym istnieniem
(str. 18)
Albo taki fragment z wiersza o jakże wiele mówiącym tytule: „Materia sama sobą się nie interesuje”:
Chciałem zapytać światło (to przejaw szaleństwa),
czym stanie się beze mnie? Nadal będzie świecić
przykładem, gdy zabraknie pszczół i mądrych ludzi,
a wzniosłe osiągnięcia człowieczej kultury,
idee, wynalazki pozarasta dżungla?
(str. 16)
Lub frazy z tekstu „Istnienie na gapę”:
Chciałem dać własne oczy słońcu i roślinom,
by uwierzyć, że nie ma nic do zobaczenia
(str. 27)
Nadolny, podobnie jak Tadeusz Różewicz, również szuka „nauczyciela i mistrza”, który na nowo „nazwie rzeczy i pojęcia”, choć dziś właściwie nie ma już nic do ocalenia (bo i po co), o czym stargardzki poeta pisze nieomal z satysfakcją:
Antyczna ceramika biesiaduje w grobach,
celtycki miecz wojuje z korzeniami drzew.
Salwy śmiechu pijanej młodzieży na plaży
nie dosięgają wraków statków sprzed stuleci.
(...)
Z odległego wygnania powróci lodowiec
i skończy się impreza do białego rana
(„Proces historyczny”, str. 30)
Czy Patryk Nadolny próbuje zredefiniować świat już tylko z czystego obowiązku poety, który dawno przestał wierzyć w powodzenie sprawy? Dlaczego więc nadal pisze? Czy ma świadomość, że jego próby skazane są na porażkę, więc wyczekuje globalnej katastrofy, która spowoduje wyśniony ogólnoświatowy reset, zwłaszcza w kontekście pojęć i znaczeń? Te pytania są interesujące, bo zawierają w sobie przyznanie się literata do porażki, jeśli chodzi o możliwość wpływu jakiejkolwiek formy literatury na działalność człowieka i zmianę ludzkiej świadomości. Co pozostaje? I tu dochodzimy do paradoksu, na którym opiera swoją twórczość Nadolny. Pozostaje więc samo pisanie, bez większych konsekwencji. Pozostaje zachwyt nad możliwościami języka (towarzyszący poecie od pierwszej książki) i skupienie się na samej możliwości wyrażania siebie, wypowiadania własnych opinii na współczesne tematy, takie jak kryzys uchodźczy, czy katastrofa klimatyczna. To, biorąc pod uwagę nakłady książek poetyckich, i tak niczego nie zmieni, nikogo nie dotknie, ale będzie jakimś gestem sprzeciwu, aktem, zaznaczeniem własnej obecności, o którą Nadolnemu najbardziej chodzi.
Myślę o życiu pozagrobowym
długowiecznych słów.
Gdzie trafię
po języku?
Pyta autor w utworze „Istnieję bardziej” (str. 39). Już sam tytuł zdaje się potwierdzać tę chęć samego zaistnienia, ale takiego pierwotnego, pozbawionego znaczenia w rozumieniu społecznym i zawodowym, to jest zaistnienia w sensie osiągnięcia sukcesu, zrobienia kariery. Tutaj bowiem chodzi o samo życie, jestestwo, obecność w ujęciu egzystencjalnym, biologicznym:
Dlaczego sam się muszę uporać z istnieniem?
Cis, ważka nie doświadczą mojego jestestwa
(„Cień bryzga za plecami niby świeża rana”, str. 11)
Nadolny potrafi naprawdę pięknie pisać. A może nawet lepszym określeniem będzie: pięknie używać słów. Dostrzec można inspiracje poetyką wczesnego Paula Celana, którego nawet cytuje w jednym z utworów. A w motcie do „Księgi paradoksów” umieszcza fragment wiersza Tomaža Šalamuna, którego twórczość też może stanowić klucz do interpretacji tekstów Nadolnego. Choć autor „Wyławiania Atlantydy” nie wytrąca słów ze swoich pierwotnych znaczeń, to jednak zadaje pytanie o zasadność ich dotychczasowego użycia i rozumienia. Podejmuje naprawdę zajmujące kwestie, tylko szkoda, że tak niewiele osób to zauważa.
I tutaj pozwolę sobie na dygresję: dobrze, tylko jak?
Łączny nakład obu książek wyniósł, jak dowiedziałem się od autora, pięćset egzemplarzy. Debiut, ciepło przyjęty przez krytykę, dziś jest fizycznie właściwie nie do dostania (choć można go znaleźć na platformie Issuu i przeczytać w wersji elektronicznej). Z „Księgą paradoksów”, opublikowaną niecały rok temu, jest lepiej, ale wciąż mówimy tutaj o sferze internetu, tj. o sklepie wydawnictwa (Wydawnictwo Miejskie Posnania) i kilku księgarniach internetowych (taniaksiazka.pl, swiatksiazki.pl, allegro.pl). To wszystko.
W tym upatruję przeoczenie twórczości Nadolnego. W jej niedostępności. Niewielkie nakłady w przypadku poezji przestały już dawno kogokolwiek dziwić. Jeśli jednak połączymy to z brakiem należytej dystrybucji oraz promocji, to dostaniemy utalentowanego poetę, który już na starcie przepada w morzu mniej zdolnych, za to niejednokrotnie lepiej promowanych.
Dlatego czytając „Księgę paradoksów” zastanawiam się, co by było, gdyby Nadolny wydał ją np. w WBPiCAK lub w Łódzkim Domu Literatury (albo jak to się popularnie mówi: „u Gawina”). Czy jego wiersze spotkałyby się z większym odzewem? Na pewno na to zasługują.
Ponadprzeciętna wyobraźnia już od pierwszej książki wyróżniała Nadolnego (rocznik 1993) spośród poetów debiutujących w połowie drugiej dekady XXI wieku (mógł się z nim równać jedynie Rafał Rutkowski, który, począwszy od zbioru „Chodzę spać do rzeki” z 2015 roku, po dziś dzień eksploruje ciemne zakamarki ludzkiej psyche). Iście barokowa wyobraźnia nierzadko okazywała się jednak przeszkodą, bo zdarzało się, że Nadolny nie potrafił jej poskromić. Tak było w „Wyławianiu Atlantydy”, w książce, choć ciekawej pod względem obrazowania, to ostatecznie zbyt przegadanej dla czytelników i krytyki, która po tym, jak przestała nagradzać epigonów Romana Honeta tworzących w nurcie ośmielonej wyobraźni, zwróciła się ku bardziej bezpośrednim przekazom nacechowanym politycznie.
Wspomniany już zwrot polityczny, postulowany przez Igora Stokfiszewskiego w głośnej książce o tym samym tytule, zmiótł więc z planszy większość twórców i twórczyń, dla których to język i zaskakujące skojarzenia składające się na oryginalny obraz poetycki były głównymi wyznacznikami dobrego wiersza.
W „Księdze paradoksów” Patryk Nadolny pozostaje wierny tamtym założeniom, choć w porównaniu do debiutu, mniej jest w drugiej książce słownej waty, efekciarstwa i zachwytu nad możliwościami języka, a więcej samodyscypliny, a co za tym idzie: konkretu.
Słowem-kluczem jest w tej książce „sen”. Nadolny śni na różne sposoby i na nowo próbuje zdefiniować świat przedstawiony i rolę człowieka w jego kształtowaniu. Zanim to jednak zrobi, zmuszony jest poruszać się w nim niejako „po omacku”, na oślep i korzystać z pomocy symboli, które już dawno przestały być użyteczne i pomocne w rozumieniu rzeczywistości. „W którym miejscu bolą mnie symbole?”, pyta nawet autor w wierszu „Animal Symbolicum” (str. 21). Nadolnego interesuje bowiem zależność między językiem a przedmiotem (zainteresowania). Co by było, gdyby przedmiot nazywał się inaczej? Na ile zmieniłaby się jego funkcja i jakie miałoby to społeczno-polityczne konsekwencje? Za przykład niech posłużą wersy z utworu „Niedoskonałość kamieni szlachetnych”:
Diamenty nie lśnią potem i krwią niewolników,
ametyst nie zachwyca się własnym istnieniem
(str. 18)
Albo taki fragment z wiersza o jakże wiele mówiącym tytule: „Materia sama sobą się nie interesuje”:
Chciałem zapytać światło (to przejaw szaleństwa),
czym stanie się beze mnie? Nadal będzie świecić
przykładem, gdy zabraknie pszczół i mądrych ludzi,
a wzniosłe osiągnięcia człowieczej kultury,
idee, wynalazki pozarasta dżungla?
(str. 16)
Lub frazy z tekstu „Istnienie na gapę”:
Chciałem dać własne oczy słońcu i roślinom,
by uwierzyć, że nie ma nic do zobaczenia
(str. 27)
Nadolny, podobnie jak Tadeusz Różewicz, również szuka „nauczyciela i mistrza”, który na nowo „nazwie rzeczy i pojęcia”, choć dziś właściwie nie ma już nic do ocalenia (bo i po co), o czym stargardzki poeta pisze nieomal z satysfakcją:
Antyczna ceramika biesiaduje w grobach,
celtycki miecz wojuje z korzeniami drzew.
Salwy śmiechu pijanej młodzieży na plaży
nie dosięgają wraków statków sprzed stuleci.
(...)
Z odległego wygnania powróci lodowiec
i skończy się impreza do białego rana
(„Proces historyczny”, str. 30)
Czy Patryk Nadolny próbuje zredefiniować świat już tylko z czystego obowiązku poety, który dawno przestał wierzyć w powodzenie sprawy? Dlaczego więc nadal pisze? Czy ma świadomość, że jego próby skazane są na porażkę, więc wyczekuje globalnej katastrofy, która spowoduje wyśniony ogólnoświatowy reset, zwłaszcza w kontekście pojęć i znaczeń? Te pytania są interesujące, bo zawierają w sobie przyznanie się literata do porażki, jeśli chodzi o możliwość wpływu jakiejkolwiek formy literatury na działalność człowieka i zmianę ludzkiej świadomości. Co pozostaje? I tu dochodzimy do paradoksu, na którym opiera swoją twórczość Nadolny. Pozostaje więc samo pisanie, bez większych konsekwencji. Pozostaje zachwyt nad możliwościami języka (towarzyszący poecie od pierwszej książki) i skupienie się na samej możliwości wyrażania siebie, wypowiadania własnych opinii na współczesne tematy, takie jak kryzys uchodźczy, czy katastrofa klimatyczna. To, biorąc pod uwagę nakłady książek poetyckich, i tak niczego nie zmieni, nikogo nie dotknie, ale będzie jakimś gestem sprzeciwu, aktem, zaznaczeniem własnej obecności, o którą Nadolnemu najbardziej chodzi.
Myślę o życiu pozagrobowym
długowiecznych słów.
Gdzie trafię
po języku?
Pyta autor w utworze „Istnieję bardziej” (str. 39). Już sam tytuł zdaje się potwierdzać tę chęć samego zaistnienia, ale takiego pierwotnego, pozbawionego znaczenia w rozumieniu społecznym i zawodowym, to jest zaistnienia w sensie osiągnięcia sukcesu, zrobienia kariery. Tutaj bowiem chodzi o samo życie, jestestwo, obecność w ujęciu egzystencjalnym, biologicznym:
Dlaczego sam się muszę uporać z istnieniem?
Cis, ważka nie doświadczą mojego jestestwa
(„Cień bryzga za plecami niby świeża rana”, str. 11)
Nadolny potrafi naprawdę pięknie pisać. A może nawet lepszym określeniem będzie: pięknie używać słów. Dostrzec można inspiracje poetyką wczesnego Paula Celana, którego nawet cytuje w jednym z utworów. A w motcie do „Księgi paradoksów” umieszcza fragment wiersza Tomaža Šalamuna, którego twórczość też może stanowić klucz do interpretacji tekstów Nadolnego. Choć autor „Wyławiania Atlantydy” nie wytrąca słów ze swoich pierwotnych znaczeń, to jednak zadaje pytanie o zasadność ich dotychczasowego użycia i rozumienia. Podejmuje naprawdę zajmujące kwestie, tylko szkoda, że tak niewiele osób to zauważa.
Patryk Nadolny: „Księga paradoksów”. Wydawnictwo Miejskie Posnania. Poznań 2021.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |