POLSKI KARNAWAŁ (MICHAŁ RAUSZER: 'LUDOWY ANTYKLERYKALIZM. NIEOPOWIEDZIANA HISTORIA')
A
A
A
Będąc synem (marnotrawnym) dwojga katechetów, ale aktywnym członkiem pokolenia nowego tysiąclecia, opadam na styku dwóch osi rzeczywistości. Z jednej strony znajomość dogmatów i największych filozofów chrześcijańskich, a z drugiej bogate życie internetowe, gdzie nietrudno przeczytać mocne i skrajne żarty o Janie Pawle II, księżach pedofilach i skąpych proboszczach. Z jednej strony głębokie prawdy filozoficzne, a z drugiej często prostackie żarty, które powodują mimowolny grymas uśmiechu. Przyjąłem swój dualizm za rzecz nieoczywistą, ale błędnie, bo – jak się okazuje – taka przypadłość nie jest kwestią jednostki, ale „ludzkiej natury”. „Ludowy antyklerykalizm” Michała Rauszera to spisana historia tej „natury”, natury karnawałowej, buntowniczej, natury żartownisiów i świntuchów. Zgrabna, o naukowej podstawie, konkretna historia podmiotowości i sprzeciwu wobec władzy.
Peszek kontra Tischner
Na intensywnej, różowej okładce w lewym górnym rogu przytoczony został komentarz dobrze znanej polskiej artystki, Marii Peszek. Artystki wyrazistej, budzącej kontrowersje swoimi mocnymi tekstami i wystąpieniami: „Zachwycająca i krzepiąca opowieść o tym, jak pieśniami, dowcipami i bezeceństwem lud stawiał opór Kościołowi”. Z kolei na pierwszej stronie, przed wstępem, przywołane zostały przez autora słowa również znanego (choć zapewne w innych kręgach) ks. Józefa Tischnera: „W moim życiu filozoficzno-kapłańskim nie spotkałem kogoś, kto stracił wiarę po przeczytaniu Marksa, Lenina, Nietzschego, natomiast na kopy można liczyć tych, którzy ją stracili po spotkaniu z własnym proboszczem”. Nieustannie podczas lektury miałem wrażenie, że wypowiedź Peszek została zaproponowana przez wydawnictwo w celach marketingowych i niewiele ma wspólnego z faktyczną treścią książki. Słowa Tischnera znacznie lepiej oddają idee zawarte w tekście. „Ludowy antyklerykalizm” to nie historia oporu wobec Kościoła, mimo tego, że opór często był zwrócony przeciwko Kościołowi. Ludowy antyklerykalizm to historia podmiotowości i buntu.
Czy zatem Rauszer źle zatytułował książkę? Nie. Autor dobrze się ze swojego wyboru tłumaczy. To zaplanowana i przemyślana pozycja, która próbuje ująć coś, co trudno nazwać. To pozycja, w której nie znajdziemy mocnych tez niepodpartych sensownym uzasadnieniem, nie znajdziemy tutaj również manifestów politycznych ani „tanich” kontrowersji. Znajdziemy historie wspomnianych „spotkań z proboszczem”. Nie chcę zarzucić w ten sposób niczego Marii Peszek, bo faktycznie w książce są genialne lirycznie pieśni oporu, dowcipy i bezeceństwa, które wprawiają czytelnika w śmiech, a czasem może nawet i w zakłopotanie. Ale ta książka to coś więcej.
Ty Janie…
Nie jest dla nas tajemnicą, że religia stanowiła i stanowi nieodłączny element polskiego myślenia narodowego. Pomimo tego, że podobnie do naszych zachodnich sąsiadów dążymy do sekularyzacji, wiele kwestii religijnych na stałe zostało wpisane w Polskę i Polaków. Wątpię szczerze, aby ktoś w najbliższym czasie zawnioskował o zmianę nazwy województwa świętokrzyskiego. Równocześnie mocno w Polakach zakorzeniony jest bunt. Wydaje się, że Kościół i bunt to kwestie bardzo od siebie odległe. W gruncie rzeczy, Kościół lubi posłuszeństwo, inaczej srogo karze ekskomuniką, ale są przynajmniej dwa wyjątki – historia antysystemowego Jezusa buntującego się przeciw kabale i upadek komuny w Polsce. Jedno i drugie wydarzenie okazało się mitem założycielskim nowego świata i doprowadziło do wybuchu popularności, w pierwszej historii Jezusa, a w drugiej Kościoła.
Bardzo szybko okazało się, że twarzą upadku komuny oprócz Kościoła i Lecha Wałęsy stał się urzędujący wtedy papież Jan Paweł II. Ze względu na swoją wszechobecność polski papież niedługo później stał się też obiektem kontrkultury trwającej do dziś. W ramach przykładu przytoczę fragment, w której na wzór litanii odmawia się kolejne „cnoty” JPII: „Ty Janie bananie – murzynów wielu karmicielu”, „Ty Janie Pawlaczu do Piwa otwieraczu” (s. 182-183) itd. Te słowa mają wyraźnie charakter bluźnierczy i budzą w wielu niechęć, a dla innych są szansą odreagowania wszechobecności „żółtej twarzy”. Słowa te są również wyrazem mechanizmu, który Rauszer eksponuje w różnych czasach i sytuacjach – karnawału. Świata, w którym wszystko jest na opak, a sacrum zrównuje się z profanum. W karnawale można bez konsekwencji odreagować męczący pietyzmem świat „codzienny”.
Brak kontroli
Nieustannym zagrożeniem dla władzy zarówno kościelnej, jak i świeckiej jest utrata wpływów. Jednostki, które nie poddają się narzuconym normom i zasadom, przestają dobrze pełnić swoją rolę „trybika” w wielkiej społecznej machinie. Jednym ze środków budzących obawy Kościoła i szlachty był alkohol. Chłopi, którzy pili wódkę, przestawali podlegać obowiązującym zasadom i bliżej im było do „niemoralnych czynów”. Na jeden z takich przypadków we wsi Zazdrość Kościół znalazł rozwiązanie: „We wsi krążą opowieści, że dawniej znajdowała się tam [na bagnach – przyp. autora] karczma, w której kiedyś urządzono zabawę w Wielki Piątek, co bardzo rozgniewało Pana Boga i postanowił ją zatopić” (s. 27). Nie da się ukryć, bardzo proste i skuteczne zagranie. Wszystko po to, by nie było miejsca na karnawał, a świętość otrzymała należytą cześć.
Innym przejawem braku kontroli jest muzyka. „W kulturze popularnej funkcjonuje dość znany mit opowiadający o muzykach bluesowych i rock’n’rollowych, którzy zawarli pakt z diabłem” (s. 28). Dźwięki instrumentów wprowadzających w trans są niebezpieczne, bo „zniewalają umysł” słuchającego. Odwracają uwagę od duchowości, proponując w zamian swoją drogę, pełną emocji, uniesień i ekstazy. Muzyka staje się medium, które zagraża władzy kościelnej i świeckiej, więc szybko została oskarżona o herezję. Artyści „podłapali” heretycki motyw i niejako prześmiewczo, by jeszcze bardziej zdenerwować Kościół, używali symboli znanych jako „antychrześcijańskie”. Dlaczego prześmiewczo? „S.A.T.A.N. [nazwa jednego z zespołów – przyp. autora] jest akronimem mało satanistycznego: Screaming Art Terrorizing Apathetic Nothingness, co można tłumaczyć jako: Krzycząca Sztuka Terroryzująca Apatyczną Nicość” (s. 205). A „teledysk z 2022 roku norweskiego zespołu Black Debbath do piosenki »Hvor i helvete blir det av Satan?« w prześmiewczy sposób opowiada o tym, jak jego muzycy usiłują sprzedać swoją duszę i w tym celu odprawiają odpowiednie rytuały, a nawet składają w ofierze swojego kolegę, diabeł jednak się nie zjawia i muszą pozostać w »pozbawionej talentu przeciętności«” (s. 206). Nie taki metal straszny, jak go malują.
Antyklerykalizm?
W książce zdarzają się przykłady „antyklerykalizmu” wymierzonego przez parafian w stronę arcybiskupów – w obronie ulubionego księdza proboszcza (zob. s. 229-231). To sprawia, że pojęcie antyklerykalizmu znacznie się poszerza z prostego rozumienia antyreligijnego. Rauszer w wybitny sposób pokazał wielogłosowość, której się nie spodziewałem, a którą podkreśla w zakończeniu – „Chciałbym, żeby ta książka nie była postrzegana jako ostateczne wyjaśnienie problemu ludowego antyklerykalizmu, ale raczej jako otwarcie dyskusji, zachęta do dalszych, pogłębionych badań. Ten fascynujący problem wymaga dalszego namysłu i wyjścia poza proste schematy myślenia” (s. 252).
Autor we wstępie zwraca uwagę, że książka ma charakter anegdotyczny, ale w świetle charakteru publikacji nie jest to odczuwalne. Owszem, to nie książka naukowa, jednak napisana z rzetelnością i pasją naukowca, czego przykładem są załączona bogata bibliografia i przypisy. Z jednej strony to nie powinno dziwić, z drugiej – wykracza ponad współczesny standard w nienaukowych wydawnictwach, za co należy się pochwała.
Prowokacja
Po tym, jak wcześniej wyraziłem swój sprzeciw wobec marketingowych zagrań wydawniczych, muszę się ze sobą nie zgodzić i zwrócić uwagę na inną interpretację takiego rozwiązania. Okładkowa „nieopowiedziana historia”, graficzna oprawa książki i opinia Marii Peszek to prowokacja. Bo ta pozycja to też historia prowokacji. Opowieść o jurnych XV-wiecznych chłopach, internetowych dowcipnisiach, punkach i metalach, którzy swoim działaniem wprawiali w zakłopotanie mainstream. Opowieść o prowokacji, która pozwala „spuścić trochę pary” i odreagować propagandę.
Morał z tego taki, Drogi Czytelniku i Droga Czytelniczko, że kiedy przyjdzie co do czego, „nie bij w głowę, bo święcona, bij w dupę” (s. 91).
Peszek kontra Tischner
Na intensywnej, różowej okładce w lewym górnym rogu przytoczony został komentarz dobrze znanej polskiej artystki, Marii Peszek. Artystki wyrazistej, budzącej kontrowersje swoimi mocnymi tekstami i wystąpieniami: „Zachwycająca i krzepiąca opowieść o tym, jak pieśniami, dowcipami i bezeceństwem lud stawiał opór Kościołowi”. Z kolei na pierwszej stronie, przed wstępem, przywołane zostały przez autora słowa również znanego (choć zapewne w innych kręgach) ks. Józefa Tischnera: „W moim życiu filozoficzno-kapłańskim nie spotkałem kogoś, kto stracił wiarę po przeczytaniu Marksa, Lenina, Nietzschego, natomiast na kopy można liczyć tych, którzy ją stracili po spotkaniu z własnym proboszczem”. Nieustannie podczas lektury miałem wrażenie, że wypowiedź Peszek została zaproponowana przez wydawnictwo w celach marketingowych i niewiele ma wspólnego z faktyczną treścią książki. Słowa Tischnera znacznie lepiej oddają idee zawarte w tekście. „Ludowy antyklerykalizm” to nie historia oporu wobec Kościoła, mimo tego, że opór często był zwrócony przeciwko Kościołowi. Ludowy antyklerykalizm to historia podmiotowości i buntu.
Czy zatem Rauszer źle zatytułował książkę? Nie. Autor dobrze się ze swojego wyboru tłumaczy. To zaplanowana i przemyślana pozycja, która próbuje ująć coś, co trudno nazwać. To pozycja, w której nie znajdziemy mocnych tez niepodpartych sensownym uzasadnieniem, nie znajdziemy tutaj również manifestów politycznych ani „tanich” kontrowersji. Znajdziemy historie wspomnianych „spotkań z proboszczem”. Nie chcę zarzucić w ten sposób niczego Marii Peszek, bo faktycznie w książce są genialne lirycznie pieśni oporu, dowcipy i bezeceństwa, które wprawiają czytelnika w śmiech, a czasem może nawet i w zakłopotanie. Ale ta książka to coś więcej.
Ty Janie…
Nie jest dla nas tajemnicą, że religia stanowiła i stanowi nieodłączny element polskiego myślenia narodowego. Pomimo tego, że podobnie do naszych zachodnich sąsiadów dążymy do sekularyzacji, wiele kwestii religijnych na stałe zostało wpisane w Polskę i Polaków. Wątpię szczerze, aby ktoś w najbliższym czasie zawnioskował o zmianę nazwy województwa świętokrzyskiego. Równocześnie mocno w Polakach zakorzeniony jest bunt. Wydaje się, że Kościół i bunt to kwestie bardzo od siebie odległe. W gruncie rzeczy, Kościół lubi posłuszeństwo, inaczej srogo karze ekskomuniką, ale są przynajmniej dwa wyjątki – historia antysystemowego Jezusa buntującego się przeciw kabale i upadek komuny w Polsce. Jedno i drugie wydarzenie okazało się mitem założycielskim nowego świata i doprowadziło do wybuchu popularności, w pierwszej historii Jezusa, a w drugiej Kościoła.
Bardzo szybko okazało się, że twarzą upadku komuny oprócz Kościoła i Lecha Wałęsy stał się urzędujący wtedy papież Jan Paweł II. Ze względu na swoją wszechobecność polski papież niedługo później stał się też obiektem kontrkultury trwającej do dziś. W ramach przykładu przytoczę fragment, w której na wzór litanii odmawia się kolejne „cnoty” JPII: „Ty Janie bananie – murzynów wielu karmicielu”, „Ty Janie Pawlaczu do Piwa otwieraczu” (s. 182-183) itd. Te słowa mają wyraźnie charakter bluźnierczy i budzą w wielu niechęć, a dla innych są szansą odreagowania wszechobecności „żółtej twarzy”. Słowa te są również wyrazem mechanizmu, który Rauszer eksponuje w różnych czasach i sytuacjach – karnawału. Świata, w którym wszystko jest na opak, a sacrum zrównuje się z profanum. W karnawale można bez konsekwencji odreagować męczący pietyzmem świat „codzienny”.
Brak kontroli
Nieustannym zagrożeniem dla władzy zarówno kościelnej, jak i świeckiej jest utrata wpływów. Jednostki, które nie poddają się narzuconym normom i zasadom, przestają dobrze pełnić swoją rolę „trybika” w wielkiej społecznej machinie. Jednym ze środków budzących obawy Kościoła i szlachty był alkohol. Chłopi, którzy pili wódkę, przestawali podlegać obowiązującym zasadom i bliżej im było do „niemoralnych czynów”. Na jeden z takich przypadków we wsi Zazdrość Kościół znalazł rozwiązanie: „We wsi krążą opowieści, że dawniej znajdowała się tam [na bagnach – przyp. autora] karczma, w której kiedyś urządzono zabawę w Wielki Piątek, co bardzo rozgniewało Pana Boga i postanowił ją zatopić” (s. 27). Nie da się ukryć, bardzo proste i skuteczne zagranie. Wszystko po to, by nie było miejsca na karnawał, a świętość otrzymała należytą cześć.
Innym przejawem braku kontroli jest muzyka. „W kulturze popularnej funkcjonuje dość znany mit opowiadający o muzykach bluesowych i rock’n’rollowych, którzy zawarli pakt z diabłem” (s. 28). Dźwięki instrumentów wprowadzających w trans są niebezpieczne, bo „zniewalają umysł” słuchającego. Odwracają uwagę od duchowości, proponując w zamian swoją drogę, pełną emocji, uniesień i ekstazy. Muzyka staje się medium, które zagraża władzy kościelnej i świeckiej, więc szybko została oskarżona o herezję. Artyści „podłapali” heretycki motyw i niejako prześmiewczo, by jeszcze bardziej zdenerwować Kościół, używali symboli znanych jako „antychrześcijańskie”. Dlaczego prześmiewczo? „S.A.T.A.N. [nazwa jednego z zespołów – przyp. autora] jest akronimem mało satanistycznego: Screaming Art Terrorizing Apathetic Nothingness, co można tłumaczyć jako: Krzycząca Sztuka Terroryzująca Apatyczną Nicość” (s. 205). A „teledysk z 2022 roku norweskiego zespołu Black Debbath do piosenki »Hvor i helvete blir det av Satan?« w prześmiewczy sposób opowiada o tym, jak jego muzycy usiłują sprzedać swoją duszę i w tym celu odprawiają odpowiednie rytuały, a nawet składają w ofierze swojego kolegę, diabeł jednak się nie zjawia i muszą pozostać w »pozbawionej talentu przeciętności«” (s. 206). Nie taki metal straszny, jak go malują.
Antyklerykalizm?
W książce zdarzają się przykłady „antyklerykalizmu” wymierzonego przez parafian w stronę arcybiskupów – w obronie ulubionego księdza proboszcza (zob. s. 229-231). To sprawia, że pojęcie antyklerykalizmu znacznie się poszerza z prostego rozumienia antyreligijnego. Rauszer w wybitny sposób pokazał wielogłosowość, której się nie spodziewałem, a którą podkreśla w zakończeniu – „Chciałbym, żeby ta książka nie była postrzegana jako ostateczne wyjaśnienie problemu ludowego antyklerykalizmu, ale raczej jako otwarcie dyskusji, zachęta do dalszych, pogłębionych badań. Ten fascynujący problem wymaga dalszego namysłu i wyjścia poza proste schematy myślenia” (s. 252).
Autor we wstępie zwraca uwagę, że książka ma charakter anegdotyczny, ale w świetle charakteru publikacji nie jest to odczuwalne. Owszem, to nie książka naukowa, jednak napisana z rzetelnością i pasją naukowca, czego przykładem są załączona bogata bibliografia i przypisy. Z jednej strony to nie powinno dziwić, z drugiej – wykracza ponad współczesny standard w nienaukowych wydawnictwach, za co należy się pochwała.
Prowokacja
Po tym, jak wcześniej wyraziłem swój sprzeciw wobec marketingowych zagrań wydawniczych, muszę się ze sobą nie zgodzić i zwrócić uwagę na inną interpretację takiego rozwiązania. Okładkowa „nieopowiedziana historia”, graficzna oprawa książki i opinia Marii Peszek to prowokacja. Bo ta pozycja to też historia prowokacji. Opowieść o jurnych XV-wiecznych chłopach, internetowych dowcipnisiach, punkach i metalach, którzy swoim działaniem wprawiali w zakłopotanie mainstream. Opowieść o prowokacji, która pozwala „spuścić trochę pary” i odreagować propagandę.
Morał z tego taki, Drogi Czytelniku i Droga Czytelniczko, że kiedy przyjdzie co do czego, „nie bij w głowę, bo święcona, bij w dupę” (s. 91).
Michał Rauszer: „Ludowy antyklerykalizm. Nieopowiedziana historia”. Miesięcznik Znak. Kraków 2023.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |