SOCZYSTA ZABAWA ('RENFIELD')
A
A
A
Sytuacji, w których drugo-, a nawet trzecioplanowi bohaterowie otrzymują swoje ekranowe pięć minut, jest coraz więcej, co zostało w ostatnich latach spopularyzowane (między innymi przez kino komiksowe) i przybiera przede wszystkim formę spin-offów. Jest to droga bezpieczna, ponieważ widzowie chętniej sięgną po tytuł, z którego bohaterem są już zaznajomieni i wiedzą, czego mogą oczekiwać po stworzonym uniwersum. Kradnący serca sidekickowie czy antagoniści otrzymujący później swoje własne produkcje to nic nowego, jednak autonomiczni bohaterowie, wyciągnięci z tła i umieszczani w niezależnej od niczego pozycji – już tak. Owa konwencja niesie ze sobą pewne ryzyko, ponieważ aby zrozumieć kontekst takiego bohatera, jego genezę czy motywacje, wymagana jest pewna biegłość kulturowa. Tak działo się na przykład w przypadku Siostry Ratched, która z książkowej i filmowej antagonistki z drugiego planu dostała swoją własną, absolutnie nie spin-offową historię, w której mogła zagrać pierwsze skrzypce – serial „Ratched”.
Tak też się dzieje z Renfieldem, tytułowym bohaterem filmu Chrisa McKaya. Niegdyś będący w tle Drakuli, doczekał się szansy, by móc zabrać głos. Głos ten jest co prawda niejednorodny i przerywany – ponieważ czasami wybrzmiewa głośniej, czasami ciszej – ale jest świadectwem autonomiczności „Reinfielda”, bo na marne doszukiwać się bezpośrednich powiązań z jakąkolwiek produkcją adaptującą powieść Brama Stokera. Widać to również w warstwie fabularnej, ponieważ „Renfield” to opowieść o uniezależnieniu i wychodzeniu z toksycznej relacji, zamknięta w ramach czarnej komedii. Główny bohater pragnie się usamodzielnić i wyzbyć jakichkolwiek wpływów Hrabiego Drakuli, dlatego zbiegiem okoliczności zaczyna uczęszczać na grupową terapię, pod której wpływem podejmuje próbę odcięcia się od nemezis. W międzyczasie poznaje także zaangażowaną w swoją pracę policjantkę Rebeccę, na własną rękę ścigającą nowoorleańską mafię odpowiedzialną za zabójstwo jej ojca, która pomaga Renfieldowi odkryć dobrą stronę jego natury. Film McKaya nie błyszczy nieprzewidywalnością, więc nietrudno się domyślić, że ścieżki przeciwników bohaterki granej przez Awkwafinę i Hrabiego Drakuli w końcu się skrzyżują, aby kontrast potężnego zła i bezinteresownego dobra mógł podkreślić ambiwalentną naturę Renfielda.
Sam główny bohater zostaje tutaj postawiony na pierwszym planie i rzeczywiście gra pierwsze skrzypce. Wszelkie wydarzenia tylko się mu przytrafiają, popychając fabułę do przodu. Najważniejsza jest jednak postawa Renfielda, który reaguje na to, co się dzieje, a działania te wieńczą kolejne etapy osobistej terapii i wychodzenia z toksycznej relacji. Co prawda stłamszonemu i niepewnemu siebie Renfieldowi, w którego wcielił się Nicolas Hoult, zabrało odrobiny wyrazistości, ale nie ma czemu się dziwić – u boku błyszczącego ekstrawagancją Nicolasa Cage’a w roli Drakuli poprzeczka postawiona była naprawdę wysoko. O ile w pierwszych aktach stosunek ten wydawałby się zrozumiały, bo przenosił na płaszczyznę metaforyczną wpływ Drakuli na swojego pomagiera, o tyle w ostatnim, gdy nastąpiła absolutna eskalacja i rozwiązanie konfliktu, Renfield się zgubił, a jego metamorfozę stłumił absurd sytuacyjny.
Film McKaya miewa dobre momenty, szczególnie w scenach walk i potyczek, gdy ilością rozlanej krwi twórcy zapewne składają hołd kinu klasy B. Bardzo dobrze skarykaturyzowano także Hrabiego Drakulę, który wciąż emanuje dostojnością i grozą, lecz w realiach XXI wieku wygląda jak wyjęty z komedii pomyłek, co sprytnie podkreśla groteskowa charakteryzacja. Nie jest to bynajmniej zarzut, ponieważ ze wszystkich intencjonalnych karykatur bohaterów (takich jak duet zły glina–dobry glina, nieuchwytni członkowie mafii czy troskliwy terapeuta będący aniołem stróżem głównego bohatera), Drakula wypada zdecydowanie najlepiej. Cage bawi się swoją rolą i doskonale wie, kiedy może dać się ponieść aktorskim wodzom fantazji, a kiedy powinien stonować i uderzyć w poważne tony.
„Renfield” jednocześnie nie jest filmem hermetycznym, możliwym do zrozumienia tylko wtedy, gdy zna się popkulturowe adaptacje Brama Stokera. Co prawda narracja z offu, w której główny bohater tłumaczy pewne zjawiska, jest nieco sztywna i podręcznikowa, jednak broni się w całej konwencji i obniża próg dostępności zabawy płynącej z seansu. Miłośnicy ekranowych odsłon „Drakuli” mogą doszukiwać się drobnych nawiązań w postaci wykorzystanych ujęć czy scenografii, ale nie ma sensu dopatrywanie się w produkcji McKaya bezpośredniego hołdu złożonego konkretnemu widowisku lub intelektualnego metakomentarza. „Renfield” to film mający przede wszystkim dostarczyć rozrywki w trakcie seansu i bardzo doceniam, że nie próbuje silić się na coś więcej. Swoją poprawnością nie pozwala na przesadną krytykę, ale jednocześnie nie aspiruje do bycia tematem rozpraw akademickich. Świadomie balansuje na granicy kontrolowanego absurdu i niekontrolowanego nieporozumienia i chociaż posiada kilka niedopracowanych elementów, które mogły wypaść o wiele lepiej, nie przeszkadza to w eskapistycznej konsumpcji tego widowiska.
Tak też się dzieje z Renfieldem, tytułowym bohaterem filmu Chrisa McKaya. Niegdyś będący w tle Drakuli, doczekał się szansy, by móc zabrać głos. Głos ten jest co prawda niejednorodny i przerywany – ponieważ czasami wybrzmiewa głośniej, czasami ciszej – ale jest świadectwem autonomiczności „Reinfielda”, bo na marne doszukiwać się bezpośrednich powiązań z jakąkolwiek produkcją adaptującą powieść Brama Stokera. Widać to również w warstwie fabularnej, ponieważ „Renfield” to opowieść o uniezależnieniu i wychodzeniu z toksycznej relacji, zamknięta w ramach czarnej komedii. Główny bohater pragnie się usamodzielnić i wyzbyć jakichkolwiek wpływów Hrabiego Drakuli, dlatego zbiegiem okoliczności zaczyna uczęszczać na grupową terapię, pod której wpływem podejmuje próbę odcięcia się od nemezis. W międzyczasie poznaje także zaangażowaną w swoją pracę policjantkę Rebeccę, na własną rękę ścigającą nowoorleańską mafię odpowiedzialną za zabójstwo jej ojca, która pomaga Renfieldowi odkryć dobrą stronę jego natury. Film McKaya nie błyszczy nieprzewidywalnością, więc nietrudno się domyślić, że ścieżki przeciwników bohaterki granej przez Awkwafinę i Hrabiego Drakuli w końcu się skrzyżują, aby kontrast potężnego zła i bezinteresownego dobra mógł podkreślić ambiwalentną naturę Renfielda.
Sam główny bohater zostaje tutaj postawiony na pierwszym planie i rzeczywiście gra pierwsze skrzypce. Wszelkie wydarzenia tylko się mu przytrafiają, popychając fabułę do przodu. Najważniejsza jest jednak postawa Renfielda, który reaguje na to, co się dzieje, a działania te wieńczą kolejne etapy osobistej terapii i wychodzenia z toksycznej relacji. Co prawda stłamszonemu i niepewnemu siebie Renfieldowi, w którego wcielił się Nicolas Hoult, zabrało odrobiny wyrazistości, ale nie ma czemu się dziwić – u boku błyszczącego ekstrawagancją Nicolasa Cage’a w roli Drakuli poprzeczka postawiona była naprawdę wysoko. O ile w pierwszych aktach stosunek ten wydawałby się zrozumiały, bo przenosił na płaszczyznę metaforyczną wpływ Drakuli na swojego pomagiera, o tyle w ostatnim, gdy nastąpiła absolutna eskalacja i rozwiązanie konfliktu, Renfield się zgubił, a jego metamorfozę stłumił absurd sytuacyjny.
Film McKaya miewa dobre momenty, szczególnie w scenach walk i potyczek, gdy ilością rozlanej krwi twórcy zapewne składają hołd kinu klasy B. Bardzo dobrze skarykaturyzowano także Hrabiego Drakulę, który wciąż emanuje dostojnością i grozą, lecz w realiach XXI wieku wygląda jak wyjęty z komedii pomyłek, co sprytnie podkreśla groteskowa charakteryzacja. Nie jest to bynajmniej zarzut, ponieważ ze wszystkich intencjonalnych karykatur bohaterów (takich jak duet zły glina–dobry glina, nieuchwytni członkowie mafii czy troskliwy terapeuta będący aniołem stróżem głównego bohatera), Drakula wypada zdecydowanie najlepiej. Cage bawi się swoją rolą i doskonale wie, kiedy może dać się ponieść aktorskim wodzom fantazji, a kiedy powinien stonować i uderzyć w poważne tony.
„Renfield” jednocześnie nie jest filmem hermetycznym, możliwym do zrozumienia tylko wtedy, gdy zna się popkulturowe adaptacje Brama Stokera. Co prawda narracja z offu, w której główny bohater tłumaczy pewne zjawiska, jest nieco sztywna i podręcznikowa, jednak broni się w całej konwencji i obniża próg dostępności zabawy płynącej z seansu. Miłośnicy ekranowych odsłon „Drakuli” mogą doszukiwać się drobnych nawiązań w postaci wykorzystanych ujęć czy scenografii, ale nie ma sensu dopatrywanie się w produkcji McKaya bezpośredniego hołdu złożonego konkretnemu widowisku lub intelektualnego metakomentarza. „Renfield” to film mający przede wszystkim dostarczyć rozrywki w trakcie seansu i bardzo doceniam, że nie próbuje silić się na coś więcej. Swoją poprawnością nie pozwala na przesadną krytykę, ale jednocześnie nie aspiruje do bycia tematem rozpraw akademickich. Świadomie balansuje na granicy kontrolowanego absurdu i niekontrolowanego nieporozumienia i chociaż posiada kilka niedopracowanych elementów, które mogły wypaść o wiele lepiej, nie przeszkadza to w eskapistycznej konsumpcji tego widowiska.
„Renfield”. Reżyseria: Chris McKay. Scenariusz: Ryan Ridley. Obsada: Nicholas Hoult, Nicolas Cage, Rebecca Quincy, Ben Schwartz, Shohreh Aghdashloo i in.. Zdjęcia: Mitchell Amundsen. Muzyka: Marco Beltrami. Kostiumy: Lisa Lovaas. Stany Zjednoczone 2023, 93 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |