TEATR ŻYCIA I TEATR FILMU. DROGA Z NOWEGO JORKU DO 'ASTEROID CITY'
A
A
A
Wskazanie podobieństw między kinem a teatrem nie stanowi żadnego wyzwania. Prawdziwą sztuką jest stworzenie pomostu pomiędzy tymi dwoma światami. Wymaga to od twórców oraz widzów zarówno sporych pokładów kompetencji kulturowej, jak i otwartego umysłu. Najnowszy film Wesa Andersona – „Asteroid City” – jest kolejnym eksperymentem, który stara się połączyć spektakl teatralny z dziesiątą muzą. Doświadczamy zupełnie nowej warstwy fikcji, a może to jedynie sztuka dla sztuki?
Wes Anderson jest twórcą, którego stworzył postmodernizm. Tak, jak w architekturze postmodernistycznej greckie kolumny podpierają dachy z panelami fotowoltaicznymi, w kinie postmodernistycznym przenikają się wszystkie ery ludzkich dokonań, aby wykorzystać równocześnie to, co użyteczne i bezużyteczne. Obserwujemy konstrukcje, które same w sobie stanowią zjawisko naznaczone ponowoczesnością i wyczerpaniem formy. Postmoderniści nie wierzą, by w XXI wieku możliwe było wynalezienie czegoś nowego. To nie oznacza jednak, że nie można być nowatorskim. Anderson czerpie z bezkresnej głębi nauki, teatru i kina, żeby w swojej wielogatunkowej pulpie, pod warstwą pastelowego kiczu, przemycić dekonstrukcję życia i kultury.
Film „Asteroid City” jest spektaklem teatralnym, podczas którego obserwujemy samo przedstawienie i kulisy jego powstania, a równocześnie aktorów na planie. To już zadanie dla widza, żeby rozgryzł, z którą warstwą fikcji ma do czynienia w danej sekwencji. Zjazd młodych naukowców i kontakt z obcą cywilizacją stanowią jedynie preteksty do głębszej zadumy nad ludzką naturą.
Chociaż „Asteroid City” sprawia wrażenie miasteczka chaosu, nic nie dzieje się tam przypadkiem. Teatr to wielowymiarowe medium, które jest dla Wesa Andersona złotym środkiem porozumienia z widzem. Motyw theatrum mundi interesował wielu twórców, niekoniecznie związanych ze sztuką widowiskową. Teoria, że nasze życie jest sceną, a każdy z nas aktorem, przyprawia w głęboką zadumę poetów, filozofów i codziennych melancholików. Ten metaforyczny koncept, który narodził się już w antyku, ma swoje dziedzictwo w każdym nowożytnym dyskursie humanistycznym. Wystarczy wspomnieć o Gombrowiczowym pojęciu „gęby”, dyskursie „dramatu społecznego” Victora Turnera czy koncepcji Guya Deborda. Podobno w „społeczeństwie spektaklu” każdy z nas równocześnie gra i jest widzem. Z tych teorii w XX wieku narodził się nurt artystyczny zwany „sytuacjonizmem”. Był on zawieszony pomiędzy surrealizmem a realizmem i krytykował kapitalistyczną tendencję do symulowania naszej rzeczywistości.
Anderson jest właśnie takim twórcą, który poprzez metafizyczną formę opowiada dylematy dnia codziennego. Jego filmy to jedyne w swoim rodzaju samoświadome symulakrum istniejące w przestrzeni Hollywood. Anderson ukazuje normalność w odrealniony sposób, natomiast absurd ze śmiertelną powagą. Teatr służy mu do zamanifestowania dominacji formy nad treścią. Sztuka jest medium, które odnosi nas do historii ludzkości i pozycji człowieka w jego kulturze. To hipertekst bardzo charakterystyczny dla Andersona, ale nie jest on wcale pionierem na tej płaszczyźnie.
Wyprzedził go inny postmodernistyczny twórca, który zadomowił się w Hollywood, czyli Charlie Kaufman. Skonstruował on swój debiut reżyserski: „Synekdocha, Nowy Jork”, bliski „Asteroid City” przez swój teatralizm. Film z 2008 roku również stanowi filozoficzne doświadczenie, w którym rzeczywistość miesza się z fikcją. Rola reżysera i aktorów, którzy zawodowo muszą tworzyć nieprawdę, okazuje się być bardzo płodna w dyskusji nad funkcją człowieka w społeczeństwie. Także same dylematy artysty nabierają rozpędu, gdy film powoli przechodzi ze swojej formy w grę teatralną. Nie mamy dłużej do czynienia z metakinem. Jest to już metakultura.
Kaufman i Anderson spotykają się w drodze z Nowego Jorku do Asteroid City. Nie mają ze sobą mapy, ale drogowskaz wyraźnie pokazuje, że wkraczają do świata, w którym każdy się zgubił – i właśnie taki był cel wędrówki. „Nie możesz się obudzić, jeśli nie uśniesz” – w jednej z końcowych scen aktorzy „Asteorid City” powtarzają to zdanie jak mantrę. Nie przemawiają do siebie nawzajem, ale do nas, widzów. Jest to informacja, głosząca, że zanurzenie w sztukę, niezależnie czy za pośrednictwem teatru, filmu, a może postmodernistycznej mieszanki, zawsze wiąże się z chwilowym odcięciem od rzeczywistości, po to, aby narodzić się na nowo. Proces życia, podobnie jak proces twórczy, bywa drogą pod górkę. Zmagamy się z małymi rozczarowaniami i bolesnymi traumami. Być może pomóc może nam jedynie sztuka, a przemówi do nas dopiero wtedy, gdy zrobi to w taki sposób, w jaki nie mówił do nas nikt inny. Asteroid City jest miejscem, w którym dramat nabiera zupełnie nowego znaczenia.
Wes Anderson jest twórcą, którego stworzył postmodernizm. Tak, jak w architekturze postmodernistycznej greckie kolumny podpierają dachy z panelami fotowoltaicznymi, w kinie postmodernistycznym przenikają się wszystkie ery ludzkich dokonań, aby wykorzystać równocześnie to, co użyteczne i bezużyteczne. Obserwujemy konstrukcje, które same w sobie stanowią zjawisko naznaczone ponowoczesnością i wyczerpaniem formy. Postmoderniści nie wierzą, by w XXI wieku możliwe było wynalezienie czegoś nowego. To nie oznacza jednak, że nie można być nowatorskim. Anderson czerpie z bezkresnej głębi nauki, teatru i kina, żeby w swojej wielogatunkowej pulpie, pod warstwą pastelowego kiczu, przemycić dekonstrukcję życia i kultury.
Film „Asteroid City” jest spektaklem teatralnym, podczas którego obserwujemy samo przedstawienie i kulisy jego powstania, a równocześnie aktorów na planie. To już zadanie dla widza, żeby rozgryzł, z którą warstwą fikcji ma do czynienia w danej sekwencji. Zjazd młodych naukowców i kontakt z obcą cywilizacją stanowią jedynie preteksty do głębszej zadumy nad ludzką naturą.
Chociaż „Asteroid City” sprawia wrażenie miasteczka chaosu, nic nie dzieje się tam przypadkiem. Teatr to wielowymiarowe medium, które jest dla Wesa Andersona złotym środkiem porozumienia z widzem. Motyw theatrum mundi interesował wielu twórców, niekoniecznie związanych ze sztuką widowiskową. Teoria, że nasze życie jest sceną, a każdy z nas aktorem, przyprawia w głęboką zadumę poetów, filozofów i codziennych melancholików. Ten metaforyczny koncept, który narodził się już w antyku, ma swoje dziedzictwo w każdym nowożytnym dyskursie humanistycznym. Wystarczy wspomnieć o Gombrowiczowym pojęciu „gęby”, dyskursie „dramatu społecznego” Victora Turnera czy koncepcji Guya Deborda. Podobno w „społeczeństwie spektaklu” każdy z nas równocześnie gra i jest widzem. Z tych teorii w XX wieku narodził się nurt artystyczny zwany „sytuacjonizmem”. Był on zawieszony pomiędzy surrealizmem a realizmem i krytykował kapitalistyczną tendencję do symulowania naszej rzeczywistości.
Anderson jest właśnie takim twórcą, który poprzez metafizyczną formę opowiada dylematy dnia codziennego. Jego filmy to jedyne w swoim rodzaju samoświadome symulakrum istniejące w przestrzeni Hollywood. Anderson ukazuje normalność w odrealniony sposób, natomiast absurd ze śmiertelną powagą. Teatr służy mu do zamanifestowania dominacji formy nad treścią. Sztuka jest medium, które odnosi nas do historii ludzkości i pozycji człowieka w jego kulturze. To hipertekst bardzo charakterystyczny dla Andersona, ale nie jest on wcale pionierem na tej płaszczyźnie.
Wyprzedził go inny postmodernistyczny twórca, który zadomowił się w Hollywood, czyli Charlie Kaufman. Skonstruował on swój debiut reżyserski: „Synekdocha, Nowy Jork”, bliski „Asteroid City” przez swój teatralizm. Film z 2008 roku również stanowi filozoficzne doświadczenie, w którym rzeczywistość miesza się z fikcją. Rola reżysera i aktorów, którzy zawodowo muszą tworzyć nieprawdę, okazuje się być bardzo płodna w dyskusji nad funkcją człowieka w społeczeństwie. Także same dylematy artysty nabierają rozpędu, gdy film powoli przechodzi ze swojej formy w grę teatralną. Nie mamy dłużej do czynienia z metakinem. Jest to już metakultura.
Kaufman i Anderson spotykają się w drodze z Nowego Jorku do Asteroid City. Nie mają ze sobą mapy, ale drogowskaz wyraźnie pokazuje, że wkraczają do świata, w którym każdy się zgubił – i właśnie taki był cel wędrówki. „Nie możesz się obudzić, jeśli nie uśniesz” – w jednej z końcowych scen aktorzy „Asteorid City” powtarzają to zdanie jak mantrę. Nie przemawiają do siebie nawzajem, ale do nas, widzów. Jest to informacja, głosząca, że zanurzenie w sztukę, niezależnie czy za pośrednictwem teatru, filmu, a może postmodernistycznej mieszanki, zawsze wiąże się z chwilowym odcięciem od rzeczywistości, po to, aby narodzić się na nowo. Proces życia, podobnie jak proces twórczy, bywa drogą pod górkę. Zmagamy się z małymi rozczarowaniami i bolesnymi traumami. Być może pomóc może nam jedynie sztuka, a przemówi do nas dopiero wtedy, gdy zrobi to w taki sposób, w jaki nie mówił do nas nikt inny. Asteroid City jest miejscem, w którym dramat nabiera zupełnie nowego znaczenia.
„Asteroid City”. Scenariusz i reżyseria: Wes Anderson. Muzyka: Alexandre Desplat. Obsada: Jason Schwartzman, Scarlett Johansson, Tom Hanks, Jeffrey Wright, Tilda Swinton, Bryan Cranston, Edward Norton, Adrien Brody i in. Stany Zjednoczone 2023, 104 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |