NIC ŚMIESZNEGO? (EMILIA DŁUŻEWSKA: 'JAK PŁAKAĆ W MIEJSCACH PUBLICZNYCH')
A
A
A
Nie planowałam czytać kolejnej książki o depresji. Doceniając ważność tematu, staram się go nie przedawkować, jakkolwiek więc uważam, że wszystkie głosy o zaburzeniach psychicznych mogą być ważne, po iluś lekturach doszłam do wniosku, że konkretnie ja nie muszę ich absolutnie wszystkich znać. A jednak sięgnęłam po „Jak płakać w miejscach publicznych” i zdecydowałam o tym jeszcze zanim debiut Emilii Dłużewskiej miał intensywną promocyjną kampanię (w każdym razie – intensywną w kręgach sieciowych, w których się poruszam).
Złożyły się na to sięgnięcie dwa czynniki. Pierwszym było nazwisko debiutantki, którą znam z dobrych tekstów o kulturze w prasie i na profilu FB „Dłużewska kontra świat”. Dziennikarka podejmuje tematy, które mnie żywo interesują (lub zaczynają mnie żywo interesować pod wpływem jej artykułów i postów), pisze o nich erudycyjnie, lekko i z autorskim rysem, więc z góry uznałam, że książka poniżej pewnego poziomu stylistycznie ani merytorycznie nie zejdzie. Drugi powód to jednak trochę moje wpadnięcie w marketingowe sidła, czyli fragment, którym ten zbiór krótkich tekstów zapowiadano na stronie wydawnictwa: „To nie jest książka o tym, że dostajecie od życia cytryny i robicie z nich lemoniadę. Bliżej jej do historii mojego kolegi, którego rzadka i nieuleczalna choroba stopniowo pozbawiała władzy nad ciałem, w tym strunami głosowymi. Gdy się poznaliśmy, mógł już tylko szeptać. »Powiedziałem rodzicom, że żądam adwokata – napisał kiedyś. »Zrozumieli ‘awokado’ i przynieśli mi mango«” (s. 6). Przez kilka dni chodziłam z tą, z braku lepszego słowa, anegdotą, tak bliską drażniącemu, ironicznemu spojrzeniu, jakiego szukam w książkach. Wiedząc, że muszę przeczytać całość – i nie wiedząc, że to będzie książka o depresji.
Jeśli o skutecznej promocji książki mowa, to warto zauważyć, że zawiera „Jak płakać w miejscach publicznych” cztery sugestywne blurby (choć nieco mnie to bawi w kontekście faktu, że Dłużewska pisze o blurbach w swojej książce i w jednym miejscu definiuje je jako „wydawnicze frazesy” [s. 6]; zresztą podobne, chyba niezamierzone napięcie widzę, gdy tłumaczy w kontekście skompromitowanej jako „twarz depresji” aktorki: „Twarz depresji nie istnieje” [s. 88], tymczasem wśród pomocowych adresów na końcu książki jest między innymi fundacja, o którą tu chodzi). Skupię się na dwóch. Z Marcinem Wichą nie będę polemizować, ale wrócę do niego później: „W 2023 roku wolno już opisać swoją depresję. Tylko lepiej, żeby była zabawna. Emilia Dłużewska zna reguły gry. Jej książka jest bardzo zabawna. I przez to jeszcze smutniejsza. (Ale i tak się uśmiejecie, naprawdę)”. Z kolei słowa Małgorzaty Halber prowokują mnie do dyskusji, mimo że w jakiejś mierze się z nią zgadzam: „Jeśli świat nie zrozumie, że książka Dłużewskiej to wybitne dzieło literackie ze względu na swoją konstrukcję oraz poziom porównań i metafor, a zamiast tego uzna, że to »książka o depresji«, to ja nie chcę takiego świata”. Do oporu zmusza mnie kwestia zachowania proporcji.
Cieszy wskazanie, że to nie jest tylko prosty autobiograficzny wywód o chorobie. Dłużewska stosuje różne chwyty rozbijające potencjalne zarzuty o, kolejny, debiut polegający na banalnym spisaniu przeżyć i emocji, a potem uważaniu, że skoro to takie „własne”, „autentyczne”, to nie może podlegać ocenie w kategoriach literackich. Równocześnie jednak powstrzymywałabym się, nawet w konwencji blurba, od mówienia aż o wybitności. I nie ignorowałabym faktu, że wezwanie Halber jest pod wieloma względami skazane na klęskę – sama machina promocyjna wymaga, by „Jak płakać w miejscach publicznych”, o czym świadczą, skądinąd ciekawe, wywiady z autorką, „sprzedać” właśnie tematem. I do pewnego stopnia to w porządku, bo Dłużewska o chorobie pisze dowcipnie i celnie (choć jestem w tym staromodna i wciąż nie mogą się przyzwyczaić, że najpierw ktoś dostaje od wydawnictwa propozycję napisania książki, a potem dopiero następuje dyskusja, co to miałaby być za książka – a tak to dziennikarka w rozmowach przedstawia). Po prostu szkoda, że postulowane przez Halber pytanie o literackość tekstu (w cytowanym blurbie znajdujące jednak według mnie zbyt pochlebną odpowiedź) gdzieś w tym wszystkim ginie.
Szkoda zwłaszcza dlatego, że „Jak płakać…” zbyt łatwo może skończyć na półce z poradnikami, choć autorka słusznie się od tej szufladki odżegnuje, podkreślając, że mimo dyplomu psycholożki nie czuje się ekspertką, by z tej pozycji pisać (to się akurat dobrze składa, bo ja mimo dyplomu psycholożki nie czuję się ekspertką, by z tej pozycji czytać). Pisze jako pojedyncza młoda kobieta, która przeżywa swoją diagnozę i terapię w ten a nie inny sposób – jeżeli z jej doświadczeń coś okaże się rezonować z innymi ludźmi, tym lepiej, ale wcale nie musi. Natomiast wszelkie rozdziały przypominające formą poradnik, jak „Czego nie mówić psychiatrze” czy „Po czym poznać, że czas iść do psychiatry (lista, która faktycznie by mi się przydała)”, to raczej gra z gatunkiem niż jego realizacja – nawet jeśli wspomniana lista przyda(łaby) się nie tylko głównej bohaterce książki. Wiedza o (nie)funkcjonowaniu systemu opieki czy o historii psychologii zostaje podana lekko, mimochodem, ale nie można odmówić Dłużewskiej celności spostrzeżeń, gdy rozważa: „Przez większą część dwudziestego wieku psychiatrzy i psychoterapeuci na całym świecie zachowywali się jak Polacy – gdy tylko komuś stała się krzywda, pytali, gdzie była matka” (s. 51). Sama zresztą w opowieści o rodzinie nie ograniczy się do matki, szukając źródeł swojej podatności na chorobę w górę i w bok drzewa genealogicznego.
Celności nie można też odmówić powracającym rozważaniom o tym, co może być w epizodzie depresyjnym najtrudniejsze: „I wciąż, mimo wszystko, nie miałam poczucia, że z moją perspektywą jest coś nie tak. Przeciwnie, z mojego punktu widzenia była zdrową i racjonalną reakcją na to, że życie jest ciągłą udręką potęgowaną przez bezsensowną pracę, którą będę musiała wykonywać do śmierci, najpewniej samotnej i zdecydowanie zbyt późnej” (s. 37), „Cywilom wydaje się, że w depresji najgorszy jest smutek. Tymczasem smutek to pestka, ledwie draśnięcie. Najgorsza jest świadomość, że wszystko, co czujesz, stanowi całkiem uzasadnioną i adekwatną reakcję” (s. 49). Inne trafne diagnozy są generacyjne – co chyba mogę ocenić, należąc do tej generacji. Pisze Dłużewska: „Moje pokolenie całe życie słuchało opowieści, które kończą się dobrze (…). Ale kierunek pozostawał jasny: było gorzej, będzie lepiej. Z każdą kolejną złą wiadomością coraz wyraźniej widzimy, że rzeczy wcale nie muszą zmierzać ku lepszemu. W ogóle nigdzie nie zmierzają, po prostu się dzieją, niezależnie od naszych roszczeń o szczęśliwego zakończenia. Gorzej – zawsze tak było” (s. 177) czy, w kontekście II wojny światowej: „Przeciętnego polskiego millenialsa od piekła oddziela jedno pokolenie” (s. 186). I niejedna z nas odnajdzie się w potrzebie prymusostwa, którą Dłużewska widzi u siebie w kwestii terapii: „Nie tylko zresztą w terapii. Mam potrzebę bycia prymuską w Rossmannie, w wypożyczalni łyżew czy na kursie BHP. Gdyby jutro na świecie wybuchła wojna atomowa, prawdopodobnie dwa dni później byłabym prymuską w grupie mutantów budujących nową cywilizację w ruinach metra” (s. 146). Te fragmenty są trafne, potrzebne, oswajają i ośmielają, a tego nigdy dość. Dobrze sprawdzają się, wysyłane przyjaciółkom, żeby też mogły pokiwać głowami, że z ust nam to autorka wyjęła. Czy jednak są aż tak przełomowe, aż tak pięknie napisane? Kinga Dunin uważa, że to książka „popularna, przyjemna i dowcipna” i „jeszcze jedna cegiełka do budowy gmachu kultury terapii, i nic ponadto” (krytykapolityczna.pl).
Chyba trochę tak – ale tylko tyle i aż tyle. Jeśli zdjąć z „Jak płakać w miejscach publicznych” ciężar wymogów bycia od razu arcydziełem z jednej strony, a z drugiej przełomem w myśleniu o depresji i chorobie afektywnej dwubiegunowej, można tę książkę docenić za to, że okazuje się naprawdę zabawna, celna i umiejętnie zanurzona w (pop)kulturze. Od zaprojektowanej przez Olę Jasionowską okładki, w której sporo osób dopatruje się przewrotnego nawiązania do Jeżycjady, przez potoczyste wywody w rodzaju: „Z pierwszą wizytą u psychiatry jest jak z rozmrażaniem lodówki, oddaniem krzeseł do tapicera albo przypomnieniem komuś o tym, że jego ulubiony reżyser jest sprawcą przemocy seksualnej: nigdy nie ma na to dobrego momentu. Pewnego dnia człowiek po prostu siedzi sobie ze sprężyną wbitą w tyłek przy cieknącej zamrażarce, w telewizji leci »Frantic« i w końcu dociera do niego, że tak dalej być nie może” (s. 7), po zestawienia czytelne tylko, jeśli się to samo ogląda i tego samego słucha – obok nawiązań do Davida Bowiego i rozdziału, w którym kluczowe są postacie z amerykańskiego „The Office”, pojawią się tu diagnozy takie jak: „(…) nawet w najspokojniejszym Polaku budzi się Michael Douglas z »Upadku«. I można się tylko cieszyć, że nie Bruno Ganz z tego drugiego »Upadku«” (s. 44), „Połowa zeszłego wieku, na kozetkach głównie »znerwicowane panie domu z przedmieść, starsze siostry Lucy Jordan«” (s. 101).
Poza umiejętnym sięganiem do warsztatu dziennikarki z działu kultury wykazuje się Dłużewska zmysłem obserwacyjnym przekładanym na udane językowe frazy. Słyszalny w prawie każdym gabinecie muzak to „muzyczny odpowiednik beżu” (s. 28), koniec marca w stolicy wygląda tak: „Mokotów był szary, Warszawa była szara, Polska była szara, jedynymi kolorowymi akcentami były plastikowe kwiaty pod tablicami upamiętniającymi masowe egzekucje, reklama środka przeciwgrzybicznego i co świeższe śmieci” (s. 44), a pozornie łagodna grupa miłośników kaktusów i sukulentów objawia swoje mroczne oblicze: „Furia, która wylała się w komentarzach, oscylowała gdzieś między Herą orientującą się, czemu w całym domu walają się łabędzie pióra, a proboszczem kościoła w Wittenberdze, któremu ktoś przybił jakieś papiery do świeżo odmalowanych drzwi” (s. 103). Stąd cieszy, że część piszących o debiucie Dłużewskiej wychodzi poza diagnozy związane z jego tematem i terapeutyczną ważnością, przyglądając się temu, jak to zostało napisane. I tak Olga Wróbel zauważa: „Jestem z tej książki bardzo zadowolona, przy czym zupełnie nie interesuje mnie tu jej istotny skądinąd aspekt społeczno-edukacyjny (…). Jest to wreszcie pisanie autobiograficzne, na które w polskiej prozie czekam: szczere, osobiste, błyskotliwe, ale przy tym dojrzałe, przepracowane i sięgające poza horyzont indywidualnej udręki” (dwutygodnik.com), a Wojciech Szot czyta Dłużewską w kontekście choćby Davida Fostera Wallace’a (jakkolwiek to chyba niedźwiedzia przysługa – fani i fanki D.F.W. uznają zestawienie za świętokradztwo, a odporni na jego prozę – za argument przeciw sięgnięciu po „Jak płakać…”; poza tym Szot podobnie jak Halber przeszarżowuje moim zdaniem z temperaturą zachwytu: „Tej wiosny wszyscy będziemy ryczeć. Nie tylko z powodu pylących drzew czy traw, ale też dzięki Emilii Dłużewskiej” [zob. wyborcza.pl]).
Sama chyba stanęłabym po stronie doceniania tej książki, ale bez przesady. Nie musi być od razu genialna. Podejmuje ważny temat, jest trafna, zabawna, można polecać innym, ale i samej przeglądać się w tych tekstach, a potem puszczać sobie wokal Marianne Faithfull i dość szybko zapomnieć, że się czytało (chociaż tego mango to chyba akurat długo nie zapomnę…). Dłużewska pisze, że najważniejsza cecha terapeuty to „kompletny brak szacunku dla sztuki stand-upu” (s. 92). Najważniejszą cechą potencjalnych osób czytających „Jak płakać w miejscach publicznych” byłby natomiast możliwie duży szacunek dla tej sztuki, bo jeśli ktoś nie czuje się gotowy na czarny humor w rodzaju: „Liczba zmiennych, które powinnam była wziąć pod uwagę, była tak duża, że doprowadziłaby mnie do rozpaczy, gdyby nie to, że już miałam depresję” (s. 96-97), to się w tej prozie nie odnajdzie. Odnajdą się w niej zapewne czytelnicy i czytelniczki wydanej trzy lata wcześniej „Mojej osoby” Łukasza Najdera czy, nieco jeszcze na wyrost, wspomnianego Wichy. Ale przecież jego pierwsza książka nie dla dzieci, z nieco inną rolą „jak” („Jak przestałem kochać design”), choć całkiem udana, była dopiero zapowiedzią rewelacyjnej drugiej („Rzeczy, których nie wyrzuciłem”) – więc i tu trzeba spokojnie zaczekać, czy po debiucie Dłużewskiej nastąpi coś więcej.
LITERATURA:
Dunin K.: „Moda na depresję, czyli kultura terapii”. https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/kinga-dunin-czyta/jak-plakac-w-miejscach-publicznych-kultura-terapii/.
Szot W.: „Jeśli płatki czekoladowe i zupa miso smakują tak samo, czas iść do psychiatry”. https://wyborcza.pl/7,75517,29444802,podczas-lektury-mozna-plakac.html.
Wróbel O.: „A może to nie my?”. https://www.dwutygodnik.com/artykul/10543-a-moze-to-nie-my.html.
Złożyły się na to sięgnięcie dwa czynniki. Pierwszym było nazwisko debiutantki, którą znam z dobrych tekstów o kulturze w prasie i na profilu FB „Dłużewska kontra świat”. Dziennikarka podejmuje tematy, które mnie żywo interesują (lub zaczynają mnie żywo interesować pod wpływem jej artykułów i postów), pisze o nich erudycyjnie, lekko i z autorskim rysem, więc z góry uznałam, że książka poniżej pewnego poziomu stylistycznie ani merytorycznie nie zejdzie. Drugi powód to jednak trochę moje wpadnięcie w marketingowe sidła, czyli fragment, którym ten zbiór krótkich tekstów zapowiadano na stronie wydawnictwa: „To nie jest książka o tym, że dostajecie od życia cytryny i robicie z nich lemoniadę. Bliżej jej do historii mojego kolegi, którego rzadka i nieuleczalna choroba stopniowo pozbawiała władzy nad ciałem, w tym strunami głosowymi. Gdy się poznaliśmy, mógł już tylko szeptać. »Powiedziałem rodzicom, że żądam adwokata – napisał kiedyś. »Zrozumieli ‘awokado’ i przynieśli mi mango«” (s. 6). Przez kilka dni chodziłam z tą, z braku lepszego słowa, anegdotą, tak bliską drażniącemu, ironicznemu spojrzeniu, jakiego szukam w książkach. Wiedząc, że muszę przeczytać całość – i nie wiedząc, że to będzie książka o depresji.
Jeśli o skutecznej promocji książki mowa, to warto zauważyć, że zawiera „Jak płakać w miejscach publicznych” cztery sugestywne blurby (choć nieco mnie to bawi w kontekście faktu, że Dłużewska pisze o blurbach w swojej książce i w jednym miejscu definiuje je jako „wydawnicze frazesy” [s. 6]; zresztą podobne, chyba niezamierzone napięcie widzę, gdy tłumaczy w kontekście skompromitowanej jako „twarz depresji” aktorki: „Twarz depresji nie istnieje” [s. 88], tymczasem wśród pomocowych adresów na końcu książki jest między innymi fundacja, o którą tu chodzi). Skupię się na dwóch. Z Marcinem Wichą nie będę polemizować, ale wrócę do niego później: „W 2023 roku wolno już opisać swoją depresję. Tylko lepiej, żeby była zabawna. Emilia Dłużewska zna reguły gry. Jej książka jest bardzo zabawna. I przez to jeszcze smutniejsza. (Ale i tak się uśmiejecie, naprawdę)”. Z kolei słowa Małgorzaty Halber prowokują mnie do dyskusji, mimo że w jakiejś mierze się z nią zgadzam: „Jeśli świat nie zrozumie, że książka Dłużewskiej to wybitne dzieło literackie ze względu na swoją konstrukcję oraz poziom porównań i metafor, a zamiast tego uzna, że to »książka o depresji«, to ja nie chcę takiego świata”. Do oporu zmusza mnie kwestia zachowania proporcji.
Cieszy wskazanie, że to nie jest tylko prosty autobiograficzny wywód o chorobie. Dłużewska stosuje różne chwyty rozbijające potencjalne zarzuty o, kolejny, debiut polegający na banalnym spisaniu przeżyć i emocji, a potem uważaniu, że skoro to takie „własne”, „autentyczne”, to nie może podlegać ocenie w kategoriach literackich. Równocześnie jednak powstrzymywałabym się, nawet w konwencji blurba, od mówienia aż o wybitności. I nie ignorowałabym faktu, że wezwanie Halber jest pod wieloma względami skazane na klęskę – sama machina promocyjna wymaga, by „Jak płakać w miejscach publicznych”, o czym świadczą, skądinąd ciekawe, wywiady z autorką, „sprzedać” właśnie tematem. I do pewnego stopnia to w porządku, bo Dłużewska o chorobie pisze dowcipnie i celnie (choć jestem w tym staromodna i wciąż nie mogą się przyzwyczaić, że najpierw ktoś dostaje od wydawnictwa propozycję napisania książki, a potem dopiero następuje dyskusja, co to miałaby być za książka – a tak to dziennikarka w rozmowach przedstawia). Po prostu szkoda, że postulowane przez Halber pytanie o literackość tekstu (w cytowanym blurbie znajdujące jednak według mnie zbyt pochlebną odpowiedź) gdzieś w tym wszystkim ginie.
Szkoda zwłaszcza dlatego, że „Jak płakać…” zbyt łatwo może skończyć na półce z poradnikami, choć autorka słusznie się od tej szufladki odżegnuje, podkreślając, że mimo dyplomu psycholożki nie czuje się ekspertką, by z tej pozycji pisać (to się akurat dobrze składa, bo ja mimo dyplomu psycholożki nie czuję się ekspertką, by z tej pozycji czytać). Pisze jako pojedyncza młoda kobieta, która przeżywa swoją diagnozę i terapię w ten a nie inny sposób – jeżeli z jej doświadczeń coś okaże się rezonować z innymi ludźmi, tym lepiej, ale wcale nie musi. Natomiast wszelkie rozdziały przypominające formą poradnik, jak „Czego nie mówić psychiatrze” czy „Po czym poznać, że czas iść do psychiatry (lista, która faktycznie by mi się przydała)”, to raczej gra z gatunkiem niż jego realizacja – nawet jeśli wspomniana lista przyda(łaby) się nie tylko głównej bohaterce książki. Wiedza o (nie)funkcjonowaniu systemu opieki czy o historii psychologii zostaje podana lekko, mimochodem, ale nie można odmówić Dłużewskiej celności spostrzeżeń, gdy rozważa: „Przez większą część dwudziestego wieku psychiatrzy i psychoterapeuci na całym świecie zachowywali się jak Polacy – gdy tylko komuś stała się krzywda, pytali, gdzie była matka” (s. 51). Sama zresztą w opowieści o rodzinie nie ograniczy się do matki, szukając źródeł swojej podatności na chorobę w górę i w bok drzewa genealogicznego.
Celności nie można też odmówić powracającym rozważaniom o tym, co może być w epizodzie depresyjnym najtrudniejsze: „I wciąż, mimo wszystko, nie miałam poczucia, że z moją perspektywą jest coś nie tak. Przeciwnie, z mojego punktu widzenia była zdrową i racjonalną reakcją na to, że życie jest ciągłą udręką potęgowaną przez bezsensowną pracę, którą będę musiała wykonywać do śmierci, najpewniej samotnej i zdecydowanie zbyt późnej” (s. 37), „Cywilom wydaje się, że w depresji najgorszy jest smutek. Tymczasem smutek to pestka, ledwie draśnięcie. Najgorsza jest świadomość, że wszystko, co czujesz, stanowi całkiem uzasadnioną i adekwatną reakcję” (s. 49). Inne trafne diagnozy są generacyjne – co chyba mogę ocenić, należąc do tej generacji. Pisze Dłużewska: „Moje pokolenie całe życie słuchało opowieści, które kończą się dobrze (…). Ale kierunek pozostawał jasny: było gorzej, będzie lepiej. Z każdą kolejną złą wiadomością coraz wyraźniej widzimy, że rzeczy wcale nie muszą zmierzać ku lepszemu. W ogóle nigdzie nie zmierzają, po prostu się dzieją, niezależnie od naszych roszczeń o szczęśliwego zakończenia. Gorzej – zawsze tak było” (s. 177) czy, w kontekście II wojny światowej: „Przeciętnego polskiego millenialsa od piekła oddziela jedno pokolenie” (s. 186). I niejedna z nas odnajdzie się w potrzebie prymusostwa, którą Dłużewska widzi u siebie w kwestii terapii: „Nie tylko zresztą w terapii. Mam potrzebę bycia prymuską w Rossmannie, w wypożyczalni łyżew czy na kursie BHP. Gdyby jutro na świecie wybuchła wojna atomowa, prawdopodobnie dwa dni później byłabym prymuską w grupie mutantów budujących nową cywilizację w ruinach metra” (s. 146). Te fragmenty są trafne, potrzebne, oswajają i ośmielają, a tego nigdy dość. Dobrze sprawdzają się, wysyłane przyjaciółkom, żeby też mogły pokiwać głowami, że z ust nam to autorka wyjęła. Czy jednak są aż tak przełomowe, aż tak pięknie napisane? Kinga Dunin uważa, że to książka „popularna, przyjemna i dowcipna” i „jeszcze jedna cegiełka do budowy gmachu kultury terapii, i nic ponadto” (krytykapolityczna.pl).
Chyba trochę tak – ale tylko tyle i aż tyle. Jeśli zdjąć z „Jak płakać w miejscach publicznych” ciężar wymogów bycia od razu arcydziełem z jednej strony, a z drugiej przełomem w myśleniu o depresji i chorobie afektywnej dwubiegunowej, można tę książkę docenić za to, że okazuje się naprawdę zabawna, celna i umiejętnie zanurzona w (pop)kulturze. Od zaprojektowanej przez Olę Jasionowską okładki, w której sporo osób dopatruje się przewrotnego nawiązania do Jeżycjady, przez potoczyste wywody w rodzaju: „Z pierwszą wizytą u psychiatry jest jak z rozmrażaniem lodówki, oddaniem krzeseł do tapicera albo przypomnieniem komuś o tym, że jego ulubiony reżyser jest sprawcą przemocy seksualnej: nigdy nie ma na to dobrego momentu. Pewnego dnia człowiek po prostu siedzi sobie ze sprężyną wbitą w tyłek przy cieknącej zamrażarce, w telewizji leci »Frantic« i w końcu dociera do niego, że tak dalej być nie może” (s. 7), po zestawienia czytelne tylko, jeśli się to samo ogląda i tego samego słucha – obok nawiązań do Davida Bowiego i rozdziału, w którym kluczowe są postacie z amerykańskiego „The Office”, pojawią się tu diagnozy takie jak: „(…) nawet w najspokojniejszym Polaku budzi się Michael Douglas z »Upadku«. I można się tylko cieszyć, że nie Bruno Ganz z tego drugiego »Upadku«” (s. 44), „Połowa zeszłego wieku, na kozetkach głównie »znerwicowane panie domu z przedmieść, starsze siostry Lucy Jordan«” (s. 101).
Poza umiejętnym sięganiem do warsztatu dziennikarki z działu kultury wykazuje się Dłużewska zmysłem obserwacyjnym przekładanym na udane językowe frazy. Słyszalny w prawie każdym gabinecie muzak to „muzyczny odpowiednik beżu” (s. 28), koniec marca w stolicy wygląda tak: „Mokotów był szary, Warszawa była szara, Polska była szara, jedynymi kolorowymi akcentami były plastikowe kwiaty pod tablicami upamiętniającymi masowe egzekucje, reklama środka przeciwgrzybicznego i co świeższe śmieci” (s. 44), a pozornie łagodna grupa miłośników kaktusów i sukulentów objawia swoje mroczne oblicze: „Furia, która wylała się w komentarzach, oscylowała gdzieś między Herą orientującą się, czemu w całym domu walają się łabędzie pióra, a proboszczem kościoła w Wittenberdze, któremu ktoś przybił jakieś papiery do świeżo odmalowanych drzwi” (s. 103). Stąd cieszy, że część piszących o debiucie Dłużewskiej wychodzi poza diagnozy związane z jego tematem i terapeutyczną ważnością, przyglądając się temu, jak to zostało napisane. I tak Olga Wróbel zauważa: „Jestem z tej książki bardzo zadowolona, przy czym zupełnie nie interesuje mnie tu jej istotny skądinąd aspekt społeczno-edukacyjny (…). Jest to wreszcie pisanie autobiograficzne, na które w polskiej prozie czekam: szczere, osobiste, błyskotliwe, ale przy tym dojrzałe, przepracowane i sięgające poza horyzont indywidualnej udręki” (dwutygodnik.com), a Wojciech Szot czyta Dłużewską w kontekście choćby Davida Fostera Wallace’a (jakkolwiek to chyba niedźwiedzia przysługa – fani i fanki D.F.W. uznają zestawienie za świętokradztwo, a odporni na jego prozę – za argument przeciw sięgnięciu po „Jak płakać…”; poza tym Szot podobnie jak Halber przeszarżowuje moim zdaniem z temperaturą zachwytu: „Tej wiosny wszyscy będziemy ryczeć. Nie tylko z powodu pylących drzew czy traw, ale też dzięki Emilii Dłużewskiej” [zob. wyborcza.pl]).
Sama chyba stanęłabym po stronie doceniania tej książki, ale bez przesady. Nie musi być od razu genialna. Podejmuje ważny temat, jest trafna, zabawna, można polecać innym, ale i samej przeglądać się w tych tekstach, a potem puszczać sobie wokal Marianne Faithfull i dość szybko zapomnieć, że się czytało (chociaż tego mango to chyba akurat długo nie zapomnę…). Dłużewska pisze, że najważniejsza cecha terapeuty to „kompletny brak szacunku dla sztuki stand-upu” (s. 92). Najważniejszą cechą potencjalnych osób czytających „Jak płakać w miejscach publicznych” byłby natomiast możliwie duży szacunek dla tej sztuki, bo jeśli ktoś nie czuje się gotowy na czarny humor w rodzaju: „Liczba zmiennych, które powinnam była wziąć pod uwagę, była tak duża, że doprowadziłaby mnie do rozpaczy, gdyby nie to, że już miałam depresję” (s. 96-97), to się w tej prozie nie odnajdzie. Odnajdą się w niej zapewne czytelnicy i czytelniczki wydanej trzy lata wcześniej „Mojej osoby” Łukasza Najdera czy, nieco jeszcze na wyrost, wspomnianego Wichy. Ale przecież jego pierwsza książka nie dla dzieci, z nieco inną rolą „jak” („Jak przestałem kochać design”), choć całkiem udana, była dopiero zapowiedzią rewelacyjnej drugiej („Rzeczy, których nie wyrzuciłem”) – więc i tu trzeba spokojnie zaczekać, czy po debiucie Dłużewskiej nastąpi coś więcej.
LITERATURA:
Dunin K.: „Moda na depresję, czyli kultura terapii”. https://krytykapolityczna.pl/kultura/czytaj-dalej/kinga-dunin-czyta/jak-plakac-w-miejscach-publicznych-kultura-terapii/.
Szot W.: „Jeśli płatki czekoladowe i zupa miso smakują tak samo, czas iść do psychiatry”. https://wyborcza.pl/7,75517,29444802,podczas-lektury-mozna-plakac.html.
Wróbel O.: „A może to nie my?”. https://www.dwutygodnik.com/artykul/10543-a-moze-to-nie-my.html.
Emilia Dłużewska: „Jak płakać w miejscach publicznych”. Znak Literanova. Kraków 2023.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |