ZABAWY W MISTRZA
A
A
A
Książek profesora Michała Pawła Markowskiego rekomendować nie trzeba. Łacińskie słowo re-commendatio znaczy przecież tyle, co „powtarzać polecenie”, „powtórnie polecać”. W języku polskim funkcjonuje powiedzenie „nie trzeba mi dwa razy powtarzać”. Te książki polecają się same, narzucają się. Ponownie wraca bowiem Michał Paweł Markowski. Re-komendacja to także znów wydana komenda/rozkaz: „czytaj”. A może raczej „słuchaj”; wszak rozkaz w formie narracyjnej to – kazanie, ponowne wsłuchanie się w słowa Mistrza (oficjalnie tytuł ten nadała Markowskiemu Fundacja na Rzecz Nauki Polskiej w 2006 roku, któż by jednak na oficjalne tytuły zwracał uwagę). Mi zaś, jako przedstawicielowi braci krytycznej, przychodzi – znów – komentować.
Książka, którą mam przed sobą i której tytuł brzmi „Nieobliczalne” to zbiór esejów krakowskiego profesora polonistyki. Rzeczy, które powstały „gdzieś obok” większych książek, wydostały się w międzyczasie i teraz – są czytelnikowi podrzucane. „Podrzucane” dlatego, żeby pokazać siebie, ponieważ – i będzie to już ostatnia moja zabawa etymologiczna – pod-rzutek to polski odpowiednik łacińskiego sub-iectum, podmiotu, co w innym miejscu podkreśla autor komentowanego tu tekstu. Tekst ten potraktował Markowski właśnie jako wyrażenie siebie, którego to siebie do końca oddać nie może w posiadających narzuconą konstrukcję formalną pracach naukowych. Jest to więc swoista terapia odbyta po skończonej pracy (Universitas zapowiada już kolejną książkę).
Dla mnie terapią po lekturze stało się napisanie powyższego wstępu. Polecam zdystansowanie się względem tej książki, choćby w formie takiej krótkiej zabawy. Bez tego trudno jest czasem przetrzymać manierę autora, szczególnie autora tak silnie obecnego na naszym rynku. Stąd może nuta ironii w moich słowach.
Nieobliczalne jest szaleństwo etymologii eseisty Markowskiego. Rozpędzony potok mowy, zatrzymany nagle na jednym słowie po to, by przyjrzeć mu się dokładnie, obnażyć je i dotrzeć do ukrytego wnętrza. Te pojedyncze słowa nie stają się pojęciami o prostym i jasnym znaczeniu. Pojęcia należą do świata słownikowego, gdzie każdy sens musi być dopełniony i skończony przez przyjętą definicję. One tymczasem stają się – jak chciałby sam autor – „figurami egzystencji”. Cóż miałoby to znaczyć? Od nieskończonej wielości mowy, do nieskończonego sensu słowa – oto jak można opisać intelektualną pracę autora. I to jednak być może nie wyjaśnia wszystkiego. Markowski pokazuje, w jaki sposób można próbować przezwyciężać język. Przekonani jesteśmy dzisiaj, że nie ma innej rzeczywistości poza językiem, metafizyka zaś to bajka (forma narracji). Jeśli jednak, jak chciałby Gombrowicz, „język nas mówi”, to tym razem Markowski próbuje zrozumieć go inaczej: owszem, wyrażamy i tworzymy poprzez język, ale nie znaczy to, że rodzimy się w języku i że poza niego nigdy się nie wyrodzimy. Możliwa jest ucieczka, a szansą na nią jest nieskończoność, która otwiera bramę transcendencji (poza świat języka), a która pełniej nazywana jest tu „nieobliczalnością”. Eksplikacja tego słowa nieustannie się w zbiorze rozrasta i przyznam, że te właśnie fragmenty cenię sobie szczególnie.
W oczywisty sposób to, co znajdzie się teraz poza językiem, stanie się rodzajem metafizyki – i stąd tak częste jest w książce mówienie o egzystencji. Ta natomiast będzie się w „Nieobliczalnym” najczęściej przejawiać poprzez sztukę. W książce Markowskiego będzie to nie tylko literatura, ale i fotografia, sztuki plastyczne czy wreszcie miasto (mowa o Wenecji).
To wszystko, co potrafię powiedzieć o całości „Nieobliczalnego”. Nie można dalej odpowiadać na pytanie „o czym jest ta książka?”; każdy esej ma swój niezależny ośrodek tematyczny i w każdym w inne miejsce prowadzi czytającego inny nieco autor. Mamy Markowskiego-filozofa („Ekspozycja”, „Nieobliczalne”), krytyka („Fado”), interpretatora (w kolejnych tekstach poświęconych m.in. Mannowi, Proustowi, Mrożkowi, Szekspirowi), perypatetyka (Wenecja w „Cieniu świetlnym…”, berlińska wystawa „Melancholia” w „Nieprzejrzystości”) itd., itd. Pisząc o „Fado”, Markowski cytuje Andrzeja Stasiuka, ale to, co Stasiuk mówi o swojej książce można równie dobrze odnieść do omawianych esejów: „Nie spaja ich żadna logika, żaden sens, poza tym, że przydarzyły się mnie”.
Jeśli nie można już dalej mówić o całości, proponuję zatrzymanie się na fragmencie. Esej „Między widzialnym i niewidzialnym” jest wykładem w stylu hermeneutycznym o próbach rozumienia, czy może próbach zobaczenia tego, co niewidzialne w kulturze zachodniej. Przyjrzyjmy się drodze, po której postępują rozważania. Prowadzi nas po niej Platon, mówiąc o niewidzialnym świeci idei i ucząc, że niewidzialne można jednak zobaczyć, bo w gruncie rzeczy jest ono widzialne, trzeba tylko wiedzieć, jak patrzeć (oddzielenie widzenia zmysłowego i duchowego). Takim niewidzialnym-do-zobaczenia okazuje się też być Bóg św. Pawła, którego widzieć będziemy „twarzą w twarz” (1 Kor 13, 12). Skrajną niewidzialność określą średniowieczni filozofowie apofatyczni (Jan Szkot Eriugena, Mistrz Eckhart), którzy to co niewidzialne zupełnie wykluczą z dyskursu, a tym samym – ze świata. Wszyscy oni podążają tę samą ścieżką, którą Markowski nazywa apokaliptyczną (zapowiadającą objawienie) interpretacją niewidzialnego. Zasadniczy nurt myśli zachodniej zamknąć można w formule mówiącej, że „istnieje to, co można zobaczyć, a więc jeśli czegoś nie można zobaczyć – to nie istnieje”.
Europejska filozofia pokłada pełną nadzieję w swoich oczach, czy będzie to tylko wzrok zmysłowy (nurt empiryczny), czy też zaistnieje obok niego inny sposób patrzenia, który z czasem odkryje przed nami coś ważniejszego niż widziany dziś świat (nurt idealistyczny). Kultura europejska nie jest jednak na tyle uporządkowana, żeby dało się ją zamknąć w tym krótkim określeniu. Obok dominującego sposobu myślenia, łączącego – jak widać – nurty empiryczny i idealistyczny, pojawiają się myśliciele, którzy kwestionują poznawczy optymizm wobec tego, co niewidzialne, nie kwestionując jednakże wcale jego istnienia. Prezentują oni kaliptyczną interpretację niewidzialnego, zaś za jej figurę przyjmującą tajemnicę, która nie chce być odkryta. Nietzsche, jeden z mistrzów Markowskiego, pisał: „Wskazówka dla filozofów! Należy mieć większy szacunek do sromu, z jakim przyroda ukryła się za zagadki i pstre niepewności. Może prawda jest kobietą, która ma powody nieodsłaniania spojrzeniom swych głębi”. Autor powołuje na świadectwo – nieco bardziej przyzwoite – przypadki homerowego Odyseusza oraz Prousta w interpretacji Lévinasa. Ci odstępcy grają ważne role – choć ich myśl nie może stać się głównym nurtem, to tworzy jednak drugi biegun rozumowania. Ten moment okazuje się wręcz najważniejszy, ponieważ pozwala określić granice, poza które nasza filozoficzna myśl nie potrafi wyjść. Postępując dalej drogą hermeneutyki, Markowski od filozofii przechodzi do człowieka, dodajmy: nie człowieka w ogóle, ale – jak zawsze dla hermeneutyki – tu i teraz, zakorzenionego w przeszłości. Człowiek patrzący na świat, czyli interpretujący, rozpięty jest między dwoma biegunami. Niby ufa swoim oczom, „nie uwierzy, jeśli nie zobaczy”, ale nieustannie coś mu podpowiada, że istnieje jakaś tajemnica…
Zapytać by trzeba – gdzie w tym wszystkim literatura i teoria literatury, których przecież szukałem rozpoczynając lekturę „Nieobliczalnego”? Michał Paweł Markowski posiada tę cenną umiejętność, że rzadko zajmuje się suchą teorią. Kiedy mówi o literaturze, zawsze ma przed sobą tekst, zawsze jest interpretatorem, gdy tekst się kończy – przekształca się w filozofa. W ten sposób omija moment rozważań nad literaturą dla niej samej. Talentu interpretacyjnego odmówić mu nie można, najlepiej widać to w tekstach „Na progu czasów i form” (Marcel Proust) i „Trzy klęski Maura” (Wiliam Szekspir). Kiedy tylko kończy się radość lektury, przed chwilą widziany obraz staje się alegorią, exemplum czy też zwierciadłem, w którym przeglądamy się sami.
Ta, zwierciadlana, jak i wiele innych metafor, barwi lekturę „Nieobliczalnego”, czyniąc książkę Markowskiego na tyle przekonującą, iż istnieje niebezpieczeństwo zaufania jej nieobliczalnym słowom. Dobrze więc, że wiemy, czym są one w istocie i, że w ostateczności, jak mówi sam autor: „Człowiek przyzwoity umie powstrzymać swoje metafory”.
Książka, którą mam przed sobą i której tytuł brzmi „Nieobliczalne” to zbiór esejów krakowskiego profesora polonistyki. Rzeczy, które powstały „gdzieś obok” większych książek, wydostały się w międzyczasie i teraz – są czytelnikowi podrzucane. „Podrzucane” dlatego, żeby pokazać siebie, ponieważ – i będzie to już ostatnia moja zabawa etymologiczna – pod-rzutek to polski odpowiednik łacińskiego sub-iectum, podmiotu, co w innym miejscu podkreśla autor komentowanego tu tekstu. Tekst ten potraktował Markowski właśnie jako wyrażenie siebie, którego to siebie do końca oddać nie może w posiadających narzuconą konstrukcję formalną pracach naukowych. Jest to więc swoista terapia odbyta po skończonej pracy (Universitas zapowiada już kolejną książkę).
Dla mnie terapią po lekturze stało się napisanie powyższego wstępu. Polecam zdystansowanie się względem tej książki, choćby w formie takiej krótkiej zabawy. Bez tego trudno jest czasem przetrzymać manierę autora, szczególnie autora tak silnie obecnego na naszym rynku. Stąd może nuta ironii w moich słowach.
Nieobliczalne jest szaleństwo etymologii eseisty Markowskiego. Rozpędzony potok mowy, zatrzymany nagle na jednym słowie po to, by przyjrzeć mu się dokładnie, obnażyć je i dotrzeć do ukrytego wnętrza. Te pojedyncze słowa nie stają się pojęciami o prostym i jasnym znaczeniu. Pojęcia należą do świata słownikowego, gdzie każdy sens musi być dopełniony i skończony przez przyjętą definicję. One tymczasem stają się – jak chciałby sam autor – „figurami egzystencji”. Cóż miałoby to znaczyć? Od nieskończonej wielości mowy, do nieskończonego sensu słowa – oto jak można opisać intelektualną pracę autora. I to jednak być może nie wyjaśnia wszystkiego. Markowski pokazuje, w jaki sposób można próbować przezwyciężać język. Przekonani jesteśmy dzisiaj, że nie ma innej rzeczywistości poza językiem, metafizyka zaś to bajka (forma narracji). Jeśli jednak, jak chciałby Gombrowicz, „język nas mówi”, to tym razem Markowski próbuje zrozumieć go inaczej: owszem, wyrażamy i tworzymy poprzez język, ale nie znaczy to, że rodzimy się w języku i że poza niego nigdy się nie wyrodzimy. Możliwa jest ucieczka, a szansą na nią jest nieskończoność, która otwiera bramę transcendencji (poza świat języka), a która pełniej nazywana jest tu „nieobliczalnością”. Eksplikacja tego słowa nieustannie się w zbiorze rozrasta i przyznam, że te właśnie fragmenty cenię sobie szczególnie.
W oczywisty sposób to, co znajdzie się teraz poza językiem, stanie się rodzajem metafizyki – i stąd tak częste jest w książce mówienie o egzystencji. Ta natomiast będzie się w „Nieobliczalnym” najczęściej przejawiać poprzez sztukę. W książce Markowskiego będzie to nie tylko literatura, ale i fotografia, sztuki plastyczne czy wreszcie miasto (mowa o Wenecji).
To wszystko, co potrafię powiedzieć o całości „Nieobliczalnego”. Nie można dalej odpowiadać na pytanie „o czym jest ta książka?”; każdy esej ma swój niezależny ośrodek tematyczny i w każdym w inne miejsce prowadzi czytającego inny nieco autor. Mamy Markowskiego-filozofa („Ekspozycja”, „Nieobliczalne”), krytyka („Fado”), interpretatora (w kolejnych tekstach poświęconych m.in. Mannowi, Proustowi, Mrożkowi, Szekspirowi), perypatetyka (Wenecja w „Cieniu świetlnym…”, berlińska wystawa „Melancholia” w „Nieprzejrzystości”) itd., itd. Pisząc o „Fado”, Markowski cytuje Andrzeja Stasiuka, ale to, co Stasiuk mówi o swojej książce można równie dobrze odnieść do omawianych esejów: „Nie spaja ich żadna logika, żaden sens, poza tym, że przydarzyły się mnie”.
Jeśli nie można już dalej mówić o całości, proponuję zatrzymanie się na fragmencie. Esej „Między widzialnym i niewidzialnym” jest wykładem w stylu hermeneutycznym o próbach rozumienia, czy może próbach zobaczenia tego, co niewidzialne w kulturze zachodniej. Przyjrzyjmy się drodze, po której postępują rozważania. Prowadzi nas po niej Platon, mówiąc o niewidzialnym świeci idei i ucząc, że niewidzialne można jednak zobaczyć, bo w gruncie rzeczy jest ono widzialne, trzeba tylko wiedzieć, jak patrzeć (oddzielenie widzenia zmysłowego i duchowego). Takim niewidzialnym-do-zobaczenia okazuje się też być Bóg św. Pawła, którego widzieć będziemy „twarzą w twarz” (1 Kor 13, 12). Skrajną niewidzialność określą średniowieczni filozofowie apofatyczni (Jan Szkot Eriugena, Mistrz Eckhart), którzy to co niewidzialne zupełnie wykluczą z dyskursu, a tym samym – ze świata. Wszyscy oni podążają tę samą ścieżką, którą Markowski nazywa apokaliptyczną (zapowiadającą objawienie) interpretacją niewidzialnego. Zasadniczy nurt myśli zachodniej zamknąć można w formule mówiącej, że „istnieje to, co można zobaczyć, a więc jeśli czegoś nie można zobaczyć – to nie istnieje”.
Europejska filozofia pokłada pełną nadzieję w swoich oczach, czy będzie to tylko wzrok zmysłowy (nurt empiryczny), czy też zaistnieje obok niego inny sposób patrzenia, który z czasem odkryje przed nami coś ważniejszego niż widziany dziś świat (nurt idealistyczny). Kultura europejska nie jest jednak na tyle uporządkowana, żeby dało się ją zamknąć w tym krótkim określeniu. Obok dominującego sposobu myślenia, łączącego – jak widać – nurty empiryczny i idealistyczny, pojawiają się myśliciele, którzy kwestionują poznawczy optymizm wobec tego, co niewidzialne, nie kwestionując jednakże wcale jego istnienia. Prezentują oni kaliptyczną interpretację niewidzialnego, zaś za jej figurę przyjmującą tajemnicę, która nie chce być odkryta. Nietzsche, jeden z mistrzów Markowskiego, pisał: „Wskazówka dla filozofów! Należy mieć większy szacunek do sromu, z jakim przyroda ukryła się za zagadki i pstre niepewności. Może prawda jest kobietą, która ma powody nieodsłaniania spojrzeniom swych głębi”. Autor powołuje na świadectwo – nieco bardziej przyzwoite – przypadki homerowego Odyseusza oraz Prousta w interpretacji Lévinasa. Ci odstępcy grają ważne role – choć ich myśl nie może stać się głównym nurtem, to tworzy jednak drugi biegun rozumowania. Ten moment okazuje się wręcz najważniejszy, ponieważ pozwala określić granice, poza które nasza filozoficzna myśl nie potrafi wyjść. Postępując dalej drogą hermeneutyki, Markowski od filozofii przechodzi do człowieka, dodajmy: nie człowieka w ogóle, ale – jak zawsze dla hermeneutyki – tu i teraz, zakorzenionego w przeszłości. Człowiek patrzący na świat, czyli interpretujący, rozpięty jest między dwoma biegunami. Niby ufa swoim oczom, „nie uwierzy, jeśli nie zobaczy”, ale nieustannie coś mu podpowiada, że istnieje jakaś tajemnica…
Zapytać by trzeba – gdzie w tym wszystkim literatura i teoria literatury, których przecież szukałem rozpoczynając lekturę „Nieobliczalnego”? Michał Paweł Markowski posiada tę cenną umiejętność, że rzadko zajmuje się suchą teorią. Kiedy mówi o literaturze, zawsze ma przed sobą tekst, zawsze jest interpretatorem, gdy tekst się kończy – przekształca się w filozofa. W ten sposób omija moment rozważań nad literaturą dla niej samej. Talentu interpretacyjnego odmówić mu nie można, najlepiej widać to w tekstach „Na progu czasów i form” (Marcel Proust) i „Trzy klęski Maura” (Wiliam Szekspir). Kiedy tylko kończy się radość lektury, przed chwilą widziany obraz staje się alegorią, exemplum czy też zwierciadłem, w którym przeglądamy się sami.
Ta, zwierciadlana, jak i wiele innych metafor, barwi lekturę „Nieobliczalnego”, czyniąc książkę Markowskiego na tyle przekonującą, iż istnieje niebezpieczeństwo zaufania jej nieobliczalnym słowom. Dobrze więc, że wiemy, czym są one w istocie i, że w ostateczności, jak mówi sam autor: „Człowiek przyzwoity umie powstrzymać swoje metafory”.
Michał Paweł Markowski: „Nieobliczalne. Eseje”, Austeria, Kraków 2007.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |