CHA, CHA, CHA, CHA (OLGA DRENDA: 'SŁOWO HUMORU')
A
A
A
Współczesne czasy wydają się dla humoru dość trudne. Niby przesyłamy sobie każdego dnia dziesiątki zabawnych memów, wieczory spędzamy na konsumowaniu kolejnych komedii, stand-upów i relacji z coraz to bardziej osobliwych poczynań rodzimych polityków, lecz klimat polityczno-społeczny częściej i intensywniej zmusza nas, żeby zadać sobie pytanie – „czy to fajnie tak się śmiać z tego czy tamtego?”. Nie ulega wątpliwości, że z roku na rok jesteśmy bardziej świadomi, że z żartami nie ma tak łatwo. Wiedzę tę niekoniecznie czerpiemy z teorii i uczonych ksiąg, ale, niestety, jest ona często efektem bolesnej praktyki. Nie ma to jak rzetelny podręcznik, ale ostatecznie nic tak nie uczy jak empiria.
Zdaje się, że główkując nad konceptem swojej najnowszej książki, z podobnego założenia mogła wyjść Olga Drenda. W wydanym przez Karakter „Słowie humoru” funduje ona bowiem czytelnikom i czytelniczkom coś w rodzaju bezbolesnego eksperymentu na różnych rodzajach komizmu. Badając rozmaite przejawy i formy humoru, nie dość, że co rusz tworzy przestrzeń do niezobowiązujących chichotów, to źródła tych wywoływanych i opisywanych przez siebie stanów poddaje antropologicznym, społecznym i historycznym analizom. W pewnym sensie wpisuje się więc w teoretyczny dyskurs dotyczący wielopłaszczyznowych fundamentów i wielopoziomowych zmiennych poczucia humoru. Gatunkowo i formalnie jest jednak po stronie praktycznego żywiołu komedii.
Wydaje się, że temat poczucia humoru (z wpisaniem go w polski kontekst) był dla autorki „Duchologii polskiej” swego rodzaju pisarskim przeznaczeniem. We wspomnianym, głośnym debiucie w brawurowy sposób opisała tragifarsową transformacyjną codzienność Polaków. W kolejnej solowej książce, zatytułowanej „Wyroby. Pomysłowość wokół nas”, wzięła natomiast na warsztat rodzimą kreatywność i nieskrępowaną wyobraźnię w wytwórstwie osobliwych przedmiotów. Ten błyskotliwy tom esejów dał Drendzie nominację do Paszportów Polityki oraz Nagrodę Literacką Gdynia i umocnił jej pozycję jednej z najciekawszych autorek zajmujących się mądrym i wyrozumiałym tropieniem absurdów ostatniego czterdziestolecia w naszym kraju. Siłą rzeczy, humor był więc obecny w każdej z dużych, solowych publikacji Drendy (jest też współautorką kilku książek i stałą felietonistką „Tygodnika Powszechnego”) zarówno tematycznie (np. wątpliwe aspekty estetyczne polskich najtisów), jak i formalnie (dowcipny, skrzący się ironią styl), jednak nigdy nie stawał się głównym bohaterem opowieści.
Rozpoczyna Drenda swoją najnowszą publikację od eseju na temat, który w kontekście śmiechu jest chyba najbardziej gorący społecznie. Rozdział „Kiedy żart przestaje być śmieszny?” to próba analizy socjologicznych i antropologicznych mechanizmów rządzących czymś, co można nazwać społecznym poczuciem humoru. Drenda udowadnia, że „humor, podobnie jak mowa potoczna, jest dobrym probierzem zmian obyczajowości” (s. 20). Na wielu przykładach prezentuje, jak pewne zachowania i żarty zmieniają swą recepcję i w jaki sposób sympatyczne figle po latach okazać się mogą mocno kontrowersyjne, a nawet niesmaczne. Jeden z bardziej intrygujących przykładów podobnego procesu związany jest ze znanym hitem tzw. „jajcarskiego rocka” (s. 39) polskich lat 90. – przebojem „Makumba” zespołu Big Cyc. Prawie trzydzieści lat temu wspomniana piosenka podtrzymywała wizerunek zespołu Krzysztofa Skiby jako grupy nowoczesnej i otwartej na inność. Sam utwór uważano za „jednoznaczny manifest antyrasistowski” (s. 41). Dzisiaj, za sprawą odnowionej wersji tej piosenki nagranej w 2021 roku wspólnie z dziećmi z African Music School działającej w Republice Środkowoafrykańskiej, Big Cyca oskarża się o paternalizm, powielanie stereotypowego obrazu Afryki i podtrzymywanie mitu „białego zbawcy”. Drenda, przybliżając przemiany społeczne i kulturowe ostatnich trzydziestu lat, udatnie punktuje przyczyny zmian w postrzeganiu przeboju o prześladowanym przez polskich skinheadów sympatycznym czarnoskórym studencie z Afryki. Udowadnia tym samym, że czytelność konkretnego komediowego przekazu zależna jest od wielu zmiennych, które bardzo szybko i diametralnie mogą się przekształcić, skutkując licznymi nieporozumieniami czy nawet społecznym oburzeniem.
Jasne, że konkluzja ta w 2024 roku wydawać się może banalna, ale Drenda, i w omawianym eseju, i na przestrzeni całej książki, sprawnie unika mielizn, celnie dobierając intrygujące egzemplifikacje poparte rzeczowymi interpretacjami i analizami (w omawianym eseju arcyciekawy na przykład jest fragment dotyczący tego, jak wielcy bohaterowie polskiej zbiorowej wyobraźni lat 80. i 90. – Lech Wałąsa i Jan Paweł II, stali się bohaterami niewybrednych memów). W „Słowie humoru” narracja zorganizowana wokół rozmaitych form i przykładów komizmu okazuje się w zasadzie opowieścią o zmieniającej się polskiej obyczajowości.
W innym zawartym w omawianym tomie eseju, „Komu wypada śmiać się z siebie”, tytułowy problem łączy autorka z konceptem ironii. Za patrona tego rozdziału badaczka obiera Adasia Miauczyńskiego – bohatera słynnego „Dnia świra” Marka Koterskiego. Wybór ten nie jest przypadkowy, a wynika z faktu, że wspomniany obraz w ostatnich latach wybrano najlepszym polskim filmem 25-lecia (Kino Wolność, plebiscyt radiowej Trójki 2014 roku) i wszech czasów (w badaniu Uniwersytetu SWPS dla Filmoteki Narodowej – Instytutu Audiowizualnego z 2021). Ta plebiscytowa miłość Polaków potwierdzać może nie tylko celność przemyśleń scenarzysty, ale przede wszystkim adekwatność postawy bohatera do otaczającej nas rzeczywistości. Grany przez Marka Kondrata smutny (lecz posługujący się wyszukanym autoironicznym humorem) polonista jest dla Drendy kimś w rodzaju archetypu ironicznego Polaka. Intrygującym również z tego powodu, że obiektem jego wielu sarkastycznych komentarzy staje się nie kto inny jak jego krajanie en bloc. W tym kontekście badaczka analizuje między innymi tzw. polish jokes (bardzo popularne w USA, gdzie zaczęto opowiadać je sobie pod koniec XIX wieku – dziś są już synonimem „sucharów”) czy słynne swego czasu dowcipy o Polakach i innych narodowościach. Te roztrząsania prowadzą ją do równie interesującego tematu – ironii, w jej różnorodnych kształtach (tych złośliwych, mrocznych, przewrotnych, w tym postironii) i funkcjach (w świecie realnym i wirtualnym).
Okazuje się, że wspomniana postawa, to narzędzie tyleż efektowne, co przygnębiające: „Być może psychoterapeuta powiedziałby że ktoś kamufluje się w ironii, by uniknąć konfrontacji z tym, co rzeczywiście czuje. Nawet jeśli tak jest, to może tym bardziej świadczy to o powadze problemu” (s. 101). Drenda pyta na przykład: „Czy polski doomer wracający do domu pociągiem z niesatysfakcjonującego kierunku na studiach i słuchający w zwolnionym tempie »Długości dźwięku samotności« tylko oddaje się przyjemnej kontrolowanej melancholii, czy naprawdę wierzy, że nic dobrego go już nie czeka?” (s. 102). W tym śmiechu wspólnotowym – bo przecież we współczesnej przestrzeni internetowej występuje mnóstwo wspólnot opartych na ironii – i trybalistycznym (umacniającym jakąś grupę w kontekście innych wspólnot) nie jesteśmy jednak, zdaniem autorki, bez szans na czystą i szlachetną radość (bez cienia złośliwości). Drenda przekonuje bowiem, że wspólny śmiech to też „wielki neutralizator agresji. I nie chodzi jedynie o autoironiczny wymyk, który sprawia że nie da się wyśmiać kogoś, kto śmieje się z siebie pierwszy. To coś więcej – gest szlachetnego złożenia broni, zaakceptowania, że możemy być śmieszni” (s. 81). Co ciekawe, zdaniem badaczki, grupą od której wiele możemy się nauczyć, jeżeli chodzi o dystans do samych siebie, są muzycy pierwszej fali disco polo w Polsce, którzy niejednokrotnie „chwytali się kpiny w poszukiwaniu ratunku przed dezorientacją” (s. 83), przez co ich środowisko było bardzo „otwarte i gotowe na śmiech” (s. 83).
W omawianej publikacji nie mogło zabraknąć też tekstu o humorze ekstremalnym – sztubackim, takim, który znać możemy z głupich filmów i seriali. W rozdziale „Chore gunwo, krzepiące suchary” Drenda udowadnia, że czasem warto „na chwilę zdurnieć” (s. 113), ponieważ również w nieprzeciętnie bzdurnym komizmie znaleźć można prawdziwe perełki. Są też roztrząsania na temat czarnego humoru i żartów absurdalnie brutalnych, epatujących śmiercią i plugastwem. À propos wspomnianych, autorka przywołuje amerykańskie badania, które łączyły ten typ humoru z wielkimi przemianami obyczajowymi i efektem społecznego szoku wywołanego powszechnością obrazów z wojny w Wietnamie, a później – „pewnie i przejawem świata opowiadanego przez telewizję” (s. 121).
Oprócz anegdot, śmiesznych i nieśmiesznych (a przez to właśnie tym śmieszniejszych) żartów, mamy w „Słowie humoru” także sporo lekko podanej teorii (definicje okołokomediowych pojęć, zarówno tych nowych jak np. edgelord, jak i klasycznych, np. Schadenfreude Schopenhauera czy détournement Deborda), filozofii (Kierkegaard, Sokrates, Hobbes, Schopenhauer, Makłowicz i wielka trójka: Kiepski, Paździoch, Boczek), polityki (cały rozdział o koneksjach humoru i władzy) i historii (bardzo ciekawy rozdział o roli kobiet w historii polskiego komizmu – od Janiny Ipohorskiej, Ireny Kwiatkowskiej i powojennego kabaretu Siedem Kotów, poprzez Stefanię Grodzieńską, a także Olgę Lipińską, Agnieszkę Osiecką i Studencki Teatr Satyryków, po Wisławę Szymborską, Joannę Chmielewską i Szarlotę Pawel).
Całość natomiast zakończona jest małą listą przebojów „złożoną z tego, co w tekście głównym się nie zmieściło”, a przy czym Drenda, jak sama przyznaje, nie raz „zrywała boki” (s. 266). Gdybym sam miał stworzyć taką książkową listę przebojów, zbierającą najbardziej błyskotliwe, zabawne i mądre eseje, to „Słowo humoru” z całą pewnością znalazłoby się na jednej z wyższych pozycji. To nie tylko książka, która pozwoli wam zrozumieć, dlaczego poczucie humoru współczesnej młodzieży jest tak dziwne, a żarty pisane dla polityków okazują się niebezpieczne, ale także taka publikacja, do której będziecie z przyjemnością i uśmiechem wracać wielokrotnie.
Zdaje się, że główkując nad konceptem swojej najnowszej książki, z podobnego założenia mogła wyjść Olga Drenda. W wydanym przez Karakter „Słowie humoru” funduje ona bowiem czytelnikom i czytelniczkom coś w rodzaju bezbolesnego eksperymentu na różnych rodzajach komizmu. Badając rozmaite przejawy i formy humoru, nie dość, że co rusz tworzy przestrzeń do niezobowiązujących chichotów, to źródła tych wywoływanych i opisywanych przez siebie stanów poddaje antropologicznym, społecznym i historycznym analizom. W pewnym sensie wpisuje się więc w teoretyczny dyskurs dotyczący wielopłaszczyznowych fundamentów i wielopoziomowych zmiennych poczucia humoru. Gatunkowo i formalnie jest jednak po stronie praktycznego żywiołu komedii.
Wydaje się, że temat poczucia humoru (z wpisaniem go w polski kontekst) był dla autorki „Duchologii polskiej” swego rodzaju pisarskim przeznaczeniem. We wspomnianym, głośnym debiucie w brawurowy sposób opisała tragifarsową transformacyjną codzienność Polaków. W kolejnej solowej książce, zatytułowanej „Wyroby. Pomysłowość wokół nas”, wzięła natomiast na warsztat rodzimą kreatywność i nieskrępowaną wyobraźnię w wytwórstwie osobliwych przedmiotów. Ten błyskotliwy tom esejów dał Drendzie nominację do Paszportów Polityki oraz Nagrodę Literacką Gdynia i umocnił jej pozycję jednej z najciekawszych autorek zajmujących się mądrym i wyrozumiałym tropieniem absurdów ostatniego czterdziestolecia w naszym kraju. Siłą rzeczy, humor był więc obecny w każdej z dużych, solowych publikacji Drendy (jest też współautorką kilku książek i stałą felietonistką „Tygodnika Powszechnego”) zarówno tematycznie (np. wątpliwe aspekty estetyczne polskich najtisów), jak i formalnie (dowcipny, skrzący się ironią styl), jednak nigdy nie stawał się głównym bohaterem opowieści.
Rozpoczyna Drenda swoją najnowszą publikację od eseju na temat, który w kontekście śmiechu jest chyba najbardziej gorący społecznie. Rozdział „Kiedy żart przestaje być śmieszny?” to próba analizy socjologicznych i antropologicznych mechanizmów rządzących czymś, co można nazwać społecznym poczuciem humoru. Drenda udowadnia, że „humor, podobnie jak mowa potoczna, jest dobrym probierzem zmian obyczajowości” (s. 20). Na wielu przykładach prezentuje, jak pewne zachowania i żarty zmieniają swą recepcję i w jaki sposób sympatyczne figle po latach okazać się mogą mocno kontrowersyjne, a nawet niesmaczne. Jeden z bardziej intrygujących przykładów podobnego procesu związany jest ze znanym hitem tzw. „jajcarskiego rocka” (s. 39) polskich lat 90. – przebojem „Makumba” zespołu Big Cyc. Prawie trzydzieści lat temu wspomniana piosenka podtrzymywała wizerunek zespołu Krzysztofa Skiby jako grupy nowoczesnej i otwartej na inność. Sam utwór uważano za „jednoznaczny manifest antyrasistowski” (s. 41). Dzisiaj, za sprawą odnowionej wersji tej piosenki nagranej w 2021 roku wspólnie z dziećmi z African Music School działającej w Republice Środkowoafrykańskiej, Big Cyca oskarża się o paternalizm, powielanie stereotypowego obrazu Afryki i podtrzymywanie mitu „białego zbawcy”. Drenda, przybliżając przemiany społeczne i kulturowe ostatnich trzydziestu lat, udatnie punktuje przyczyny zmian w postrzeganiu przeboju o prześladowanym przez polskich skinheadów sympatycznym czarnoskórym studencie z Afryki. Udowadnia tym samym, że czytelność konkretnego komediowego przekazu zależna jest od wielu zmiennych, które bardzo szybko i diametralnie mogą się przekształcić, skutkując licznymi nieporozumieniami czy nawet społecznym oburzeniem.
Jasne, że konkluzja ta w 2024 roku wydawać się może banalna, ale Drenda, i w omawianym eseju, i na przestrzeni całej książki, sprawnie unika mielizn, celnie dobierając intrygujące egzemplifikacje poparte rzeczowymi interpretacjami i analizami (w omawianym eseju arcyciekawy na przykład jest fragment dotyczący tego, jak wielcy bohaterowie polskiej zbiorowej wyobraźni lat 80. i 90. – Lech Wałąsa i Jan Paweł II, stali się bohaterami niewybrednych memów). W „Słowie humoru” narracja zorganizowana wokół rozmaitych form i przykładów komizmu okazuje się w zasadzie opowieścią o zmieniającej się polskiej obyczajowości.
W innym zawartym w omawianym tomie eseju, „Komu wypada śmiać się z siebie”, tytułowy problem łączy autorka z konceptem ironii. Za patrona tego rozdziału badaczka obiera Adasia Miauczyńskiego – bohatera słynnego „Dnia świra” Marka Koterskiego. Wybór ten nie jest przypadkowy, a wynika z faktu, że wspomniany obraz w ostatnich latach wybrano najlepszym polskim filmem 25-lecia (Kino Wolność, plebiscyt radiowej Trójki 2014 roku) i wszech czasów (w badaniu Uniwersytetu SWPS dla Filmoteki Narodowej – Instytutu Audiowizualnego z 2021). Ta plebiscytowa miłość Polaków potwierdzać może nie tylko celność przemyśleń scenarzysty, ale przede wszystkim adekwatność postawy bohatera do otaczającej nas rzeczywistości. Grany przez Marka Kondrata smutny (lecz posługujący się wyszukanym autoironicznym humorem) polonista jest dla Drendy kimś w rodzaju archetypu ironicznego Polaka. Intrygującym również z tego powodu, że obiektem jego wielu sarkastycznych komentarzy staje się nie kto inny jak jego krajanie en bloc. W tym kontekście badaczka analizuje między innymi tzw. polish jokes (bardzo popularne w USA, gdzie zaczęto opowiadać je sobie pod koniec XIX wieku – dziś są już synonimem „sucharów”) czy słynne swego czasu dowcipy o Polakach i innych narodowościach. Te roztrząsania prowadzą ją do równie interesującego tematu – ironii, w jej różnorodnych kształtach (tych złośliwych, mrocznych, przewrotnych, w tym postironii) i funkcjach (w świecie realnym i wirtualnym).
Okazuje się, że wspomniana postawa, to narzędzie tyleż efektowne, co przygnębiające: „Być może psychoterapeuta powiedziałby że ktoś kamufluje się w ironii, by uniknąć konfrontacji z tym, co rzeczywiście czuje. Nawet jeśli tak jest, to może tym bardziej świadczy to o powadze problemu” (s. 101). Drenda pyta na przykład: „Czy polski doomer wracający do domu pociągiem z niesatysfakcjonującego kierunku na studiach i słuchający w zwolnionym tempie »Długości dźwięku samotności« tylko oddaje się przyjemnej kontrolowanej melancholii, czy naprawdę wierzy, że nic dobrego go już nie czeka?” (s. 102). W tym śmiechu wspólnotowym – bo przecież we współczesnej przestrzeni internetowej występuje mnóstwo wspólnot opartych na ironii – i trybalistycznym (umacniającym jakąś grupę w kontekście innych wspólnot) nie jesteśmy jednak, zdaniem autorki, bez szans na czystą i szlachetną radość (bez cienia złośliwości). Drenda przekonuje bowiem, że wspólny śmiech to też „wielki neutralizator agresji. I nie chodzi jedynie o autoironiczny wymyk, który sprawia że nie da się wyśmiać kogoś, kto śmieje się z siebie pierwszy. To coś więcej – gest szlachetnego złożenia broni, zaakceptowania, że możemy być śmieszni” (s. 81). Co ciekawe, zdaniem badaczki, grupą od której wiele możemy się nauczyć, jeżeli chodzi o dystans do samych siebie, są muzycy pierwszej fali disco polo w Polsce, którzy niejednokrotnie „chwytali się kpiny w poszukiwaniu ratunku przed dezorientacją” (s. 83), przez co ich środowisko było bardzo „otwarte i gotowe na śmiech” (s. 83).
W omawianej publikacji nie mogło zabraknąć też tekstu o humorze ekstremalnym – sztubackim, takim, który znać możemy z głupich filmów i seriali. W rozdziale „Chore gunwo, krzepiące suchary” Drenda udowadnia, że czasem warto „na chwilę zdurnieć” (s. 113), ponieważ również w nieprzeciętnie bzdurnym komizmie znaleźć można prawdziwe perełki. Są też roztrząsania na temat czarnego humoru i żartów absurdalnie brutalnych, epatujących śmiercią i plugastwem. À propos wspomnianych, autorka przywołuje amerykańskie badania, które łączyły ten typ humoru z wielkimi przemianami obyczajowymi i efektem społecznego szoku wywołanego powszechnością obrazów z wojny w Wietnamie, a później – „pewnie i przejawem świata opowiadanego przez telewizję” (s. 121).
Oprócz anegdot, śmiesznych i nieśmiesznych (a przez to właśnie tym śmieszniejszych) żartów, mamy w „Słowie humoru” także sporo lekko podanej teorii (definicje okołokomediowych pojęć, zarówno tych nowych jak np. edgelord, jak i klasycznych, np. Schadenfreude Schopenhauera czy détournement Deborda), filozofii (Kierkegaard, Sokrates, Hobbes, Schopenhauer, Makłowicz i wielka trójka: Kiepski, Paździoch, Boczek), polityki (cały rozdział o koneksjach humoru i władzy) i historii (bardzo ciekawy rozdział o roli kobiet w historii polskiego komizmu – od Janiny Ipohorskiej, Ireny Kwiatkowskiej i powojennego kabaretu Siedem Kotów, poprzez Stefanię Grodzieńską, a także Olgę Lipińską, Agnieszkę Osiecką i Studencki Teatr Satyryków, po Wisławę Szymborską, Joannę Chmielewską i Szarlotę Pawel).
Całość natomiast zakończona jest małą listą przebojów „złożoną z tego, co w tekście głównym się nie zmieściło”, a przy czym Drenda, jak sama przyznaje, nie raz „zrywała boki” (s. 266). Gdybym sam miał stworzyć taką książkową listę przebojów, zbierającą najbardziej błyskotliwe, zabawne i mądre eseje, to „Słowo humoru” z całą pewnością znalazłoby się na jednej z wyższych pozycji. To nie tylko książka, która pozwoli wam zrozumieć, dlaczego poczucie humoru współczesnej młodzieży jest tak dziwne, a żarty pisane dla polityków okazują się niebezpieczne, ale także taka publikacja, do której będziecie z przyjemnością i uśmiechem wracać wielokrotnie.
Olga Drenda: „Słowo humoru”. Wydawnictwo Karakter. Kraków 2023.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |