ZYSK PO STRACIE (PIERSI) (AUDRE LORDE: 'DZIENNIKI RAKA')
A
A
A
W niedawno opublikowanej w Polsce głośnej książce Anne Boyer „Obumarła” nazwisko Audre Lorde pojawia się zaraz na jej początku, w „Prologu”, tuż obok Susan Sontag, Rachel Carson czy Kathy Acker. Wymienione amerykańskie pisarki łączą diagnoza (nowotwór piersi) i zróżnicowane praktyki opowiadania o tym doświadczeniu. Jak wiadomo, fundamentalny dziś esej Sontag „Choroba jako metafora” nie ma charakteru autobiograficznego. Wybierając tryb intelektualnego namysłu nad szkodliwymi kliszami kulturowymi wyznaczającymi sposoby chorowania, Sontag udało się uciec przed wiwisekcją własnego „ja”; z niemal równą skutecznością przemilczała temat choroby w dzienniku, ograniczając się jedynie do lakonicznych i aforystycznych uwag. Strategia prywatnego milczenia nie jest jednak jedyną, równie często bowiem pisarki stają przed rodzajem nie do końca jasnej powinności świadczenia czy po prostu zapisania siebie w chorobie. Cytowana przez Boyer Kathy Acker pisała na łamach czasopisma „The Guardian” w 1997 roku: „Nawet teraz jest to dla mnie dziwne. Nie mam pojęcia, czemu o tym mówię. Nigdy nie byłam sentymentalna. Może po prostu po to, by powiedzieć, że to się zdarzyło” (cyt. za Boyer 2021: 11-12).
Audre Lorde poznaje swoją diagnozę dwadzieścia lat wcześniej niż Acker i w przeciwieństwie do Sontag nie stosuje żadnej strategii uników – nowotwór i jej „ja” stają się fundamentem „Dzienników raka”, które finalnie okazują się jednak czymś znacznie ważniejszym niż autobiograficzną – jak nazwała ten podgatunek narracji o chorobie Małgorzata Okupnik – kancerografią (zob. Okupnik 2018: 215). Rzecz bowiem toczy się nie tyle o użycie 1. osoby liczby pojedynczej w opowieści maladycznej czy w wyborze – zgodnie ze słowami Boyer – określonej dla pisania o chorobie formy (zob. Boyer 2021: 12), ile o inne konteksty uruchamiane przez nowe doświadczenie. Dla Lorde nowotwór piersi oznacza przede wszystkim potrzebę zabrania głosu, który wykraczałby poza to, co jednostkowe. Jej zapiski są wezwaniem do aktywizmu, do znalezienia siły właśnie na fundamencie choroby: „Oby te słowa – pisała we „Wprowadzeniu” – stały się zachętą dla innych kobiet, oby pomogły im przemówić i podjąć działania wychodzące z naszych doświadczeń z nowotworami i z innymi śmiertelnymi zagrożeniami, milczenie bowiem nigdy nie przyniosło nam nic wartościowego” (s. 32).
Warto jednak podkreślić historyczność książki Lorde. Polscy czytelnicy nadrabiają bowiem zaległość z roku 1980, co niesie taką konsekwencję, że każe konfrontować te zapiski ze zmieniającym się kulturowym i społecznym dyskursem chorób nowotworowych. Piszę niniejszy tekst, mając przed sobą np. fundamentalną książkę Siddarthy Mukherjee’ego „Cesarz wszech chorób. Biografia raka”, niezwykle rozległą bibliotekę z kobiecymi i męskimi kancerografiami, a w słowniku współczesnej polszczyzny termin „onkocelebryta”. Anne Boyer w 2019 roku zwracała więc uwagę, że żyjemy (i w wielu przypadkach piszemy) nie w czasach powszechnego milczenia wokół nowotworów, ale przeciwnie – cancer awareness, świadomości, która zmieniła się w dochodową działalność, często sygnowaną różową wstążką. Piszemy i czytamy o nowotworze piersi we „wrzawie językowej nadprodukcji” (Boyer 2021: 13). Pytanie o to, jak brzmi w tym hałasie nakładających się na siebie głosów ton Audre Lorde, wydaje mi się zatem niezwykle ważne.
Zacznę od tego, jak celne i aktualne okazują się rozważania Lorde zawarte w trzeciej części książki, zatytułowanej „Rak piersi: moc kontra proteza”. Zanim poznałam w całości dziennik Lorde, wzmiankę o nim znalazłam w innej kancerografii – dzienniku „Lewa, wspomnienie prawej” Krystyny Kofty. Przywołanie zapisków amerykańskiej pisarki dotyczyło właśnie kontekstu protezy i kobiecości, a podobieństwa dylematów obu autorek – mimo ponad dwóch dekad dzielących te dzienniki choroby – nie da się zlekceważyć. Poglądy Lorde na temat protez dla kobiet po mastektomii są radykalne i wynikają z przekonania, że proteza jest „ułudą” zamieniającą istotę choroby na „problem kosmetyczny” (s. 122). Za przekonywaniem kobiet do potrzeby powrotu do symetrii piersi stoją nie tylko interesy konkretnych firm, ale przede wszystkim praktyki wymazywania silnego kobiecego głosu, zdolnego mierzyć się z okaleczonym ciałem i lękiem przed śmiercią. Namawianie na protetyczny ekwiwalent piersi, które rozpoczyna się często już przy łóżku wybudzonej z narkozy pacjentki, jest postrzegane przez Lorde jako działanie regresywne, szkodliwe, nasilające nostalgię i słabość kobiet oraz świadczące o sile społecznych schematów płciowych: „Podkreślanie znaczenia pooperacyjnej kosmetyki wzmacnia społeczny stereotyp, dotyczący kobiet, zgodnie z którym jesteśmy tylko tym, co widać, tym, jak się jawimy, a więc żadnym innym aspektem naszego istnienia nie musimy się zajmować. (…) Natychmiastowa estetyczna pociecha niesie ze sobą informację, że nasze uczucia nie są ważne, że to nasz wygląd jest całkowitą sumą naszego ja” (s. 124).
Tymczasem według Lorde w doświadczeniu raka piersi nie chodzi o trzymanie się fizycznych pozorów kobiecości, ale o głębokie przewartościowanie własnego położenia: tożsamości, warunków życia, obrazu przyszłości, wreszcie – wpisanego w nią lęku przed śmiercią. Skupienie uwagi na protezie oddala kobiety od wyrażania własnych potrzeb, zwłaszcza jeśli jedną z nich byłoby poczucie „wystarczalności” siebie z jedną piersią. Lorde oczywiście przyznaje kobietom prawo do podejmowania indywidualnych decyzji, siebie jednak czyni głosem tych, które są świadome społecznych infantylizacji wynikających z definiowania na podstawie wyglądu. U amerykańskiej pisarki proces odzyskiwania pooperacyjnego ciała przebiega wbrew zaleceniom wielu lekarzy i pielęgniarek, radzących, by jak najszybciej zrekonstruować utraconą pierś czy protetycznie wyrównać widoczną asymetrię. Właśnie z tego powodu – uczynienia z braku piersi wręcz atutu – Lorde jest ganiona, dyscyplinowana przez pielęgniarkę, która sugeruje jej, że jej postawa źle wpływa na morale innych pacjentek. Jednak proteza w przypadku piersi tylko w niewielkim stopniu wydaje się funkcjonalna; według Lorde jej głównym „zadaniem” jest zachowywanie pozorów, „tak jakby jedyną konkretną funkcją kobiecego biustu było ukazywanie się obserwatorom w określonym kształcie i rozmiarze, z zachowaniem symetrii” (s. 134).
Autorka „Dzienników raka” dowodzi, że świadome przeżywanie choroby i scalanie własnej tożsamości w następstwie tego doświadczenia wiąże się z akceptacją blizn, których ukrywanie równoznaczne jest z ich trywializowaniem i uznawaniem kobiet za ofiary, a nie wojowniczki: „Odmawiam – pisze stanowczo Lorde – ukrywania swojego ciała tylko po to, żeby kobietofobicznemu światu mogło być dzięki temu nieco wygodniej” (s. 129). Wykorzystanie protezy to zatem wymazanie cennej różnicy, to uparte – i chyba nierealne – przekonanie o możliwości powrotu do dawnej siebie, sprzed choroby i mastektomii. Tożsamość pacjentki pooperacyjnej ma jednak z tej różnicy czerpać siłę, „paliwo dla dynamiczniejszej i bardziej skoncentrowanej egzystencji” (s. 133), by życie znaczyło coś więcej niż „normalny wygląd”, „właściwy kształt” czy powrót do „noszenia normalnego biustonosza lub bikini” (s. 135-142). Wyraźnie słychać w tym eseju, jak Lorde stara się przekroczyć społeczne definiowanie kobiecości nie tylko w aspekcie wyglądu koncentrującego się na piersiach, ale i pod względem stereotypowych usposobień kobiet: cierpiących, słabych, biernych, po prostu – ofiar. Jednocześnie pisarka wcale nie kwestionuje przechodzenia przez żałobę po piersi, żalu po jej utracie, choć potrafi intelektualnie zagospodarować ów brak: „Wciąż jeszcze zdarza mi się – wyznaje – że z wielkim i przejmującym poczuciem straty tęsknię za prawą piersią, za jej realnością, za jej obecnością. Ale w ten sam sposób i tak samo często tęsknię za tym, żeby mieć trzydzieści dwa lata, mając świadomość, że zyskałam na stracie, którą tak opłakuję” (s. 153).
Dwadzieścia lat później Krystyna Kofta, która ostatecznie podejmie w sprawie silikonowej protezy odmienną decyzję niż Audre Lorde, zmierzy się z podobnymi dylematami nakazującymi pytać o własną kobiecość bez jednej piersi. Pierwsze spojrzenie na pooperacyjną ranę uruchamia w niej kulturowe znaczenie symetrii wyglądu: „Te piersi razem, gdy były jeszcze obie, były naprawdę ładne, choć od dawna nie zwracałam na nie szczególnej uwagi. Przyzwyczajenie, że są, wydawało się pewnikiem, że muszą być. Zaburzona symetria” (Kofta 2003: 122). Jak silnie obciążające są tego rodzaju przyzwyczajenia w myśleniu i ocenie własnego ciała przekonują kolejne zapisy Kofty, która walczy w dzienniku z „estetycznym podejściem do choroby” (Kofta 2003: 177), by ostatecznie myśleć o utraconej piersi jak o kawałku mięsa, a o sobie jako o człowieku, a nie (tylko) kobiecie (zob. Kofta 2003: 237-238). I chociaż Kofta poznaje dziennik Lorde tylko z drugiej ręki (dzięki opowieści Izabeli Filipiak), to z przekonaniem dopisuje glosę do stanowczych tez Lorde. Jej refleksje dotyczące postawy Lorde biorą jednak pod uwagę strach wielu kobiet, które „pejzaż bez piersi” widzą tylko w czarnych barwach.
Ostatnie zdanie „Dzienników raka” brzmi następująco: „Nigdy nie wybrałabym tej drogi, ale bardzo się cieszę z bycia tym, kim jestem. Tu, gdzie jestem” (s. 154). Można w poincie doszukać się dwóch podstawowych biegunów, na których osadzone są zapisy Lorde. Z jednej strony jest to „droga choroby”: pozbawiona upiększeń, metafor i estetyzowania. Lorde daje nam opowieść o bólu, strachu i odosobnieniu, które od razu chce przekroczyć. Bycie głosem chorujących na nowotwór piersi kobiet oznacza zaprzeczenie osobliwości własnej pozycji i tak właśnie Lorde ujmuje swoje pisanie we „Wprowadzeniu”: „Rak i mastektomia nie są doświadczeniami wyjątkowymi, przeciwnie, są wspólnym doświadczeniem tysięcy amerykańskich kobiet. Każda z tych kobiet ma konkretny głos, który winien wznieść się i wybrzmieć, i złożyć na wybuch kobiecego gniewu, skierowanego przeciw skrywanym lękom, za sprawą których te raki się plenią” (s. 32). Przejście od prywatnego do publicznego staje się podstawowym gestem Lorde, jej własna historia daje bowiem napęd do przeanalizowania własnego „ja” oraz różnorodnych kontekstów nowotworowej przestrzeni. Jednocześnie już w pierwszych dziennikowych zapiskach jest świadoma, że staje przed podwójnym zadaniem – nie tylko przetrwania w obliczu realnej śmierci („moje życie wywraca się do góry nogami, na nice” – zapisze 16 kwietnia 1979 roku [s. 37]), ale i spożytkowania odczuwanego bólu („Ogrom naszego zadania: wywrócenie świata do góry nogami” [s. 37]).
Lorde zatem choruje, pisze i działa w imieniu wspólnoty kobiet, by przezwyciężyć ich niemoc, bezsilność i milczenie. Taka gotowość, niejako wbrew własnej niemocy, wynika ze sposobu, w jaki pisarka się definiuje i określa – zawsze jako outsiderka, jako inna w grupach, do których należy: feministek, Afroamerykanek, lesbijek, profesorek uniwersyteckich, poetek, matek etc. Siła i dystans wypływające z pozycji Lorde stają się w czasie choroby i po niej okolicznościami sprzyjającymi temu, by zobaczyć możliwości, jakie rysują się w nowotworowym krajobrazie – przed nią samą i przed innymi kobietami. Tak można rozumieć tekst wystąpienia z 1977 roku „Przekształcić milczenie w język i działanie”, w którym Lorde upomina się o kobiecy język i przekroczenie sztucznych rasowych podziałów. Jej teksty w ogóle widzieć trzeba jako najlepsze narzędzie sprzeciwu wobec milczenia kobiet, bo to właśnie ono, ufundowane na wychowaniu do strachu, silniej niż różnice między kobietami białymi i czarnymi, oddziela od siebie, nie pozwalając na zawiązanie prawdziwej wspólnoty.
Z drugiej wszakże strony – i tu wracam do zdania zamykającego „Dzienniki raka” – nowotwór piersi staje się doświadczeniem tożsamościowym. To właśnie z tego powodu Lorde może ostatecznie napisać: „bardzo się cieszę z bycia tym, kim jestem. Tu, gdzie jestem” (s. 154). Opisując rozterki poprzedzające decyzję o mastektomii i leczeniu, cierpienie fizyczne, wsparcie od bliskich kobiet, zmieniające się poczucie własnej seksualności, wreszcie żałobę po piersi, Lorde dochodzi do metaforycznej bramy: „Rak piersi, wraz ze świadomością śmiertelności i amputacją, które za sobą pociąga, wciąż może stać się bramą, bez względu na to, jak okrutne było dotarcie do niej, otwierającą możliwość wykorzystania i rozszerzenia mocy i wiedzy” (s. 115). Nie znaczy to, że poetka pozbyła się lęku; ten nadal jest obecny w jej życiu, ale choroba nauczyła ją wykorzystywać go jako paliwo do skoku z „bezsilności do działania, wówczas praca wykorzystuje strach i tym samym go wyczerpuje, a ja odkrywam w sobie wściekłą moc” (s. 116). Lorde zdaje się dbać o to, by w opowieści o konfrontacji z bólem i śmiercią stawiać na życie, na przyszłość, by liczyć nie tylko szeregi zmarłych kobiet, ale zwłaszcza – by użyć terminu Agnieszki Daukszy z książki „Klub Auschwitz” – „przeżywców”. To dla nich i w ich imieniu Lorde pisze dziennik i manifest zarazem.
Na koniec warto wspomnieć o jeszcze jednym czynniku, który pozwala odkryć paradoksalną aktualność książki Lorde. Poetka w wielu miejscach wspomina o politycznym i społecznym wymiarze chorowania na raka w latach 70. i 80. w Ameryce. Jest czuła na różnorodne formy wykluczeń (klasa, rasa, płeć), krytycznie opisuje działania American Cancer Society, a swoje analizy wspiera naukowymi publikacjami z medycyny. I chociaż wiele szczegółów od tego czasu uległo zmianie (np. w zakresie diagnozowania czy metod terapii), to pozycja osamotnionej pacjentki w świecie, który tak mocno promuje zdrowie i piękno, nie uległa radykalnej ewolucji. W tym sensie dzienniki i wykłady Lorde brzmią niepokojąco aktualnie, pokazując, że chorowanie jest doświadczeniem tyleż historycznym, co powszechnie wykluczającym i osłabiającym. Lorde pomaga nazwać i przezwyciężyć marazm cierpienia, a także – co w obecnym czasie postulującym coraz częściej potrzebę siostrzeństwa – zawiązać wspólnotę, bo w niej łatwiej stratę przekuć na zysk.
LITERATURA:
Boyer A.: „Obumarła”. Przeł. K. Iwaszkiewicz. Wołowiec 2021.
Kofta K.: „Lewa, wspomnienie prawej. Z dziennika”. Warszawa 2003.
Okupnik M.: „W niewoli ciała. Doświadczenie utraty zdrowia i jego reprezentacje”. Kraków 2018.
Schultz D.: „Przeżycia z rakiem Audre Lorde”. Przeł. A. Napolska. https://issuu.com/galeriamiejskaarsenal/docs/creative_sick_states/s/12407070.
Audre Lorde poznaje swoją diagnozę dwadzieścia lat wcześniej niż Acker i w przeciwieństwie do Sontag nie stosuje żadnej strategii uników – nowotwór i jej „ja” stają się fundamentem „Dzienników raka”, które finalnie okazują się jednak czymś znacznie ważniejszym niż autobiograficzną – jak nazwała ten podgatunek narracji o chorobie Małgorzata Okupnik – kancerografią (zob. Okupnik 2018: 215). Rzecz bowiem toczy się nie tyle o użycie 1. osoby liczby pojedynczej w opowieści maladycznej czy w wyborze – zgodnie ze słowami Boyer – określonej dla pisania o chorobie formy (zob. Boyer 2021: 12), ile o inne konteksty uruchamiane przez nowe doświadczenie. Dla Lorde nowotwór piersi oznacza przede wszystkim potrzebę zabrania głosu, który wykraczałby poza to, co jednostkowe. Jej zapiski są wezwaniem do aktywizmu, do znalezienia siły właśnie na fundamencie choroby: „Oby te słowa – pisała we „Wprowadzeniu” – stały się zachętą dla innych kobiet, oby pomogły im przemówić i podjąć działania wychodzące z naszych doświadczeń z nowotworami i z innymi śmiertelnymi zagrożeniami, milczenie bowiem nigdy nie przyniosło nam nic wartościowego” (s. 32).
Warto jednak podkreślić historyczność książki Lorde. Polscy czytelnicy nadrabiają bowiem zaległość z roku 1980, co niesie taką konsekwencję, że każe konfrontować te zapiski ze zmieniającym się kulturowym i społecznym dyskursem chorób nowotworowych. Piszę niniejszy tekst, mając przed sobą np. fundamentalną książkę Siddarthy Mukherjee’ego „Cesarz wszech chorób. Biografia raka”, niezwykle rozległą bibliotekę z kobiecymi i męskimi kancerografiami, a w słowniku współczesnej polszczyzny termin „onkocelebryta”. Anne Boyer w 2019 roku zwracała więc uwagę, że żyjemy (i w wielu przypadkach piszemy) nie w czasach powszechnego milczenia wokół nowotworów, ale przeciwnie – cancer awareness, świadomości, która zmieniła się w dochodową działalność, często sygnowaną różową wstążką. Piszemy i czytamy o nowotworze piersi we „wrzawie językowej nadprodukcji” (Boyer 2021: 13). Pytanie o to, jak brzmi w tym hałasie nakładających się na siebie głosów ton Audre Lorde, wydaje mi się zatem niezwykle ważne.
Zacznę od tego, jak celne i aktualne okazują się rozważania Lorde zawarte w trzeciej części książki, zatytułowanej „Rak piersi: moc kontra proteza”. Zanim poznałam w całości dziennik Lorde, wzmiankę o nim znalazłam w innej kancerografii – dzienniku „Lewa, wspomnienie prawej” Krystyny Kofty. Przywołanie zapisków amerykańskiej pisarki dotyczyło właśnie kontekstu protezy i kobiecości, a podobieństwa dylematów obu autorek – mimo ponad dwóch dekad dzielących te dzienniki choroby – nie da się zlekceważyć. Poglądy Lorde na temat protez dla kobiet po mastektomii są radykalne i wynikają z przekonania, że proteza jest „ułudą” zamieniającą istotę choroby na „problem kosmetyczny” (s. 122). Za przekonywaniem kobiet do potrzeby powrotu do symetrii piersi stoją nie tylko interesy konkretnych firm, ale przede wszystkim praktyki wymazywania silnego kobiecego głosu, zdolnego mierzyć się z okaleczonym ciałem i lękiem przed śmiercią. Namawianie na protetyczny ekwiwalent piersi, które rozpoczyna się często już przy łóżku wybudzonej z narkozy pacjentki, jest postrzegane przez Lorde jako działanie regresywne, szkodliwe, nasilające nostalgię i słabość kobiet oraz świadczące o sile społecznych schematów płciowych: „Podkreślanie znaczenia pooperacyjnej kosmetyki wzmacnia społeczny stereotyp, dotyczący kobiet, zgodnie z którym jesteśmy tylko tym, co widać, tym, jak się jawimy, a więc żadnym innym aspektem naszego istnienia nie musimy się zajmować. (…) Natychmiastowa estetyczna pociecha niesie ze sobą informację, że nasze uczucia nie są ważne, że to nasz wygląd jest całkowitą sumą naszego ja” (s. 124).
Tymczasem według Lorde w doświadczeniu raka piersi nie chodzi o trzymanie się fizycznych pozorów kobiecości, ale o głębokie przewartościowanie własnego położenia: tożsamości, warunków życia, obrazu przyszłości, wreszcie – wpisanego w nią lęku przed śmiercią. Skupienie uwagi na protezie oddala kobiety od wyrażania własnych potrzeb, zwłaszcza jeśli jedną z nich byłoby poczucie „wystarczalności” siebie z jedną piersią. Lorde oczywiście przyznaje kobietom prawo do podejmowania indywidualnych decyzji, siebie jednak czyni głosem tych, które są świadome społecznych infantylizacji wynikających z definiowania na podstawie wyglądu. U amerykańskiej pisarki proces odzyskiwania pooperacyjnego ciała przebiega wbrew zaleceniom wielu lekarzy i pielęgniarek, radzących, by jak najszybciej zrekonstruować utraconą pierś czy protetycznie wyrównać widoczną asymetrię. Właśnie z tego powodu – uczynienia z braku piersi wręcz atutu – Lorde jest ganiona, dyscyplinowana przez pielęgniarkę, która sugeruje jej, że jej postawa źle wpływa na morale innych pacjentek. Jednak proteza w przypadku piersi tylko w niewielkim stopniu wydaje się funkcjonalna; według Lorde jej głównym „zadaniem” jest zachowywanie pozorów, „tak jakby jedyną konkretną funkcją kobiecego biustu było ukazywanie się obserwatorom w określonym kształcie i rozmiarze, z zachowaniem symetrii” (s. 134).
Autorka „Dzienników raka” dowodzi, że świadome przeżywanie choroby i scalanie własnej tożsamości w następstwie tego doświadczenia wiąże się z akceptacją blizn, których ukrywanie równoznaczne jest z ich trywializowaniem i uznawaniem kobiet za ofiary, a nie wojowniczki: „Odmawiam – pisze stanowczo Lorde – ukrywania swojego ciała tylko po to, żeby kobietofobicznemu światu mogło być dzięki temu nieco wygodniej” (s. 129). Wykorzystanie protezy to zatem wymazanie cennej różnicy, to uparte – i chyba nierealne – przekonanie o możliwości powrotu do dawnej siebie, sprzed choroby i mastektomii. Tożsamość pacjentki pooperacyjnej ma jednak z tej różnicy czerpać siłę, „paliwo dla dynamiczniejszej i bardziej skoncentrowanej egzystencji” (s. 133), by życie znaczyło coś więcej niż „normalny wygląd”, „właściwy kształt” czy powrót do „noszenia normalnego biustonosza lub bikini” (s. 135-142). Wyraźnie słychać w tym eseju, jak Lorde stara się przekroczyć społeczne definiowanie kobiecości nie tylko w aspekcie wyglądu koncentrującego się na piersiach, ale i pod względem stereotypowych usposobień kobiet: cierpiących, słabych, biernych, po prostu – ofiar. Jednocześnie pisarka wcale nie kwestionuje przechodzenia przez żałobę po piersi, żalu po jej utracie, choć potrafi intelektualnie zagospodarować ów brak: „Wciąż jeszcze zdarza mi się – wyznaje – że z wielkim i przejmującym poczuciem straty tęsknię za prawą piersią, za jej realnością, za jej obecnością. Ale w ten sam sposób i tak samo często tęsknię za tym, żeby mieć trzydzieści dwa lata, mając świadomość, że zyskałam na stracie, którą tak opłakuję” (s. 153).
Dwadzieścia lat później Krystyna Kofta, która ostatecznie podejmie w sprawie silikonowej protezy odmienną decyzję niż Audre Lorde, zmierzy się z podobnymi dylematami nakazującymi pytać o własną kobiecość bez jednej piersi. Pierwsze spojrzenie na pooperacyjną ranę uruchamia w niej kulturowe znaczenie symetrii wyglądu: „Te piersi razem, gdy były jeszcze obie, były naprawdę ładne, choć od dawna nie zwracałam na nie szczególnej uwagi. Przyzwyczajenie, że są, wydawało się pewnikiem, że muszą być. Zaburzona symetria” (Kofta 2003: 122). Jak silnie obciążające są tego rodzaju przyzwyczajenia w myśleniu i ocenie własnego ciała przekonują kolejne zapisy Kofty, która walczy w dzienniku z „estetycznym podejściem do choroby” (Kofta 2003: 177), by ostatecznie myśleć o utraconej piersi jak o kawałku mięsa, a o sobie jako o człowieku, a nie (tylko) kobiecie (zob. Kofta 2003: 237-238). I chociaż Kofta poznaje dziennik Lorde tylko z drugiej ręki (dzięki opowieści Izabeli Filipiak), to z przekonaniem dopisuje glosę do stanowczych tez Lorde. Jej refleksje dotyczące postawy Lorde biorą jednak pod uwagę strach wielu kobiet, które „pejzaż bez piersi” widzą tylko w czarnych barwach.
Ostatnie zdanie „Dzienników raka” brzmi następująco: „Nigdy nie wybrałabym tej drogi, ale bardzo się cieszę z bycia tym, kim jestem. Tu, gdzie jestem” (s. 154). Można w poincie doszukać się dwóch podstawowych biegunów, na których osadzone są zapisy Lorde. Z jednej strony jest to „droga choroby”: pozbawiona upiększeń, metafor i estetyzowania. Lorde daje nam opowieść o bólu, strachu i odosobnieniu, które od razu chce przekroczyć. Bycie głosem chorujących na nowotwór piersi kobiet oznacza zaprzeczenie osobliwości własnej pozycji i tak właśnie Lorde ujmuje swoje pisanie we „Wprowadzeniu”: „Rak i mastektomia nie są doświadczeniami wyjątkowymi, przeciwnie, są wspólnym doświadczeniem tysięcy amerykańskich kobiet. Każda z tych kobiet ma konkretny głos, który winien wznieść się i wybrzmieć, i złożyć na wybuch kobiecego gniewu, skierowanego przeciw skrywanym lękom, za sprawą których te raki się plenią” (s. 32). Przejście od prywatnego do publicznego staje się podstawowym gestem Lorde, jej własna historia daje bowiem napęd do przeanalizowania własnego „ja” oraz różnorodnych kontekstów nowotworowej przestrzeni. Jednocześnie już w pierwszych dziennikowych zapiskach jest świadoma, że staje przed podwójnym zadaniem – nie tylko przetrwania w obliczu realnej śmierci („moje życie wywraca się do góry nogami, na nice” – zapisze 16 kwietnia 1979 roku [s. 37]), ale i spożytkowania odczuwanego bólu („Ogrom naszego zadania: wywrócenie świata do góry nogami” [s. 37]).
Lorde zatem choruje, pisze i działa w imieniu wspólnoty kobiet, by przezwyciężyć ich niemoc, bezsilność i milczenie. Taka gotowość, niejako wbrew własnej niemocy, wynika ze sposobu, w jaki pisarka się definiuje i określa – zawsze jako outsiderka, jako inna w grupach, do których należy: feministek, Afroamerykanek, lesbijek, profesorek uniwersyteckich, poetek, matek etc. Siła i dystans wypływające z pozycji Lorde stają się w czasie choroby i po niej okolicznościami sprzyjającymi temu, by zobaczyć możliwości, jakie rysują się w nowotworowym krajobrazie – przed nią samą i przed innymi kobietami. Tak można rozumieć tekst wystąpienia z 1977 roku „Przekształcić milczenie w język i działanie”, w którym Lorde upomina się o kobiecy język i przekroczenie sztucznych rasowych podziałów. Jej teksty w ogóle widzieć trzeba jako najlepsze narzędzie sprzeciwu wobec milczenia kobiet, bo to właśnie ono, ufundowane na wychowaniu do strachu, silniej niż różnice między kobietami białymi i czarnymi, oddziela od siebie, nie pozwalając na zawiązanie prawdziwej wspólnoty.
Z drugiej wszakże strony – i tu wracam do zdania zamykającego „Dzienniki raka” – nowotwór piersi staje się doświadczeniem tożsamościowym. To właśnie z tego powodu Lorde może ostatecznie napisać: „bardzo się cieszę z bycia tym, kim jestem. Tu, gdzie jestem” (s. 154). Opisując rozterki poprzedzające decyzję o mastektomii i leczeniu, cierpienie fizyczne, wsparcie od bliskich kobiet, zmieniające się poczucie własnej seksualności, wreszcie żałobę po piersi, Lorde dochodzi do metaforycznej bramy: „Rak piersi, wraz ze świadomością śmiertelności i amputacją, które za sobą pociąga, wciąż może stać się bramą, bez względu na to, jak okrutne było dotarcie do niej, otwierającą możliwość wykorzystania i rozszerzenia mocy i wiedzy” (s. 115). Nie znaczy to, że poetka pozbyła się lęku; ten nadal jest obecny w jej życiu, ale choroba nauczyła ją wykorzystywać go jako paliwo do skoku z „bezsilności do działania, wówczas praca wykorzystuje strach i tym samym go wyczerpuje, a ja odkrywam w sobie wściekłą moc” (s. 116). Lorde zdaje się dbać o to, by w opowieści o konfrontacji z bólem i śmiercią stawiać na życie, na przyszłość, by liczyć nie tylko szeregi zmarłych kobiet, ale zwłaszcza – by użyć terminu Agnieszki Daukszy z książki „Klub Auschwitz” – „przeżywców”. To dla nich i w ich imieniu Lorde pisze dziennik i manifest zarazem.
Na koniec warto wspomnieć o jeszcze jednym czynniku, który pozwala odkryć paradoksalną aktualność książki Lorde. Poetka w wielu miejscach wspomina o politycznym i społecznym wymiarze chorowania na raka w latach 70. i 80. w Ameryce. Jest czuła na różnorodne formy wykluczeń (klasa, rasa, płeć), krytycznie opisuje działania American Cancer Society, a swoje analizy wspiera naukowymi publikacjami z medycyny. I chociaż wiele szczegółów od tego czasu uległo zmianie (np. w zakresie diagnozowania czy metod terapii), to pozycja osamotnionej pacjentki w świecie, który tak mocno promuje zdrowie i piękno, nie uległa radykalnej ewolucji. W tym sensie dzienniki i wykłady Lorde brzmią niepokojąco aktualnie, pokazując, że chorowanie jest doświadczeniem tyleż historycznym, co powszechnie wykluczającym i osłabiającym. Lorde pomaga nazwać i przezwyciężyć marazm cierpienia, a także – co w obecnym czasie postulującym coraz częściej potrzebę siostrzeństwa – zawiązać wspólnotę, bo w niej łatwiej stratę przekuć na zysk.
LITERATURA:
Boyer A.: „Obumarła”. Przeł. K. Iwaszkiewicz. Wołowiec 2021.
Kofta K.: „Lewa, wspomnienie prawej. Z dziennika”. Warszawa 2003.
Okupnik M.: „W niewoli ciała. Doświadczenie utraty zdrowia i jego reprezentacje”. Kraków 2018.
Schultz D.: „Przeżycia z rakiem Audre Lorde”. Przeł. A. Napolska. https://issuu.com/galeriamiejskaarsenal/docs/creative_sick_states/s/12407070.
Audre Lorde: „Dzienniki raka”. Przeł. Anna Dzierzgowska. Fame Art. Lublin 2022.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |