ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (473) / 2023

Magdalena Piotrowska-Grot,

KIEDY UWIERA KOŃCÓWKA (MARTYNA F. ZACHORSKA 'ŻEŃSKA KOŃCÓWKA JĘZYKA')

A A A
Większość rodziców i opiekunów/opiekunek powtarza swoim dzieciom, że jeśli tylko bardzo się postarają, mogą być, kim tylko chcą. Jako osoby dorosłe wiemy, że to motywacyjny slogan, którym rodzice chcą zmotywować swoje dzieci do spełniania marzeń, działania, przejmowania inicjatywy i przekraczania granic. Wiemy także, że nie jest to tak łatwe i jednowymiarowe. Co jednak, kiedy nie ma przeszkód formalnych czy realnych ograniczeń i mała dziewczynka chce być chirurżką, architektką, profesorką, psycholożką, spawaczką? Czy wystarczy, że podejmie odpowiednią ścieżkę rozwoju, zdobędzie wiedzę i umiejętności, które pozwolą jej spełnić to marzenie? Czy może musimy przekroczyć jeszcze jedną granicę, by te dziewczęce marzenia stały się rzeczywistością? Potrzebny będzie „ciężki sprzęt”, ponieważ wymaga to przemodelowania językowego obrazu świata.

Zacznijmy od języka

Na marginesie pozostawiam kwestie ról genderowych, które, choć powoli przełamywane, są silnie zakorzenione i wciąż obecne we współczesnej kulturze. Może nam się wydawać, że świat odchodzi od stereotypowych ról płciowych i od binarnego postrzegania samej płciowości, ale nie jest to zjawisko w naszej kulturze dominujące i dotyczy jedynie kilku, dość odizolowanych, grup społecznych. Choć niezaprzeczalnie stanowi to jeden z istotniejszych społecznych problemów i przyczynia się do rażącego braku tolerancji i poszanowania różnorodności, wręcz prowadzi do łamania praw niemal wszystkich osób, które nie wpisują się w ustalone przez patriarchat schematy, nie jest to tekstowo miejsce na rozstrzyganie, dlaczego wciąż dominuje narracja osób, które tak bardzo chcą budować ten świat w oparciu o zasady, że dziewczynki muszą być zawsze grzeczne i schludne, a chłopaki nie płaczą, a przede wszystkim, że taki właśnie podział jest jedynym słusznym, bo pozwala na przypisanie danej osobie konkretnych cech, ról i zadań (to ogromne uproszczenie, ale poczynione na potrzeby niniejszej recenzji; o tych złożonych kwestiach dowiedzieć się można więcej z szerokiej oferty pozycji książkowych, ale także blogosfery czy edukacyjnych profili w mediach społecznościowych, zaznaczyć jednak należy, że nie ma jednego źródła, które pozwoliłoby nam udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania, każde z nich pisane jest z perspektywy danej dyscypliny i zaplecza kulturowego autora/ki, warto więc uzupełnić swoją wiedzę, ale także spróbować usłyszeć się wzajemnie w naszej różnorodności; sięgnąć można choćby po książki: „Gender. Krótka historia” Susan Kingsley Kent, „Dezorientacje. Antologia polskiej literatury queer”, „Gorsze. Jak nauka pomyliła się co do kobiet” Angeli Saini, „Kto się boi gender? Prawica, populizm i feministyczne strategie oporu” Agnieszki Graff i Elżbiety Korolczuk i wiele innych).

Skupmy się jednak na, nierozerwalnie związanych z powyższym, ale, pozornie, nieco prostszych do przyswojenia, feminatywach, którym swoją książkę, ale także swoją działalność edukacyjną w sieci, poświęciła Martyna F. Zachorska. „Pani od feminatywów” zebrała w „Żeńskiej końcówce języka”, jak sama zaznacza we wstępie, nie opinie, a fakty. Nie da się zaprzeczyć – książka ta ma charakter porządkujący, a sama autorka unika wyrażania własnych opinii i powołuje się na wyniki badań z zakresu językoznawstwa i nauk społecznych, dlatego też większość treści zamieszczonych w książce nie zaskoczy osób, które interesują się dyskusją toczącą się wokół feminatywów czy, szerzej, zmian we współczesnym języku.

Jest jednak coś, co może zaskoczyć. Choć dyskusja ta toczy się już od dłuższego czasu, Zachorska pokazuje nam, że tak naprawdę w samej rozmowie zwolenników/zwolenniczek feminatywów i ich oponentów/oponentek niewiele się zmieniło (choć na szczęście in plus zmieniła się ich frekwencyjność). Osoby, które ich używają i starają się wprowadzać je w swoim środowisku, na pamięć znają argumenty ich przeciwników i przeciwniczek – „Po co ta nowomowa?”, „Kto to wymyślił? Na pewno TE feministki.”, „Gościni? A co to za wynalazek?”, „A po co Wam te feminatywy. Przecież są poważniejsze problemy, tylko ludzi zniechęcacie do kobiet”. Choć trudno nazwać te komentarze argumentami, autorka omawianej książki systematyzuje wypowiedzi osób, którym feminatywy przeszkadzają lub nie są im potrzebne, wydobywa z nich argumenty i stara się na nie w swojej książce rzeczowo odpowiedzieć.

Kompozycja „Żeńskiej końcówki języka” w ogóle odzwierciedla w pewnym stopniu wszystkie dyskusje, w których zwolennicy i zwolenniczki feminatywów miały/mieli okazję uczestniczyć. We wstępie autorka od razu przechodzi do meritum, wykładając w przystępnej formie podstawowe definicje, sięgając do początków, pokazując zasady języka polskiego, który jest językiem fleksyjnym. Następnie Zachorska referuje historię zmian językowych, przedstawia ją jednak w oparciu o bardzo dobrze dobrane, najpowszechniejsze przykłady. W kolejnych rozdziałach przygląda się temu, jak język, w tym feminatywy, wygląda w momencie pisania książki, czyli w 2022 roku, oraz odpowiada na zarzuty osób, które są przeciwne żeńskim końcówkom. Nie poprzestaje jednak na tym i zagłębia się w temat zmian językowych, choć w związku z tematem książki, ale także wybraną formą, jaka w niej dominuje, można odnieść wrażenie, że autorka bardzo powierzchownie odnosi się do, związanych z tymi językowymi zagadnieniami, zjawisk społecznych.

Choć moim zdaniem w książce brakuje w tym zakresie bardziej wyczerpującego i dogłębniejszego wprowadzenia, to nie zabraknie fragmentów poświęconych zagadnieniom związanym z tożsamością płciową, językową tabuizacją seksualności oraz formom językowym, które uwzględniają osoby niebinarne. Książka, choć nie wyczerpuje tematu i niejednokrotnie jedynie zaznacza jakieś zjawiska czy wyzwania (przed którymi stoi nie tylko językoznawstwo, ale całe społeczeństwo), porusza więc najistotniejsze kwestie związane nie tylko z inkluzywnością języka, ale także wpływem form językowych na nasze postrzeganie rzeczywistości. Istotny jest także dobór przykładów – choć autorka skupia się przede wszystkim na języku polskim, podaje również podobne przykłady i badania prowadzone przez badaczki i badaczki innych kręgów kulturowych, ukazując globalność problemu z feminatywami.

Jak mówić o końcówkach?

Zawartość i merytoryczna wartość omawianej książki to oczywiście najistotniejsza sprawa, ale warto przy okazji tej lektury zastanowić się także, w jaki sposób mówić o zmianach w języku tak, by dyskusja nie zmieniła się w nieefektywną kłótnię. Nie chodzi mi tutaj o ostrożność, a o efekt, jaki może wywołać książka Zachorskiej, przede wszystkim zaś o potencjalnego odbiorcę/potencjalną odbiorczynię. Książka ta przede wszystkim ma bowiem charakter edukacyjno-popularyzatorski, co nie oznacza, że autorka nie jest w owym przytaczaniu faktów i analizie społeczno-językowej stanowcza i bardzo konkretna. Przyjazny język wywodu, szata graficzna, dobór przykładów i sposób konstruowania kolejnych rozdziałów czynią tę książkę po prostu przyjemną, a przy tym, choć początkowo się tego obawiałam, nie czuję, że umniejsza się w niej najistotniejszy problem, czyli stojący za ignorowaniem feminatywów, wciąż obecny brak równouprawnienia i problem z tolerancją. Nie jest bowiem tak (i to autorka podkreśla wielokrotnie), że ktoś, kto z sejmowej ambony używa jedynie męskiej formy „obywatele”, dba o ekonomizację języka – nie, to, nierzadko zamierzony, zabieg, który podkreśla, nawet jeżeli nie w pełni społecznie uświadomioną, dominację mężczyzn i eliminuje kobiety z przestrzeni dyskursu.

Pisząc o generyczności, autorka zaznacza, że nie sposób jej uniknąć, ale wymienia sytuacje, w których absolutnie nie powinna się ona pojawiać, i są to według niej przede wszystkim sytuacje oficjalne. Powołuje się zresztą na słowa innej językoznawczyni, Luise Pusch: „»Dziewięćdziesiąt dziewięć śpiewaczek i jeden śpiewak to razem stu śpiewaków (ale zauważ: dziewięćdziesiąt dziewięć gruszek i jedno jabłko nie dają razem stu jabłek, co najwyżej sto owoców!). Dziewięćdziesiąt dziewięć kobiet przepadło, nie da się już ich odnaleźć, zniknęły w męskiej szufladzie«. Cytat ten obrazuje coś, o czym wiemy dzięki badaniom prowadzonym na całym świecie od lat siedemdziesiątych XX wieku – generyczność nie jest do końca generyczna” (s. 69). Ja zaś dodam od siebie to, czego autorka wprost nie pisze, ale doskonale wiemy, że gdyby formy generatywne miały „żeńską końcówkę”, pozostała część społeczeństwa na pewno nie pozostawiłaby tego bez komentarza.

Równocześnie to nie tak, że nie pojawiają się w tej książce stwierdzenia, które ktoś może uznać za kontrowersyjne, że badaczka całkowicie unika przedstawiania swojej opinii. Forma jest przystępna, język książki okazuje się przyjazny i zrozumiały dla wszystkich osób, które zechcą ją przeczytać, ale lektura ta nie pozostawia żadnych wątpliwości, że jej cel stanowi wspieranie inkluzywności języka. Charakter tej książki nie jest też tak żartobliwy i emocjonalny jak, bardzo zresztą dobre i potrzebne, wystąpienie redaktora Macieja Makselona w ramach konferencji TEDxKoszalin w roku 2022. „Żeńska końcówka języka” to książka napisana w przystępny sposób, co nie oznacza, że autorka unika tematów uznawanych przez niektórych za trudne czy wręcz niepotrzebne.

Feminatywy – i co dalej?

To pytanie zadają sobie wszystkie osoby zainteresowane tematem. Część z nich spogląda w językową (i społeczną) przyszłość z lękiem i nieskrywaną agresją, część szuka kolejnych rozwiązań, prowadzących do empatycznej komunikacji. Autorka nie poprzestaje więc na feminatywach, pokazując osobom czytającym, jak budowany jest, ale także jak wiele znaczy, język inkluzywny. Mówi odważnie o zmieniającym się języku komunikacji, o tym, co uchodzi dziś za praktyki obraźliwe, wręcz wulgarne, a co jeszcze dekadę czy dwie temu było powszechne w języku (tutaj pojawiają się głównie słowa dyskryminujące pewne grupy etniczne), wkracza także w temat tożsamości płciowej i orientacji psychoseksualnej. Nie wyczerpuje oczywiście tematu, ale w pewien sposób, w jednym akapicie, ucina, niejednokrotnie nieprzynoszące żadnych rozstrzygnięć, dyskusje: „Język zmienia się na naszych oczach, tak jak społeczeństwo. Nie jest to efekt »zmian na siłę«, czy politycznych strategii, lecz owoc emancypacji kolejnych grup społecznych, które dochodząc do głosu, odzyskują język, jakim się o nich mówi. Choć sporo osób, być może większość, może czuć się przez to zagubiona, mam jedną radę: zauważcie Człowieka w drugim Człowieku. To zawsze procentuje” (s. 176).

To oczywiście rada dla osób, które chcą coś zmienić i wspierać innych, nawet jeżeli nie do końca potrafią się w odnaleźć w tej dynamicznie rozwijającej się rzeczywistości. Książka ta może stanowić ciekawe i dobre wprowadzenie dla osób, które chcą lub powinny oswoić się z feminatywami czy neutratywami, nie jest to jednak wywód na poziomie dyskusji akademickiej i nie rozstrzyga wielu złożonych kwestii językowych i społeczno-politycznych. Dostarcza bardzo przejrzystych argumentów, którymi można posłużyć się w rozmowie z osobami, które nie są przekonane do języka inkluzywnego lub po prostu do tej pory nie posługiwały się takimi formami. Może ona stanowić także doskonałą pomoc dydaktyczną na lekcjach języka polskiego czy godzinach wychowawczych.

Kobiecy głos

Książka Zachorskiej jest tylko jednym z głosów w dyskusji, która nie skończy się jeszcze przez długie lata. Może też nie skończyć się nigdy. Kiedy bowiem nasze społeczeństwo zrozumie, że większość osób potrafi wypowiedzieć, jakże trudne, słowo „architektka”, a następnie pojmie, że brzmi ono „dziwnie”, ponieważ nasza kultura i język zdominowane są przez męski punkt widzenia (z jakiegoś powodu mniej razi społeczeństwo słowo „nauczycielka” niż „architektka”, „pilotka”, choć zdarzają się sytuacje, w których nawet nauczycielki właśnie nie chcą być określane poprzez formy żeńskie), kolejne grupy, do tej pory dyskryminowane, upomną się o swoje miejsce w języku, a właściwie w językowym obrazie świata, czyli przede wszystkim w świadomości społecznej i przepisach prawa. Zawsze więc będzie nad nami ciążyć pytanie – po co komuś te zmiany i „fanaberie”? Warto jednak odpowiedzieć sobie na to pytanie w bardzo prosty, ludzki sposób. Jak pisała bowiem pod koniec lat 90. Jolanta Maćkiewicz: „Językowy obraz świata nie jest zwierciadlanym odbiciem rzeczywistości, a cechy budujące obraz obiektu nie są wiernym odzwierciedleniem cech realnych. Przede wszystkim są efektem wyboru: pewne cechy się uwydatnia, inne się pomniejsza, jeszcze inne – eliminuje. Wybór wynika z widzenia aspektowego, z przyjęcia pewnej perspektywy opisu. (…) A ponieważ ludzkiemu oglądowi i przeżywaniu świata towarzyszy zawsze wartościowanie, obraz obiektu uzupełnia zwykle jego ocena, czyli sytuowanie na skali: dobry–zły (ewentualnie: użyteczny–nieużyteczny, piękny–brzydki, itp.)” (Maćkiewicz 1999: 13,14).

Warto więc pamiętać, że za każdym razem, kiedy ktoś oznajmia, że nie chce być profesorką, stomatolożką czy motorniczą, lub kiedy oburzenie wywołuje forma „obywatele i obywatelki”, dobrze byłoby zastanowić się, gdzie leży prawdziwe źródło tych emocji, z czego wynika przekonanie, że jest to niepotrzebne lub mniej prestiżowe. To bowiem właśnie kwestia wyboru, wybieramy, czy kogoś uwzględnić w naszej wypowiedzi, czy nie; czyjś wybór sprawił w powojennej Polsce, że dziś żeńskie nazwy zawodów brzmią mniej profesjonalnie. Ale czy naprawdę kwestią wyboru, czy jednak czymś niepodlegającym dyskusji powinna być zasada, że zwracamy się do danej osoby tak, żeby czuła się ona w naszym towarzystwie komfortowo lub tak, jak ona sama sobie tego życzy? Język nie tylko odzwierciedla rzeczywistość, język może ją także zmieniać, kreować. Oby zmieniał ją na taką, w której pomieścimy się wszyscy.

LITERATURA:

Maćkiewicz J.: „Co to jest »Językowy Obraz Świata«”. „Etnolingwistyka” 1999, nr 11.
Martyna F. Zachorska: „Żeńska końcówka języka”. Wydawnictwo Poznańskie. Poznań 2023.