BEZSILNOŚĆ I GNIEW (JAKOB GUANZON: 'DOSTATEK')
A
A
A
Wyobraź sobie, że masz tyle kasy, że stać cię na ufanie ludziom.
Jakob Guanzon: "Dostatek"
Jakob Guanzon: "Dostatek"
Pisarski debiut Jakoba Guanzona otacza nimb doskonałości, którego zapewne najistotniejszą składową była nominacja do prestiżowej National Book Award w 2021 roku. Za nią podążyły zainteresowanie i uznanie międzynarodowej publiczności, których efektem stała się także obecność polskiej wersji językowej na rynku wydawniczym (autorem przekładu na język polski jest Jacek Żuławnik). Do tego należałoby doliczyć optymistyczne recenzje w „New Yorkerze” czy — co ironiczne — „The Wall Street Journal”. Znajduję się wobec tego w nieco kłopotliwym położeniu. Uważam bowiem, że „Dostatek”, który niewątpliwie wyszedł spod pióra kogoś, kto wie, jak się pisze, daleki jest doskonałości, a nawet od bycia powieścią jedyną w swoim rodzaju.
„Abundance” stanowi jakby fabularne przedłużenie głośnego „Nomadlandu” Jessiki Bruder. Opowiada historię migranta z Filipin do Stanów Zjednoczonych w drugim pokoleniu, którego doświadczenie jak w soczewce ogniskuje niemal wszystkie problemy społeczne, z jakimi borykają się współcześni Amerykanie. Na czoło wysuwa się oczywiście absolutnie prekarne położenie biednych pracujących pozbawionych zabezpieczeń socjalnych wszelkiego typu: budżet Henry’ego, głównego bohatera, po raz pierwszy rujnuje magia procentu składanego niepozwalającego na spłacenie długu odziedziczonego po zmarłym ojcu; a po raz drugi: nieplanowana konieczność wykonania zabiegu cesarskiego cięcia na jego partnerce, Michelle, gdy ta rodzi ich syna, Juniora (nie muszę chyba dodawać, że żadne z nich nie ma ubezpieczenia zdrowotnego). Pobrzmiewają tu echa epidemii opioidowej w Stanach Zjednoczonych wraz ze szczególną rolą, jaką odgrywa w niej coraz powszechniejsze uzależnienie od fentanylu. Tłem dla fabuły stają się powidoki wszystkich innych aberracji późnego kapitalizmu, takich jak prywatyzowanie więzień czy rażąca nadpodaż pustostanów z jednej strony i osób w kryzysie bezdomności z drugiej. Powstaje zatem pytanie: jak Jakob Guanzon poradził sobie z przełożeniem poetyki non-fiction czy ekonomicznych analiz Josepha Stiglitza na język powieści?
Przede wszystkim autor mimo młodego wieku jawi się jako ukształtowany i zaznajomiony z koniecznością eksperymentowania z tradycyjną, to jest linearną, wykładnią zdarzeń powieściowych. Rozdziały opisujące współczesne zmagania Henry’ego z rzeczywistością (choroba syna, która utrudnia poszukiwanie pracy dającej choć minimalną stabilizację) przerywane są retrospekcjami, które dają czytelnikowi wgląd w historię głównego bohatera. Czytelnik może wejść do domu rodziców Henry’ego, którzy w ucieczce z Manili upatrywali szans na lepsze życie (jego symbolem miałaby tu być biblioteczka ojca zawierająca przede wszystkim arcydzieła anglosaskiej literatury), poznać dość dobrze przebieg jego związku z poznaną na odwyku dla nastolatków Michelle, ale i quasi-braterskiej relacji z narkotykowym dilerem Alem, wraz z którym trafi do federalnego więzienia. Tytułem każdego z rozdziałów jest odliczona co do centa kwota, którą Henry dysponuje. Guanzon wykazuje się wielką sprawnością w sterowaniu emocjonalnością czytelnika: zdaje się dobrze wiedzieć, jak wymusić na nim współodczuwanie dojmującego poczucia upokorzenia, które staje się udziałem ludzi podobnym jego bohaterom. Ta myśl nie zostaje wyrażona wprost, choć trudno się od niej odpędzić: ten, kto w każdej minucie nie wie dokładnie, jaką kwotą dysponuje, jest już szczęśliwcem. Bo i obfitość, albo, jak chciałby polski tłumacz, dostatek, oznaczają dla Henry’ego ni mniej, ni więcej to, że w sklepie spożywczym mógłby sobie kupić wszystko, na co miałby akurat ochotę. Spełnieniem marzeń o pełnym brzuchu jest kolacja złożona z grillowanego steka oraz macaroni and cheese.
Osią utworu jest mimo to historia małego Juniora, mierzącego się z — jak domyśla się szkolna pielęgniarka — nie najłagodniejszą odmianą grypy jelitowej. W pełnym wrażliwości kreśleniu portretu chłopca ujawnia się pisarska sprawność Guanzona. Właśnie dzięki fragmentom, w których stan fizyczny i emocjonalny Juniora wysuwają się na pierwszy plan, „Dostatek” staje się, proszę pozwolić mi wyrazić to w języku, w którym pisze autor, a real page-turner. Punktem kulminacyjnym powieści jest zaś brawurowa szarża ojca chłopca po ibuprofen, którego kupić nie może, ponieważ w jego kieszeni zostało jedynie 38 centów. Czytelnik musi zatem zmierzyć się z ćwiczeniem z logiki anarchistycznej: czy i jaką karę należy przewidzieć dla osoby, która ukradła tabletki przeciwbólowe dla dziecka, któremu odmówiłby ich każdy stanowy szpital?
„Abundance” bez dwóch zdań jest sagą rodzinną, na którą składa się szereg prywatnych tragedii, ale raczej nie rości sobie pretensji do diagnozowania kondycji świata, który wytwarza znacznie więcej, niż jest w stanie skonsumować, nie przestając powiększać zastępów ludzi takich jak Henry: niedomytych, niedojedzonych i niewypoczętych. Mimo to Jakob Guanzon, jak starałam się wykazać, intensywnie czerpie z faktycznego doświadczenia osób, które nie załapały się nigdy na luksus korzystania z Obama Care, ale za to załapały się na najgorsze wzorce optymalizacji kosztów charakteryzujące stosunki pracy po upadku Lehman Brothers. Jako dość wytrawny prozaik nie uprawia jednak prostackiej publicystyki, co jest szczególnie widoczne w zakończeniu powieści. Jej otwarte zakończenie dowodzi zapewne ambicji konkurowania z prozą wysokiej próby charakteryzującą się wysokim poziomem niejednoznaczności. Świadczy ona także o zanurzeniu autora w amerykańskiej tradycji literackiej. Henry i Junior, jak przystało na współczesnych nomadów, wyruszają — proszę wybaczyć — on the road.
Wreszcie, jak przystało na przyzwoitą literaturę, „Dostatek” wydobywa z odbiorcy jego emocjonalność, wzbudza u niego zwłaszcza uczucia bezsilności i gniewu. Nie szokuje, ale i nie irytuje infantylnością, z jaką zwykle o zubożeniu opowiadają mainstreamowe dzieła (pop)kultury. Czy jest to książka, którą absolutnie należy przeczytać? Zapewne nie, zwłaszcza jeśli wyrośliśmy już z fantazji o nieskończonych możliwościach amerykańskiego snu. Czy jednak warto po nią sięgnąć? Warto.
„Abundance” stanowi jakby fabularne przedłużenie głośnego „Nomadlandu” Jessiki Bruder. Opowiada historię migranta z Filipin do Stanów Zjednoczonych w drugim pokoleniu, którego doświadczenie jak w soczewce ogniskuje niemal wszystkie problemy społeczne, z jakimi borykają się współcześni Amerykanie. Na czoło wysuwa się oczywiście absolutnie prekarne położenie biednych pracujących pozbawionych zabezpieczeń socjalnych wszelkiego typu: budżet Henry’ego, głównego bohatera, po raz pierwszy rujnuje magia procentu składanego niepozwalającego na spłacenie długu odziedziczonego po zmarłym ojcu; a po raz drugi: nieplanowana konieczność wykonania zabiegu cesarskiego cięcia na jego partnerce, Michelle, gdy ta rodzi ich syna, Juniora (nie muszę chyba dodawać, że żadne z nich nie ma ubezpieczenia zdrowotnego). Pobrzmiewają tu echa epidemii opioidowej w Stanach Zjednoczonych wraz ze szczególną rolą, jaką odgrywa w niej coraz powszechniejsze uzależnienie od fentanylu. Tłem dla fabuły stają się powidoki wszystkich innych aberracji późnego kapitalizmu, takich jak prywatyzowanie więzień czy rażąca nadpodaż pustostanów z jednej strony i osób w kryzysie bezdomności z drugiej. Powstaje zatem pytanie: jak Jakob Guanzon poradził sobie z przełożeniem poetyki non-fiction czy ekonomicznych analiz Josepha Stiglitza na język powieści?
Przede wszystkim autor mimo młodego wieku jawi się jako ukształtowany i zaznajomiony z koniecznością eksperymentowania z tradycyjną, to jest linearną, wykładnią zdarzeń powieściowych. Rozdziały opisujące współczesne zmagania Henry’ego z rzeczywistością (choroba syna, która utrudnia poszukiwanie pracy dającej choć minimalną stabilizację) przerywane są retrospekcjami, które dają czytelnikowi wgląd w historię głównego bohatera. Czytelnik może wejść do domu rodziców Henry’ego, którzy w ucieczce z Manili upatrywali szans na lepsze życie (jego symbolem miałaby tu być biblioteczka ojca zawierająca przede wszystkim arcydzieła anglosaskiej literatury), poznać dość dobrze przebieg jego związku z poznaną na odwyku dla nastolatków Michelle, ale i quasi-braterskiej relacji z narkotykowym dilerem Alem, wraz z którym trafi do federalnego więzienia. Tytułem każdego z rozdziałów jest odliczona co do centa kwota, którą Henry dysponuje. Guanzon wykazuje się wielką sprawnością w sterowaniu emocjonalnością czytelnika: zdaje się dobrze wiedzieć, jak wymusić na nim współodczuwanie dojmującego poczucia upokorzenia, które staje się udziałem ludzi podobnym jego bohaterom. Ta myśl nie zostaje wyrażona wprost, choć trudno się od niej odpędzić: ten, kto w każdej minucie nie wie dokładnie, jaką kwotą dysponuje, jest już szczęśliwcem. Bo i obfitość, albo, jak chciałby polski tłumacz, dostatek, oznaczają dla Henry’ego ni mniej, ni więcej to, że w sklepie spożywczym mógłby sobie kupić wszystko, na co miałby akurat ochotę. Spełnieniem marzeń o pełnym brzuchu jest kolacja złożona z grillowanego steka oraz macaroni and cheese.
Osią utworu jest mimo to historia małego Juniora, mierzącego się z — jak domyśla się szkolna pielęgniarka — nie najłagodniejszą odmianą grypy jelitowej. W pełnym wrażliwości kreśleniu portretu chłopca ujawnia się pisarska sprawność Guanzona. Właśnie dzięki fragmentom, w których stan fizyczny i emocjonalny Juniora wysuwają się na pierwszy plan, „Dostatek” staje się, proszę pozwolić mi wyrazić to w języku, w którym pisze autor, a real page-turner. Punktem kulminacyjnym powieści jest zaś brawurowa szarża ojca chłopca po ibuprofen, którego kupić nie może, ponieważ w jego kieszeni zostało jedynie 38 centów. Czytelnik musi zatem zmierzyć się z ćwiczeniem z logiki anarchistycznej: czy i jaką karę należy przewidzieć dla osoby, która ukradła tabletki przeciwbólowe dla dziecka, któremu odmówiłby ich każdy stanowy szpital?
„Abundance” bez dwóch zdań jest sagą rodzinną, na którą składa się szereg prywatnych tragedii, ale raczej nie rości sobie pretensji do diagnozowania kondycji świata, który wytwarza znacznie więcej, niż jest w stanie skonsumować, nie przestając powiększać zastępów ludzi takich jak Henry: niedomytych, niedojedzonych i niewypoczętych. Mimo to Jakob Guanzon, jak starałam się wykazać, intensywnie czerpie z faktycznego doświadczenia osób, które nie załapały się nigdy na luksus korzystania z Obama Care, ale za to załapały się na najgorsze wzorce optymalizacji kosztów charakteryzujące stosunki pracy po upadku Lehman Brothers. Jako dość wytrawny prozaik nie uprawia jednak prostackiej publicystyki, co jest szczególnie widoczne w zakończeniu powieści. Jej otwarte zakończenie dowodzi zapewne ambicji konkurowania z prozą wysokiej próby charakteryzującą się wysokim poziomem niejednoznaczności. Świadczy ona także o zanurzeniu autora w amerykańskiej tradycji literackiej. Henry i Junior, jak przystało na współczesnych nomadów, wyruszają — proszę wybaczyć — on the road.
Wreszcie, jak przystało na przyzwoitą literaturę, „Dostatek” wydobywa z odbiorcy jego emocjonalność, wzbudza u niego zwłaszcza uczucia bezsilności i gniewu. Nie szokuje, ale i nie irytuje infantylnością, z jaką zwykle o zubożeniu opowiadają mainstreamowe dzieła (pop)kultury. Czy jest to książka, którą absolutnie należy przeczytać? Zapewne nie, zwłaszcza jeśli wyrośliśmy już z fantazji o nieskończonych możliwościach amerykańskiego snu. Czy jednak warto po nią sięgnąć? Warto.
Jakob Guanzon: „Dostatek". Przeł. Jakub Żuławnik. Wydawnictwo Pauza. Warszawa 2023.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |