SYNCZYZNA POLSZCZYZNA? (JAN MIODEK: 'POLSZCZYZNA. 200 FELIETONÓW O JĘZYKU')
A
A
A
Kryzys wołacza jest z pewnością najmniej poważnym z kryzysów, które dotykają nas w ostatnich latach. Skoro jednak granice języka wyznaczają granice naszego świata, jakość i bogactwo tego pierwszego decydują o jego efektywności jako narzędzia porozumiewania się ludzi oraz medium pomiędzy człowiekiem a rzeczywistością. W owej drugiej roli język pozwala również kategoryzować i oswajać niespodziewane, przełomowe wydarzenia, prędko bowiem na nie reaguje. Dość przypomnieć wysyp formacji słowotwórczych związanych z koronawirusem czy – szerzące się już niemal natychmiast po inwazji Rosji na sąsiednie państwo – połączenie w Ukrainie (zamiast tradycyjnego, z przyimkiem „na”) w tekstach osób, które uznały je za manifest solidarności z narodem walczącym o suwerenność.
Przemiany może nie tak błyskawiczne, ale względnie szybkie (w porównaniu z procesami językowymi sprzed stuleci) obserwujemy też, rzecz jasna, w internecie, zwłaszcza w mediach społecznościowych. Raz po raz zresztą słychać jeremiady nad upadkiem języka polskiego w sieci, głównie z winy nonszalanckiej postawy młodzieży, która bez umiaru posługuje się emotikonami i słowami przejmowanymi bezrefleksyjnie z angielskiego. „Generacyjne różnice w zachowaniach komunikacyjnych może jeszcze nigdy w dziejach polszczyzny nie były tak wyraźne!” (s. 34) – orzeka Jan Miodek w zbiorze „Polszczyzna. 200 felietonów o języku” w kontekście upowszechnienia się takich wyrazów, jak deadline, research, make-up, agenda, aplikować czy layout. Normatywiści i krzewiciele kultury języka nie przestają więc być potrzebni, ba – właśnie mnogość nowych form i zjawisk w pisemnych i ustnych wypowiedziach Polaków wywołuje zarówno zainteresowanie, jak i zaniepokojenie u osób, które uważają, że skuteczność werbalnej wymiany informacji zależy nie tylko od jej szybkości, lecz także od poprawnej postaci przekazu. O tym, że takich ludzi jest niemało, świadczy popularność internetowych poradni językowych oraz poczytność felietonów, m.in. Macieja Malinowskiego – zwycięzcy ogólnopolskiego dyktanda w Katowicach z 1990 roku – w „Angorze”. Tenże językoznawca swoją kolejną książkę, składającą się z wyboru tekstów zamieszczanych ponadto na stronie WWW „Obcy język polski”, adresuje szczególnie „do tych osób, dla których piękne mówienie i pisanie w ojczystym języku pozostaje czymś ważnym, wartością samą w sobie. (…) kultura języka będąca częścią kultury ogólnej człowieka, a przede wszystkim świadomość językowa objawiająca się tym, że na co dzień zastanawiamy się nad sposobem wysławiania się i pisania, tak by to, co zamierzamy przekazać, było jasne, precyzyjne, logiczne i poprawne, powinny być tym, (…) nad czym [warto – K.Sz.] nieustannie pracować” (Malinowski 2022: 19).
Taka idea, naturalnie, przyświeca też omawianemu – również kolejnemu już – tomowi felietonów Miodka, pochodzących z rubryki „Rzecz o języku” na łamach „Słowa Polskiego” (późniejszej „Gazety Wrocławskiej”), a w mniejszym stopniu z programu „Słownik polsko@polski”, prowadzonego na antenie TVP Polonia. Tytuł z pewnością budzi zamierzone asocjacje z cyklem „Ojczyzna polszczyzna”, który przez dwie dekady emitowała TVP 2 i dzięki któremu autor recenzowanej pozycji stał się szeroko rozpoznawalny. Oczywiście wyraz ten widnieje także na okładkach innych publikacji dotyczących poprawności językowej (por. serię książek Malinowskiego: „Co z tą polszczyzną?”, „Ożeż ty!, polszczyzno” i „Polszczyzna, głuptasie”; notabene, do tej ostatniej przedmowę sporządził wrocławski badacz). Brak przydawki w tytule prezentowanego tu zbioru każe jednak zapytać: „Co z »ojczyzną«?”. Może wydawała się zbyt patetyczna, a może po prostu byłaby myląca jako nazwa własna programu, który nie ma bezpośredniego związku z zawartością tomu; niemniej czytelnicy „Trans-Atlantyku” mogą rozważać, czy ów brak nie oznacza implicite opowiedzenia się – podobnie jak Gombrowicz – za „synczyzną”, rozumianą jako młodość, świeży, buntowniczy duch, zrzucenie brzemienia przeszłości, okowów tradycji (lub oków – dodaje Miodek) itp. Niewątpliwie autora frapują bieżące przemiany w języku, którym w dużej mierze są poświęcone felietony (wybrane spośród nowszych drukowanych w prasie i wygłoszonych w telewizji). O pewnej formie pisze: „Choć nie posłużyłem się nią jeszcze ani razu w życiu, ba – ciągle działa mi ona potwornie na nerwy, musiałbym być ślepy i głuchy, by nie dostrzegać jej rosnącej popularności” (s. 469). Z kolei wywód na temat intensywnego procesu językowego (w celu nakłonienia do lektury również go nie nazywam) puentuje pytaniem retorycznym: „Czy zdominuje on polszczyznę jutra? – zastanawiam się bez przerwy” (s. 361). Ale na szczęście dla nas zastanawia się także nad innymi zagadnieniami, m.in. nad wspomnianymi już angielskimi wtrętami (w rodzaju instant), skrótowcami (LOL) i neosemantyzmami (np. epicki), nad przeobrażeniami stylistycznymi (np. neutralizacją wydźwięku rzeczownika facet), nad ryzykowną formą imiesłowową zaopiekowany (wyłuszcza racje krytykujących ją językoznawców), nad nowymi sensami metaforycznymi (choćby rzeczownika petarda jako określenia), nad wyrazami modnymi powszechnie (wysoki, niesamowicie, narracja) i w slangu młodzieżowym (obczaić, rozkmina).
Odczucia wobec ekspansji pożyczek z języka angielskiego ma Miodek ambiwalentne, np. piętnuje przymiotnik dedykowany, rozpleniony w rozszerzonym znaczeniu (co i mnie przyprawia o dreszcze!): „Przeżyłem już »śruby dedykowane do pewnego typu ścian«, (…) a nawet »osobę dedykowaną do kontaktu ze mną«, nie przypuszczałem jednak, że doczekam się też katedr czy kościołów »dedykowanych takiemu czy innemu patronowi«” (s. 12), po czym wyjaśnia: „Takie wpływy angielszczyzny na zachowania językowe rodaków mnie drażnią, a nie słowa obsługujące nowe rzeczy i zjawiska rzeczywistości elektronicznej i ekonomicznej!” (s. 16). Kryterium stanowią zatem funkcjonalność i realne zapotrzebowanie, ponadto wyrażenie, które jest na topie, nie powinno zastępować szeregu synonimów („[W] języku trzeba być zawsze przeciw modzie!” [s. 168]), stąd normatywiści, z autorem recenzowanej książki włącznie, od lat nie zostawiają suchej nitki np. na wykrzykniku dokładnie – machinalnie stosowanym tłumaczeniu exactly. „Od lat”, bo i w tym zbiorze rozpatrywane są nie tylko aktualne procesy i najświeższa leksyka, lecz także błędy, które dawno zakorzeniły się w (nie)świadomości Polaków mimo systematycznego prostowania w wydawnictwach i audycjach poprawnościowych (odmiana imienia Bruno typu Bruna, Brunem, wahania między zapisem zagranicę a za granicę, używanie rzeczowników oportunista czy resentyment wbrew znaczeniu słownikowemu, zwichrowane – niezgodne ze swymi proweniencją i sensem – konstrukcje wziąć na tapetę czy wszem i wobec itp.).
Impuls do poruszenia konkretnej kwestii dają pytania czytelników, widzów i internautów, a każdy tekst dotyczy co najmniej dwóch powiązanych ze sobą zagadnień. Nierzadko zdarza się też, że temat przewodni jednego felietonu pojawia się jako poboczny w drugim (np. oboczność postacie//postaci w M. lm., problem feminatywów, ruchome końcówki czasowników, zwłaszcza zaś błędy szczególnie denerwujące wrocławskiego językoznawcę, o których dalej). Na końcu – jak to jest przyjęte w takich publikacjach – znajduje się indeks roztrząsanych form, wraz z niepoprawnymi, opatrzonymi gwiazdką. Z kolei ogólny porządek nadaje tym krótkim tekstom (dwie-trzy strony niedużego formatu) podział książki na sześć części: otrzymujemy więc felietony o wyrazie, o słowotwórstwie, o fleksji, o składni, o imionach, nazwiskach i nazwach miejscowych, wreszcie – o wymowie, pisowni i interpunkcji. Co istotne, pierwsza zdecydowanie góruje objętością nad pozostałymi, a autor nie tylko przygląda się w niej nowym leksemom lub znaczeniom, ale też analizuje te przestarzałe. Bynajmniej nie sposób przeto twierdzić, że umniejsza wagę „ojczyzny” na rzecz „synczyzny”. Odtwarzając genezę nazwy gry cetno i licho, wprost nadmienia o swoim podziwie dla etymologii i zafascynowaniu tą nauką; gdzie indziej eksplikuje np.: „Skoro zatem biedronka kryje w sobie pień biedr, obecny także w gwarowych nazwach krów z cętkami, plamami na biodrach, (…) nie może dziwić proces metaforyzacyjny, który doprowadził do określenia biedronki mianem krówki, z epitetem boża, wyrażającym ciepły stosunek uczuciowy do tego owada” (s. 23). Nieraz opiera się na „Słowniku etymologicznym nazw geograficznych Polski” Marii Malec, przykładami z literatury staropolskiej ilustruje przemiany znaczeń, przytacza porównawczo analogie z innych języków. Wiele uwagi poświęca toponimii, głównie tworzeniu – czasem zaskakującemu – przymiotników i nazw mieszkańców od nazw miejscowości. Przy okazji przybliża czytelnikom różne procesy historycznojęzykowe, m.in. przegłos polski, dysymilację (rozpodobnienie identycznych spółgłosek w wyrazie), „tendencję do ucieczki przed homonimią fleksyjną (jednakowością brzmień) dwóch wyrazów w tym samym przypadku gramatycznym” (s. 414), która skutkuje np. dopełniaczem Nowego Światu w odniesieniu do ulicy, czy bardzo produktywną współcześnie derywację ujemną, generującą ucięte rzeczowniki typu impra, szacun, komp, muza. Sięgając do historii języka, tłumaczy, dlaczego status poprawnego zwrotu ma „aleśmy się rozbiegali”, nie „ale żeśmy się rozbiegali”, oraz dlaczego niegdyś dominowała odmiana szepce, a dziś przeważa szepcze. Charakteryzuje też mechanizmy odpowiedzialne za różnicę Tyber, sweter vs. gofr i uspokaja, że nazwa ulicy Radzieckiej to spuścizna nie po epoce wpływów ZSRR, lecz po staropolskiej postaci przymiotnika od rada. Dowiadujemy się ponadto, że „kluczem do zrozumienia wszelkich stanów językowych jest frekwencja (…)” (s. 342).
Jak zasygnalizowałam, sedno podejścia prof. Miodka do neologizmów i bieżących trendów w omawianej dziedzinie polega na popieraniu konstrukcji czy zjawisk potrzebnych i umotywowanych: „W swoich poczynaniach zawodowych związanych z mówieniem i pisaniem o języku staram się o unikanie krańcowo negatywnych ocen (…). Trudno mi jednak nie nazwać nonsensownym coraz powszechniejszego zwyczaju pisania dużymi literami form, w których ta duża litera jest zupełnie nieuzasadniona” (s. 462). Właśnie do zdrowego rozsądku i wyczucia sensowności apeluje, zamiast ex cathedra głosić, że dane słowo lub fraza są prawidłowe, bo tak ustalono: „[Z]danie z Putinem jest niezgodne z normą gramatyczną, dwa pozostałe zaś owej normie odpowiadają. Ale wyrażenie takiego stanowiska to stanowczo za mało. (…) Polecając natomiast wszystkim gramatyczny wzór, (…) zachęcam do jego aprobaty z powodów logicznych” (s. 333); „Interpunkcja jest szkołą myślenia (…)” (s. 449); „Zalecenie to uznać należy za całkowicie racjonalne: wskazując wyłączną postać kalk, normatywiści na pewno chcieli ją jednoznacznie związać z mianownikiem liczby pojedynczej kalka (…)” (s. 292); „[N]ie jestem w stanie pojąć, jak można nie słyszeć, że na początku zdania – powtórzę: pod akcentem – musi się znaleźć forma pełna mnie” (s. 336); „Przy okazji proszę o logiczne używanie pary wyrazowej dzięki – przez” (s. 309). Oczywiście, w polszczyźnie funkcjonuje sporo wyjątków, lecz przynajmniej na część z nich historia języka rzuca światło jako na relikty. Pomimo to język naturalny na szczęście nie przypomina matematyki, a rozważania o zdrobnieniach i zgrubieniach autor podsumowuje: „Względne to więc wszystko, (…) ale dlatego ciekawe, stylistycznie fascynujące!” (s. 195).
Następnym niezbędnym testem innowacji powinna być stosowność, adekwatność do okoliczności. Dla urozmaicenia ilustrację zaczerpnę z wypowiedzi Miodka w książce, która stanowi zapis jego dyskusji z Andrzejem Markowskim i Jerzym Bralczykiem: „Zresztą to »koło« jest całkiem w porządku, ale we właściwym kontekście: w jednej sytuacji życiowej używam więc [jako student – K.Sz.] »koło«, a w innej, na przykład w rozmowie z profesorem, jednak użyję »kolokwium«” („Wszystko zależy…” 2014: 17). Nieskrywaną niechęcią wrocławski lingwista darzy zaś modę językową, snobizm lub pseudonowoczesność: „(…) użyto bynajmniej błędnie – jakby dla samego brzmienia tego słowa, które pociąga rodaków od zawsze” (s. 468); w odniesieniu do nich stawia niekiedy ostre diagnozy, np. motywów preferowania przez Polaków brzmienia pełen kosztem pełny: „Wydaje im się ono dostojniejsze, atrakcyjniejsze, (…) chcą się stylistycznie dowartościować, ale jest to – niestety – zabieg gramatycznie zupełnie chybiony” (s. 354).
Jak dowodzi część zacytowanych fragmentów, choć Miodek kładzie nacisk na racjonalne wyjaśnienia, nierzadkie – lub wręcz charakterystyczne dla niego – okazuje się nasycenie wypowiedzi emocjonalnością, którą podkreśla ekspresywna interpunkcja (a na antenie telewizyjnej – gestykulacja). W rezultacie nawet w przypadku drążenia procesów historycznojęzykowych czy zawiłej etymologii jego teksty są barwne, jak na felietony przystało. Spotykamy się więc z takimi oto żywiołowymi reakcjami charyzmatycznego znawcy polszczyzny na różne „błędy i wypaczenia” podnoszące mu ciśnienie: „Granice mojej odporności nerwowej zostały przekroczone: nie dość, że »year of success«, a nie rok sukcesu, to jeszcze na dodatek ja w roli »guest speakera« (…)! Przyznają Państwo, że była to dawka zabójcza” (s. 54); „[P]sychicznie mnie dobiła pewną »wołaczową opowieścią« inna moja dawna studentka, a obecnie polonistka (…). Ma ona mianowicie przeprawy z rodzicami – oburzonymi, że zwraca się do ich pociech za pomocą formuł typu Madziu! Basiu! (…). Ma być: »Madzia!«, »Basia!« (…)” (s. 298); „Moje towarzyszki podróży metodycznie dobijały mnie też przysłówkiem ciężko (…). Żeby znów nie przywoływać imienia boskiego, zapytam tym razem z pijanym hałasem – jak lubił mawiać nieodżałowany Kisiel (…): czy w polszczyźnie zaprzestano już używania (…) trudno, niełatwo, nieprosto?!” (s. 442). Największą irytację w uczonym wzbudza jednak posiłkowanie się jego autorytetem jako niepodważalnym argumentem w celu usprawiedliwienia jawnych błędów: „Melancholia zamieniła się kiedyś w złość, gdy jeden z telewidzów (…) poinformował mnie, że jego proboszcz po wysłuchaniu żalów dotyczących notorycznego nieodmieniania nazwisk w intencjach mszalnych wypalił, że to prof. Miodek publicznie się kiedyś opowiedział za takim właśnie traktowaniem gramatycznym tychże nazwisk. Jak mogłem kiedykolwiek coś takiego powiedzieć, ja – który dostaję gęsiej skórki, gdy słyszę postacie słowotwórczo-fleksyjne w rodzaju wyżej przytoczonych?!” (s. 390).
Takie emocjonalne komentarze bez wątpienia mają dużą siłę retoryczną i skuteczniej zapadają w pamięć. Towarzyszy im inna metoda indywidualizacji tekstów, mianowicie wplatanie do nich faktów z życia autora, zarówno prywatnego, jak i zawodowego. Oświadcza on zatem, że rozumie ból dydaktyczny przy wpajaniu cudzoziemcom reguł łączenia rzeczowników z liczebnikami, bo odczuwał go podczas dwuletniej pracy na uniwersytecie w Münster, napomyka, że recenzował tę czy tamtą przywoływaną pozycję, gdzie indziej wyznaje: „Jak długo żyję i interesuję się sportem (w moim wypadku te lata się pokrywają!!!), tak długo w komunikatach sportowych słyszę (…)” (s. 277), a z felietonu poświęconego rozszerzeniu znaczenia rzeczownika dieta dowiadujemy się nawet o zapaleniu miedniczek nerkowych u kilkuletniego Jasia. Być może kogoś nieco rażą takie wstawki – o temacie pracy magisterskiej matki profesora (przy okazji etymologii nazwiska Czartoryski i nazwy Puławy) czy o młodszym wnuczku, który „chwali się »dobrym tajmingiem« po udanym wyskoku do piłki i strzale główką” (s. 50). Jednak zapewne zdecydowanej większości czytelników „sprywatyzowanie” rozpatrywanych zagadnień się podoba – czyni je ciekawszymi niż suchy, akademicki wykład i łatwiej przyswajalnymi. Miłośnikom literatury frajdę mogą sprawić występujące tu też wzmianki o lekturach Miodka – wspomnę tylko, że do swych ulubionych pisarzy zalicza Krzysztofa Vargę, a w innym miejscu zwierza się: „Kiedy 19 lutego 2016 roku umarł Umberto Eco, pomyślałem od razu, że jego »Pejzaż semiotyczny« i »Dzieło otwarte« to dwie spośród czterech-pięciu książek, które w największym stopniu ukształtowały mnie na całe życie nauczyciela akademickiego” (s. 408). Oczywiście informacje te są najczęściej ściśle związane z tematem lub wręcz tłumaczą jego wybór – jak wówczas, gdy profesora trzymającego w ręku tom „Inne ochoty. Jerzy Pilch w rozmowach z Eweliną Pietrowiak” ktoś w księgarni zapytał o tytułowe nazwisko z „e” zamiast spodziewanego „o”. Miodek nieraz cytuje zarówno literaturę, jak i cenionych przez siebie językoznawców, np.: „(…) – pisał wiele lat temu prof. Stefan Reczek, pierwszy autor »Rzeczy o języku«, który pytał mnie z gramatyki na egzaminie wstępnym na wrocławską polonistykę w roku 1963” (s. 27). Swoją drogą, choć w trakcie lektury samych felietonów czasem można się uśmiechnąć, to na głos roześmiałam się jedynie przy fragmencie z „444 zdań polskich” Bralczyka.
À propos humoru, najbardziej urzekający tyleż w omawianym zbiorze, co w osobowości profesora wydaje się jego autoironiczny dystans do siebie – potrafi śmiać się z własnego wizerunku utrwalonego w świadomości społecznej: „Spośród wszystkich doskonałych monologów-parodii moich wykładów, w których specjalizuje się od lat Łukasz Rybarski z Kabaretu pod Wyrwigroszem, największą radość sprawia moim wnukom ten, w którym utalentowany aktor zastanawia się, zasilając tę refleksję odpowiednią gestykulacją, dlaczego (…) [po resztę odsyłam do książki lub do skeczu – K.Sz.]” (s. 439); „Krąży w Internecie zabawny komiks-fotomontaż, w którym jakiś Darek pyta mnie, czy mówienie »Stary Sącz« jest poprawne, a ja odpowiadam, że lepiej powiedzieć: »Tato, zachęcam cię, abyś pił przez słomkę«” (s. 406). (Uprzedzam tu ewentualny zarzut, jakoby Miodek nie znał pojęcia mem – otóż wyjaśnia je w innym felietonie, co łatwo sprawdzić dzięki indeksowi). „Znajomi i studenci znają moje żartobliwe oświadczenie, że na pytania dotyczące końcówek -a, -u dopełniacza liczby pojedynczej rzeczowników rodzaju męskiego nie odpowiadam!” (s. 304) – ten ostatni przykład dowodzi, że słynny badacz nie drapuje się w szaty nieomylnego autorytetu. Na dodatek przyznaje się do błędu w wypowiedzi zanotowanej w książce „Wszystko zależy od przyimka” (przeoczonego przez korektę), a wytykając innym uleganie modzie językowej czy nadużywanie przerywników, nie omieszkuje wskazać własnych manieryzmów: „Kieruję te uwagi także do siebie, gdy wychwytuję pojawiające się u mnie zbyt często »proszę państwa«, »prawda«, »tak jest«” (s. 134). Nie udaje, że stale i w pełni jest au courant: „Powtórzę: ja tego oops//ups nie znałem, ale gdy opowiadałem o nim w domu, Żona poinformowała mnie, że już kilkanaście lat temu słyszała to wykrzyknienie w ustach uczniów (…)” (s. 471).
Skoro autor czyni liczne wyznania, również recenzentka pozwoli sobie na osobistą ocenę kilku wyimków. Jako najbardziej pokrzepiające odebrałam jego stanowisko w sprawie feminatywów, które niestety nawet część lingwistów nadal lekceważy i uznaje za trudny do zaakceptowania eksces. Tymczasem Miodek na pytanie, czy o kobiecie powinno się napisać: „zaproszono prezydenta Świdnicy”, czy „prezydent Świdnicy”, rozstrzyga: „Wybór należy do użytkowników języka. A ja zawsze dopowiadam z nutką sarkazmu, że nie byłoby problemu, gdyby w komunikacyjnym obiegu – tak jak w języku czeskim czy słowackim – była »prezydentka«!” (s. 186). Co potwierdza ów „komunikacyjny obieg” (oraz sporo innych przykładów), profesor dość swobodnie traktuje rozróżnienie między tzw. przydawką charakteryzującą (cecha przygodna) a przydawką klasyfikującą (cecha stała, gatunkowa, tworząca pojęcie), które mają odmienne położenie względem rzeczownika. Z kolei zadziwił mnie prawie stuletni rodowód słowa hipster, a zbudował – komentarz do niego: „Hipster narodził się w momencie, gdy na nowoczesnej ulicy spotkali się biały z czarnym, najważniejszą zaś szansą w jego przygodzie było przekroczenie własnej kultury i rasy oraz ustanowienie komunikacji między obcymi sobie dotąd światami” (s. 48). Tymczasem olśnieniem i przestrogą zawodową (jako dla redaktorki) okazało się potępienie – stosowanego także przeze mnie – sformułowania „wielka litera”, które „wdarło się do słowników i podręczników szkolnych”, a wrocławskiego językoznawcę „wyjątkowo irytuje. (…) Wielki to jest duży + nacechowanie emocjonalne (…). Jak można określać mianem wielkiej literę?!!” (s. 463, 464). Wszakże owa uwaga świadczy o tym, że litera – przynajmniej „wielka” – w samym autorze książki wywołuje silne emocje.
Niezależnie od takich gorących reakcji na niektóre krytykowane zwroty Miodek wykazuje zarazem zrozumienie dla różnych mechanizmów językowych i umasawiających się form (zwłaszcza obocznych i powstałych na zasadzie analogii); stara się obiektywnie przedstawić przyczyny ich popularności: „Historycznie jest to nawet uzasadnione. (…) Dlatego nie wytaczam żadnych poprawnościowych dział przeciw (…)” (s. 398, 399); „Mnie to ani nie gorszy, ani nie dziwi” (s. 421); „Ja jednak nie zżymam się na jej [wzmiankowanej tłumaczki – K.Sz.] postępowanie gramatyczne, owszem – jestem pewien, że tak samo zachowałaby się (…) absolutna większość rodaków” (s. 344). Normatywiści i krzewiciele poprawnej polszczyzny mają wszak świadomość, że język, acz rządzony regułami, stanowi żywioł, toteż nie sposób wymusić na jego użytkownikach konkretnego zachowania, szczególnie wbrew szerzącemu się trendowi (choć niektóre bywają przejściowymi modami): „Myślę, że w kolejnych wydaniach słowników z tego kwalifikatora trzeba będzie zrezygnować, bo życie go zweryfikowało. (…) te ryzyka w liczbie mnogiej (…) są w tekstach urzędowych używane już powszechnie” (s. 297); „Zakaz posługiwania się postacią odmienioną na agiehu byłby nierealny i gramatycznie zupełnie nieuzasadniony, bo większość tego typu skrótów może być (…) deklinowana (…)” (s. 459). W skrajnych sytuacjach pozostaje bezradne westchnienie i przyznanie się do porażki dydaktycznej: „Burzy się na to moja krew dawnego sportowca i starego kibica, ale co mam robić?!” (s. 55); „Przez wiele lat walczyłem z wkurzaniem się w oficjalnych wypowiedziach, zwracając uwagę, że jest ono tylko eufemizmem jakże wulgarnego czasownika wkur… się. Mogłem sobie walczyć! – powiem gorzko i z sarkazmem” (s. 266).
Jak pisała Irena Bajerowa w przedmowie do wyboru pytań i odpowiedzi z Poradni Językowej Uniwersytetu Śląskiego: „Mają więc językoznawcy i prawo, i obowiązek prowadzenia poradnictwa językowego; winni przy tym mieć na uwadze przede wszystkim (…) zgodność kwestionowanej formy z podstawowymi zasadami systemu językowego i stopień (dez)aprobaty społecznej danego przypadku. To jednak nie zwalnia od pamięci o niepewnej przewidywalności rozwoju języka…” (Bajerowa 2007: 10). Z kolei w cytowanej już dyskusji trzech językoznawców jej moderator Jerzy Sosnowski pyta o możliwość dekretowania przez normatywistów zmian w języku i przywołuje metaforyczną opozycję botanika i ogrodnika – ten drugi „nie wkracza w DNA kwiatów”. Rozmówcy odnoszą się do owego wątku następująco: Markowski: „Wkraczać nie można, można sugerować, które formy są lepsze. Czy zmodyfikowane genetycznie, czy nie”. Bralczyk: „Ja myślę inaczej (…). Jedynym prawem, które mamy, jest to, że nam się coś podoba albo nie”. Miodek: „Jesteśmy w roli spolegliwego – w znaczeniu Kotarbińskiego – doradcy” („Wszystko zależy…” 2014: 175). Takim doradcą, choć niestroniącym od wyrażania osobistego stanowiska, stara się być od lat autor omawianej książki. A jeśli czytelnik się teraz zastanawia, jakie jest znaczenie przymiotnika spolegliwy w ujęciu Kotarbińskiego i „nie-Kotarbińskiego”, to ma jeszcze jeden powód, aby sięgnąć po „200 felietonów o języku”.
LITERATURA:
Bajerowa I.: „Ci biedni językoznawcy, czyli kłopoty z kulturą języka”. W: „Www.poradniajęzykowa.pl”. Red. K. Wyrwas. Katowice 2007.
Malinowski M.: „Ożeż ty!, polszczyzno. Wątpliwości użytkowników języka, wyjaśnienia lingwistyczne”. Kraków 2022.
„Wszystko zależy od przyimka. Bralczyk, Miodek, Markowski w rozmowie z Jerzym Sosnowskim”. Warszawa 2014.
Przemiany może nie tak błyskawiczne, ale względnie szybkie (w porównaniu z procesami językowymi sprzed stuleci) obserwujemy też, rzecz jasna, w internecie, zwłaszcza w mediach społecznościowych. Raz po raz zresztą słychać jeremiady nad upadkiem języka polskiego w sieci, głównie z winy nonszalanckiej postawy młodzieży, która bez umiaru posługuje się emotikonami i słowami przejmowanymi bezrefleksyjnie z angielskiego. „Generacyjne różnice w zachowaniach komunikacyjnych może jeszcze nigdy w dziejach polszczyzny nie były tak wyraźne!” (s. 34) – orzeka Jan Miodek w zbiorze „Polszczyzna. 200 felietonów o języku” w kontekście upowszechnienia się takich wyrazów, jak deadline, research, make-up, agenda, aplikować czy layout. Normatywiści i krzewiciele kultury języka nie przestają więc być potrzebni, ba – właśnie mnogość nowych form i zjawisk w pisemnych i ustnych wypowiedziach Polaków wywołuje zarówno zainteresowanie, jak i zaniepokojenie u osób, które uważają, że skuteczność werbalnej wymiany informacji zależy nie tylko od jej szybkości, lecz także od poprawnej postaci przekazu. O tym, że takich ludzi jest niemało, świadczy popularność internetowych poradni językowych oraz poczytność felietonów, m.in. Macieja Malinowskiego – zwycięzcy ogólnopolskiego dyktanda w Katowicach z 1990 roku – w „Angorze”. Tenże językoznawca swoją kolejną książkę, składającą się z wyboru tekstów zamieszczanych ponadto na stronie WWW „Obcy język polski”, adresuje szczególnie „do tych osób, dla których piękne mówienie i pisanie w ojczystym języku pozostaje czymś ważnym, wartością samą w sobie. (…) kultura języka będąca częścią kultury ogólnej człowieka, a przede wszystkim świadomość językowa objawiająca się tym, że na co dzień zastanawiamy się nad sposobem wysławiania się i pisania, tak by to, co zamierzamy przekazać, było jasne, precyzyjne, logiczne i poprawne, powinny być tym, (…) nad czym [warto – K.Sz.] nieustannie pracować” (Malinowski 2022: 19).
Taka idea, naturalnie, przyświeca też omawianemu – również kolejnemu już – tomowi felietonów Miodka, pochodzących z rubryki „Rzecz o języku” na łamach „Słowa Polskiego” (późniejszej „Gazety Wrocławskiej”), a w mniejszym stopniu z programu „Słownik polsko@polski”, prowadzonego na antenie TVP Polonia. Tytuł z pewnością budzi zamierzone asocjacje z cyklem „Ojczyzna polszczyzna”, który przez dwie dekady emitowała TVP 2 i dzięki któremu autor recenzowanej pozycji stał się szeroko rozpoznawalny. Oczywiście wyraz ten widnieje także na okładkach innych publikacji dotyczących poprawności językowej (por. serię książek Malinowskiego: „Co z tą polszczyzną?”, „Ożeż ty!, polszczyzno” i „Polszczyzna, głuptasie”; notabene, do tej ostatniej przedmowę sporządził wrocławski badacz). Brak przydawki w tytule prezentowanego tu zbioru każe jednak zapytać: „Co z »ojczyzną«?”. Może wydawała się zbyt patetyczna, a może po prostu byłaby myląca jako nazwa własna programu, który nie ma bezpośredniego związku z zawartością tomu; niemniej czytelnicy „Trans-Atlantyku” mogą rozważać, czy ów brak nie oznacza implicite opowiedzenia się – podobnie jak Gombrowicz – za „synczyzną”, rozumianą jako młodość, świeży, buntowniczy duch, zrzucenie brzemienia przeszłości, okowów tradycji (lub oków – dodaje Miodek) itp. Niewątpliwie autora frapują bieżące przemiany w języku, którym w dużej mierze są poświęcone felietony (wybrane spośród nowszych drukowanych w prasie i wygłoszonych w telewizji). O pewnej formie pisze: „Choć nie posłużyłem się nią jeszcze ani razu w życiu, ba – ciągle działa mi ona potwornie na nerwy, musiałbym być ślepy i głuchy, by nie dostrzegać jej rosnącej popularności” (s. 469). Z kolei wywód na temat intensywnego procesu językowego (w celu nakłonienia do lektury również go nie nazywam) puentuje pytaniem retorycznym: „Czy zdominuje on polszczyznę jutra? – zastanawiam się bez przerwy” (s. 361). Ale na szczęście dla nas zastanawia się także nad innymi zagadnieniami, m.in. nad wspomnianymi już angielskimi wtrętami (w rodzaju instant), skrótowcami (LOL) i neosemantyzmami (np. epicki), nad przeobrażeniami stylistycznymi (np. neutralizacją wydźwięku rzeczownika facet), nad ryzykowną formą imiesłowową zaopiekowany (wyłuszcza racje krytykujących ją językoznawców), nad nowymi sensami metaforycznymi (choćby rzeczownika petarda jako określenia), nad wyrazami modnymi powszechnie (wysoki, niesamowicie, narracja) i w slangu młodzieżowym (obczaić, rozkmina).
Odczucia wobec ekspansji pożyczek z języka angielskiego ma Miodek ambiwalentne, np. piętnuje przymiotnik dedykowany, rozpleniony w rozszerzonym znaczeniu (co i mnie przyprawia o dreszcze!): „Przeżyłem już »śruby dedykowane do pewnego typu ścian«, (…) a nawet »osobę dedykowaną do kontaktu ze mną«, nie przypuszczałem jednak, że doczekam się też katedr czy kościołów »dedykowanych takiemu czy innemu patronowi«” (s. 12), po czym wyjaśnia: „Takie wpływy angielszczyzny na zachowania językowe rodaków mnie drażnią, a nie słowa obsługujące nowe rzeczy i zjawiska rzeczywistości elektronicznej i ekonomicznej!” (s. 16). Kryterium stanowią zatem funkcjonalność i realne zapotrzebowanie, ponadto wyrażenie, które jest na topie, nie powinno zastępować szeregu synonimów („[W] języku trzeba być zawsze przeciw modzie!” [s. 168]), stąd normatywiści, z autorem recenzowanej książki włącznie, od lat nie zostawiają suchej nitki np. na wykrzykniku dokładnie – machinalnie stosowanym tłumaczeniu exactly. „Od lat”, bo i w tym zbiorze rozpatrywane są nie tylko aktualne procesy i najświeższa leksyka, lecz także błędy, które dawno zakorzeniły się w (nie)świadomości Polaków mimo systematycznego prostowania w wydawnictwach i audycjach poprawnościowych (odmiana imienia Bruno typu Bruna, Brunem, wahania między zapisem zagranicę a za granicę, używanie rzeczowników oportunista czy resentyment wbrew znaczeniu słownikowemu, zwichrowane – niezgodne ze swymi proweniencją i sensem – konstrukcje wziąć na tapetę czy wszem i wobec itp.).
Impuls do poruszenia konkretnej kwestii dają pytania czytelników, widzów i internautów, a każdy tekst dotyczy co najmniej dwóch powiązanych ze sobą zagadnień. Nierzadko zdarza się też, że temat przewodni jednego felietonu pojawia się jako poboczny w drugim (np. oboczność postacie//postaci w M. lm., problem feminatywów, ruchome końcówki czasowników, zwłaszcza zaś błędy szczególnie denerwujące wrocławskiego językoznawcę, o których dalej). Na końcu – jak to jest przyjęte w takich publikacjach – znajduje się indeks roztrząsanych form, wraz z niepoprawnymi, opatrzonymi gwiazdką. Z kolei ogólny porządek nadaje tym krótkim tekstom (dwie-trzy strony niedużego formatu) podział książki na sześć części: otrzymujemy więc felietony o wyrazie, o słowotwórstwie, o fleksji, o składni, o imionach, nazwiskach i nazwach miejscowych, wreszcie – o wymowie, pisowni i interpunkcji. Co istotne, pierwsza zdecydowanie góruje objętością nad pozostałymi, a autor nie tylko przygląda się w niej nowym leksemom lub znaczeniom, ale też analizuje te przestarzałe. Bynajmniej nie sposób przeto twierdzić, że umniejsza wagę „ojczyzny” na rzecz „synczyzny”. Odtwarzając genezę nazwy gry cetno i licho, wprost nadmienia o swoim podziwie dla etymologii i zafascynowaniu tą nauką; gdzie indziej eksplikuje np.: „Skoro zatem biedronka kryje w sobie pień biedr, obecny także w gwarowych nazwach krów z cętkami, plamami na biodrach, (…) nie może dziwić proces metaforyzacyjny, który doprowadził do określenia biedronki mianem krówki, z epitetem boża, wyrażającym ciepły stosunek uczuciowy do tego owada” (s. 23). Nieraz opiera się na „Słowniku etymologicznym nazw geograficznych Polski” Marii Malec, przykładami z literatury staropolskiej ilustruje przemiany znaczeń, przytacza porównawczo analogie z innych języków. Wiele uwagi poświęca toponimii, głównie tworzeniu – czasem zaskakującemu – przymiotników i nazw mieszkańców od nazw miejscowości. Przy okazji przybliża czytelnikom różne procesy historycznojęzykowe, m.in. przegłos polski, dysymilację (rozpodobnienie identycznych spółgłosek w wyrazie), „tendencję do ucieczki przed homonimią fleksyjną (jednakowością brzmień) dwóch wyrazów w tym samym przypadku gramatycznym” (s. 414), która skutkuje np. dopełniaczem Nowego Światu w odniesieniu do ulicy, czy bardzo produktywną współcześnie derywację ujemną, generującą ucięte rzeczowniki typu impra, szacun, komp, muza. Sięgając do historii języka, tłumaczy, dlaczego status poprawnego zwrotu ma „aleśmy się rozbiegali”, nie „ale żeśmy się rozbiegali”, oraz dlaczego niegdyś dominowała odmiana szepce, a dziś przeważa szepcze. Charakteryzuje też mechanizmy odpowiedzialne za różnicę Tyber, sweter vs. gofr i uspokaja, że nazwa ulicy Radzieckiej to spuścizna nie po epoce wpływów ZSRR, lecz po staropolskiej postaci przymiotnika od rada. Dowiadujemy się ponadto, że „kluczem do zrozumienia wszelkich stanów językowych jest frekwencja (…)” (s. 342).
Jak zasygnalizowałam, sedno podejścia prof. Miodka do neologizmów i bieżących trendów w omawianej dziedzinie polega na popieraniu konstrukcji czy zjawisk potrzebnych i umotywowanych: „W swoich poczynaniach zawodowych związanych z mówieniem i pisaniem o języku staram się o unikanie krańcowo negatywnych ocen (…). Trudno mi jednak nie nazwać nonsensownym coraz powszechniejszego zwyczaju pisania dużymi literami form, w których ta duża litera jest zupełnie nieuzasadniona” (s. 462). Właśnie do zdrowego rozsądku i wyczucia sensowności apeluje, zamiast ex cathedra głosić, że dane słowo lub fraza są prawidłowe, bo tak ustalono: „[Z]danie z Putinem jest niezgodne z normą gramatyczną, dwa pozostałe zaś owej normie odpowiadają. Ale wyrażenie takiego stanowiska to stanowczo za mało. (…) Polecając natomiast wszystkim gramatyczny wzór, (…) zachęcam do jego aprobaty z powodów logicznych” (s. 333); „Interpunkcja jest szkołą myślenia (…)” (s. 449); „Zalecenie to uznać należy za całkowicie racjonalne: wskazując wyłączną postać kalk, normatywiści na pewno chcieli ją jednoznacznie związać z mianownikiem liczby pojedynczej kalka (…)” (s. 292); „[N]ie jestem w stanie pojąć, jak można nie słyszeć, że na początku zdania – powtórzę: pod akcentem – musi się znaleźć forma pełna mnie” (s. 336); „Przy okazji proszę o logiczne używanie pary wyrazowej dzięki – przez” (s. 309). Oczywiście, w polszczyźnie funkcjonuje sporo wyjątków, lecz przynajmniej na część z nich historia języka rzuca światło jako na relikty. Pomimo to język naturalny na szczęście nie przypomina matematyki, a rozważania o zdrobnieniach i zgrubieniach autor podsumowuje: „Względne to więc wszystko, (…) ale dlatego ciekawe, stylistycznie fascynujące!” (s. 195).
Następnym niezbędnym testem innowacji powinna być stosowność, adekwatność do okoliczności. Dla urozmaicenia ilustrację zaczerpnę z wypowiedzi Miodka w książce, która stanowi zapis jego dyskusji z Andrzejem Markowskim i Jerzym Bralczykiem: „Zresztą to »koło« jest całkiem w porządku, ale we właściwym kontekście: w jednej sytuacji życiowej używam więc [jako student – K.Sz.] »koło«, a w innej, na przykład w rozmowie z profesorem, jednak użyję »kolokwium«” („Wszystko zależy…” 2014: 17). Nieskrywaną niechęcią wrocławski lingwista darzy zaś modę językową, snobizm lub pseudonowoczesność: „(…) użyto bynajmniej błędnie – jakby dla samego brzmienia tego słowa, które pociąga rodaków od zawsze” (s. 468); w odniesieniu do nich stawia niekiedy ostre diagnozy, np. motywów preferowania przez Polaków brzmienia pełen kosztem pełny: „Wydaje im się ono dostojniejsze, atrakcyjniejsze, (…) chcą się stylistycznie dowartościować, ale jest to – niestety – zabieg gramatycznie zupełnie chybiony” (s. 354).
Jak dowodzi część zacytowanych fragmentów, choć Miodek kładzie nacisk na racjonalne wyjaśnienia, nierzadkie – lub wręcz charakterystyczne dla niego – okazuje się nasycenie wypowiedzi emocjonalnością, którą podkreśla ekspresywna interpunkcja (a na antenie telewizyjnej – gestykulacja). W rezultacie nawet w przypadku drążenia procesów historycznojęzykowych czy zawiłej etymologii jego teksty są barwne, jak na felietony przystało. Spotykamy się więc z takimi oto żywiołowymi reakcjami charyzmatycznego znawcy polszczyzny na różne „błędy i wypaczenia” podnoszące mu ciśnienie: „Granice mojej odporności nerwowej zostały przekroczone: nie dość, że »year of success«, a nie rok sukcesu, to jeszcze na dodatek ja w roli »guest speakera« (…)! Przyznają Państwo, że była to dawka zabójcza” (s. 54); „[P]sychicznie mnie dobiła pewną »wołaczową opowieścią« inna moja dawna studentka, a obecnie polonistka (…). Ma ona mianowicie przeprawy z rodzicami – oburzonymi, że zwraca się do ich pociech za pomocą formuł typu Madziu! Basiu! (…). Ma być: »Madzia!«, »Basia!« (…)” (s. 298); „Moje towarzyszki podróży metodycznie dobijały mnie też przysłówkiem ciężko (…). Żeby znów nie przywoływać imienia boskiego, zapytam tym razem z pijanym hałasem – jak lubił mawiać nieodżałowany Kisiel (…): czy w polszczyźnie zaprzestano już używania (…) trudno, niełatwo, nieprosto?!” (s. 442). Największą irytację w uczonym wzbudza jednak posiłkowanie się jego autorytetem jako niepodważalnym argumentem w celu usprawiedliwienia jawnych błędów: „Melancholia zamieniła się kiedyś w złość, gdy jeden z telewidzów (…) poinformował mnie, że jego proboszcz po wysłuchaniu żalów dotyczących notorycznego nieodmieniania nazwisk w intencjach mszalnych wypalił, że to prof. Miodek publicznie się kiedyś opowiedział za takim właśnie traktowaniem gramatycznym tychże nazwisk. Jak mogłem kiedykolwiek coś takiego powiedzieć, ja – który dostaję gęsiej skórki, gdy słyszę postacie słowotwórczo-fleksyjne w rodzaju wyżej przytoczonych?!” (s. 390).
Takie emocjonalne komentarze bez wątpienia mają dużą siłę retoryczną i skuteczniej zapadają w pamięć. Towarzyszy im inna metoda indywidualizacji tekstów, mianowicie wplatanie do nich faktów z życia autora, zarówno prywatnego, jak i zawodowego. Oświadcza on zatem, że rozumie ból dydaktyczny przy wpajaniu cudzoziemcom reguł łączenia rzeczowników z liczebnikami, bo odczuwał go podczas dwuletniej pracy na uniwersytecie w Münster, napomyka, że recenzował tę czy tamtą przywoływaną pozycję, gdzie indziej wyznaje: „Jak długo żyję i interesuję się sportem (w moim wypadku te lata się pokrywają!!!), tak długo w komunikatach sportowych słyszę (…)” (s. 277), a z felietonu poświęconego rozszerzeniu znaczenia rzeczownika dieta dowiadujemy się nawet o zapaleniu miedniczek nerkowych u kilkuletniego Jasia. Być może kogoś nieco rażą takie wstawki – o temacie pracy magisterskiej matki profesora (przy okazji etymologii nazwiska Czartoryski i nazwy Puławy) czy o młodszym wnuczku, który „chwali się »dobrym tajmingiem« po udanym wyskoku do piłki i strzale główką” (s. 50). Jednak zapewne zdecydowanej większości czytelników „sprywatyzowanie” rozpatrywanych zagadnień się podoba – czyni je ciekawszymi niż suchy, akademicki wykład i łatwiej przyswajalnymi. Miłośnikom literatury frajdę mogą sprawić występujące tu też wzmianki o lekturach Miodka – wspomnę tylko, że do swych ulubionych pisarzy zalicza Krzysztofa Vargę, a w innym miejscu zwierza się: „Kiedy 19 lutego 2016 roku umarł Umberto Eco, pomyślałem od razu, że jego »Pejzaż semiotyczny« i »Dzieło otwarte« to dwie spośród czterech-pięciu książek, które w największym stopniu ukształtowały mnie na całe życie nauczyciela akademickiego” (s. 408). Oczywiście informacje te są najczęściej ściśle związane z tematem lub wręcz tłumaczą jego wybór – jak wówczas, gdy profesora trzymającego w ręku tom „Inne ochoty. Jerzy Pilch w rozmowach z Eweliną Pietrowiak” ktoś w księgarni zapytał o tytułowe nazwisko z „e” zamiast spodziewanego „o”. Miodek nieraz cytuje zarówno literaturę, jak i cenionych przez siebie językoznawców, np.: „(…) – pisał wiele lat temu prof. Stefan Reczek, pierwszy autor »Rzeczy o języku«, który pytał mnie z gramatyki na egzaminie wstępnym na wrocławską polonistykę w roku 1963” (s. 27). Swoją drogą, choć w trakcie lektury samych felietonów czasem można się uśmiechnąć, to na głos roześmiałam się jedynie przy fragmencie z „444 zdań polskich” Bralczyka.
À propos humoru, najbardziej urzekający tyleż w omawianym zbiorze, co w osobowości profesora wydaje się jego autoironiczny dystans do siebie – potrafi śmiać się z własnego wizerunku utrwalonego w świadomości społecznej: „Spośród wszystkich doskonałych monologów-parodii moich wykładów, w których specjalizuje się od lat Łukasz Rybarski z Kabaretu pod Wyrwigroszem, największą radość sprawia moim wnukom ten, w którym utalentowany aktor zastanawia się, zasilając tę refleksję odpowiednią gestykulacją, dlaczego (…) [po resztę odsyłam do książki lub do skeczu – K.Sz.]” (s. 439); „Krąży w Internecie zabawny komiks-fotomontaż, w którym jakiś Darek pyta mnie, czy mówienie »Stary Sącz« jest poprawne, a ja odpowiadam, że lepiej powiedzieć: »Tato, zachęcam cię, abyś pił przez słomkę«” (s. 406). (Uprzedzam tu ewentualny zarzut, jakoby Miodek nie znał pojęcia mem – otóż wyjaśnia je w innym felietonie, co łatwo sprawdzić dzięki indeksowi). „Znajomi i studenci znają moje żartobliwe oświadczenie, że na pytania dotyczące końcówek -a, -u dopełniacza liczby pojedynczej rzeczowników rodzaju męskiego nie odpowiadam!” (s. 304) – ten ostatni przykład dowodzi, że słynny badacz nie drapuje się w szaty nieomylnego autorytetu. Na dodatek przyznaje się do błędu w wypowiedzi zanotowanej w książce „Wszystko zależy od przyimka” (przeoczonego przez korektę), a wytykając innym uleganie modzie językowej czy nadużywanie przerywników, nie omieszkuje wskazać własnych manieryzmów: „Kieruję te uwagi także do siebie, gdy wychwytuję pojawiające się u mnie zbyt często »proszę państwa«, »prawda«, »tak jest«” (s. 134). Nie udaje, że stale i w pełni jest au courant: „Powtórzę: ja tego oops//ups nie znałem, ale gdy opowiadałem o nim w domu, Żona poinformowała mnie, że już kilkanaście lat temu słyszała to wykrzyknienie w ustach uczniów (…)” (s. 471).
Skoro autor czyni liczne wyznania, również recenzentka pozwoli sobie na osobistą ocenę kilku wyimków. Jako najbardziej pokrzepiające odebrałam jego stanowisko w sprawie feminatywów, które niestety nawet część lingwistów nadal lekceważy i uznaje za trudny do zaakceptowania eksces. Tymczasem Miodek na pytanie, czy o kobiecie powinno się napisać: „zaproszono prezydenta Świdnicy”, czy „prezydent Świdnicy”, rozstrzyga: „Wybór należy do użytkowników języka. A ja zawsze dopowiadam z nutką sarkazmu, że nie byłoby problemu, gdyby w komunikacyjnym obiegu – tak jak w języku czeskim czy słowackim – była »prezydentka«!” (s. 186). Co potwierdza ów „komunikacyjny obieg” (oraz sporo innych przykładów), profesor dość swobodnie traktuje rozróżnienie między tzw. przydawką charakteryzującą (cecha przygodna) a przydawką klasyfikującą (cecha stała, gatunkowa, tworząca pojęcie), które mają odmienne położenie względem rzeczownika. Z kolei zadziwił mnie prawie stuletni rodowód słowa hipster, a zbudował – komentarz do niego: „Hipster narodził się w momencie, gdy na nowoczesnej ulicy spotkali się biały z czarnym, najważniejszą zaś szansą w jego przygodzie było przekroczenie własnej kultury i rasy oraz ustanowienie komunikacji między obcymi sobie dotąd światami” (s. 48). Tymczasem olśnieniem i przestrogą zawodową (jako dla redaktorki) okazało się potępienie – stosowanego także przeze mnie – sformułowania „wielka litera”, które „wdarło się do słowników i podręczników szkolnych”, a wrocławskiego językoznawcę „wyjątkowo irytuje. (…) Wielki to jest duży + nacechowanie emocjonalne (…). Jak można określać mianem wielkiej literę?!!” (s. 463, 464). Wszakże owa uwaga świadczy o tym, że litera – przynajmniej „wielka” – w samym autorze książki wywołuje silne emocje.
Niezależnie od takich gorących reakcji na niektóre krytykowane zwroty Miodek wykazuje zarazem zrozumienie dla różnych mechanizmów językowych i umasawiających się form (zwłaszcza obocznych i powstałych na zasadzie analogii); stara się obiektywnie przedstawić przyczyny ich popularności: „Historycznie jest to nawet uzasadnione. (…) Dlatego nie wytaczam żadnych poprawnościowych dział przeciw (…)” (s. 398, 399); „Mnie to ani nie gorszy, ani nie dziwi” (s. 421); „Ja jednak nie zżymam się na jej [wzmiankowanej tłumaczki – K.Sz.] postępowanie gramatyczne, owszem – jestem pewien, że tak samo zachowałaby się (…) absolutna większość rodaków” (s. 344). Normatywiści i krzewiciele poprawnej polszczyzny mają wszak świadomość, że język, acz rządzony regułami, stanowi żywioł, toteż nie sposób wymusić na jego użytkownikach konkretnego zachowania, szczególnie wbrew szerzącemu się trendowi (choć niektóre bywają przejściowymi modami): „Myślę, że w kolejnych wydaniach słowników z tego kwalifikatora trzeba będzie zrezygnować, bo życie go zweryfikowało. (…) te ryzyka w liczbie mnogiej (…) są w tekstach urzędowych używane już powszechnie” (s. 297); „Zakaz posługiwania się postacią odmienioną na agiehu byłby nierealny i gramatycznie zupełnie nieuzasadniony, bo większość tego typu skrótów może być (…) deklinowana (…)” (s. 459). W skrajnych sytuacjach pozostaje bezradne westchnienie i przyznanie się do porażki dydaktycznej: „Burzy się na to moja krew dawnego sportowca i starego kibica, ale co mam robić?!” (s. 55); „Przez wiele lat walczyłem z wkurzaniem się w oficjalnych wypowiedziach, zwracając uwagę, że jest ono tylko eufemizmem jakże wulgarnego czasownika wkur… się. Mogłem sobie walczyć! – powiem gorzko i z sarkazmem” (s. 266).
Jak pisała Irena Bajerowa w przedmowie do wyboru pytań i odpowiedzi z Poradni Językowej Uniwersytetu Śląskiego: „Mają więc językoznawcy i prawo, i obowiązek prowadzenia poradnictwa językowego; winni przy tym mieć na uwadze przede wszystkim (…) zgodność kwestionowanej formy z podstawowymi zasadami systemu językowego i stopień (dez)aprobaty społecznej danego przypadku. To jednak nie zwalnia od pamięci o niepewnej przewidywalności rozwoju języka…” (Bajerowa 2007: 10). Z kolei w cytowanej już dyskusji trzech językoznawców jej moderator Jerzy Sosnowski pyta o możliwość dekretowania przez normatywistów zmian w języku i przywołuje metaforyczną opozycję botanika i ogrodnika – ten drugi „nie wkracza w DNA kwiatów”. Rozmówcy odnoszą się do owego wątku następująco: Markowski: „Wkraczać nie można, można sugerować, które formy są lepsze. Czy zmodyfikowane genetycznie, czy nie”. Bralczyk: „Ja myślę inaczej (…). Jedynym prawem, które mamy, jest to, że nam się coś podoba albo nie”. Miodek: „Jesteśmy w roli spolegliwego – w znaczeniu Kotarbińskiego – doradcy” („Wszystko zależy…” 2014: 175). Takim doradcą, choć niestroniącym od wyrażania osobistego stanowiska, stara się być od lat autor omawianej książki. A jeśli czytelnik się teraz zastanawia, jakie jest znaczenie przymiotnika spolegliwy w ujęciu Kotarbińskiego i „nie-Kotarbińskiego”, to ma jeszcze jeden powód, aby sięgnąć po „200 felietonów o języku”.
LITERATURA:
Bajerowa I.: „Ci biedni językoznawcy, czyli kłopoty z kulturą języka”. W: „Www.poradniajęzykowa.pl”. Red. K. Wyrwas. Katowice 2007.
Malinowski M.: „Ożeż ty!, polszczyzno. Wątpliwości użytkowników języka, wyjaśnienia lingwistyczne”. Kraków 2022.
„Wszystko zależy od przyimka. Bralczyk, Miodek, Markowski w rozmowie z Jerzym Sosnowskim”. Warszawa 2014.
Jan Miodek: „Polszczyzna. 200 felietonów o języku”. Wydawnictwo Znak. Kraków 2022.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |