
PATRZENIE NA DRZEWO MOŻE MIEĆ W SOBIE COŚ Z ANARCHII ('PERFECT DAYS')
A
A
A
Rzucić wszystko i zacząć od nowa – ta fantazja szerzy się w kulturze, staje się coraz popularniejsza. Czasem ma walor emancypacyjny, gdy mowa o bohaterze podążającym wreszcie własną ścieżką. Innym razem chodzi tylko o spokój, ucieczkę z korpo wprost do, najlepiej własnymi rękami wybudowanej, chatki na skraju lasu. Zawsze jednak jest to przemiana, forma (choćby i słabego, codziennego) oporu.
Co, gdyby widza wrzucić w historię po rewolcie? Sielanka w wydaniu Wina Wendersa może zachwycić zerwaniem z dramaturgią i pochyleniem nad monotonią codzienności. Nie ma już decyzji, są rutyny; nie ma dążenia do zmian, te irytują i wytrącają. Jest tylko zachwyt napotkanymi w ciągu dnia drobnostkami. Wrażliwa dusza urasta do rangi supermocy. Wreszcie nie trzeba ratować miasta przed złem, nikt nie namawia nawet do zostawania wybitnym fotografem. Wystarczy spokojnie żyć, przysłużyć się społeczeństwu niezbędną pracą i oddać się w wolnej chwili hobby. Czy to nie jest myśl na miarę Marka Fishera?
Przebłyski dawnego życia każą myśleć, że to wszystko jest ucieczką; formą muru, który odgradza od poprzedniego życia i traumatycznych wspomnień. Za murem bohater jest jednak całkowicie odsłonięty. Życie w wersji minimum eksponuje na pełnię doświadczeń – w tym również tych negatywnych. Choć rower pozwoli na wyjątkowe poznanie miasta, nie uchroni przed deszczem jak samochód. W jaki sposób, jeśli nie poprzez smartfona, uciec przed niezręcznością w relacji z napotkaną kobietą? Czym się zachwycać, jeśli w dzielnicy wycięto ostatnie drzewo? Co, gdy z ledwie wystarczającej pensji trzeba wysupłać ponadprogramowy wydatek?
Fantazja o pracy fizycznej pryska po zetknięciu z rzeczywistością. Wystarczy moment uważności, by dostrzec na co dzień niewidocznych. Robotnicy, choć równie zabiegani i znerwicowani co menadżerowie, w pakiecie często otrzymują obowiązki niewdzięczne lub wręcz obrzydliwe. Hirayama polerujący kilka dodatkowych toalet w nieco gorszym stanie straciłby na estetycznej kontemplacyjności pracy. Również Paterson oczekujący w korku, z krzykliwym licznikiem nad głową i pasażerami, chcącymi rozładować irytację na jego twarzy, przestałby być poetycki.
Wszystko sprowadza się do szukania zawodów niby pierwszej potrzeby, ale niezbyt wymagających; dających dość pracy, by firma nie zbankrutowała, ale nie tyle, by się przemęczyć. To fantazja o upolowaniu wymierającego gatunku – spokojnej pracy w świecie wybierającym bullshit jobs (zob. D. Graeber 2019) ponad komfort.
Wystarczy przeprowadzić drobny eksperyment: przenieść akcję filmu w realia bliższe, lepiej nam znane. Niech bohater zamieszka w starej kamienicy na Pradze, Nowej Hucie czy innym Załężu; między dizajnerskimi toaletami w centrach handlowych przemieszczałby się starym, acz zadbanym Kangoo, a na targ pojechałby Rometem; do życia w prostocie nie skłaniałaby myśl buddyjska, a franciszkańska. Kadry Smarzowskiego i wersy Masłowskiej samoistnie pojawiają się w głowie. Dokładnie to samo życie momentalnie traci na pięknie, które jednak wynikało z egzotyzmu.
Wszyscy jednak podskórnie czujemy potrzebę zmian. Byłoby miło, gdyby planeta przestała się palić. Wiemy, że z tą bieganiną i nerwicą trzeba wreszcie coś zrobić. Nareszcie zaczynamy czuć, że dziesięć minut z apką do medytacji czy ubranie z zieloną metką nie pomagają. Na ten ruch filmów spokojnych i sielskich nie da się patrzeć jak na przedmiot w próżni, bez nagłej, pandemicznej tęsknoty za naturą i szczerym kontaktem z innym. Bez białych kołnierzyków fantazjujących o rzuceniu wszystkiego i wyjechaniu w Bieszczady, gdzie znaleźć można zatracony w mieście przepis na szczęście. Choć progresywni i postępowi, szukają nowości w dawnych zwyczajach: wracają do winyli i VHS-ów, by znów posiadać na własność fragment kultury; szukają w chłopkach pierwszych feministek, a w fabrykantach prekursorów antykapitalizmu; chcą zbliżyć się do natury, odbierając ziołowe kosmetyki z paczkomatu.
Może więc jednak mniej radykalnie: nie rezygnować z dotychczasowego życia, a jedynie sporadycznie uciekać? Pójść do lasu, zrzucić wraz z ubraniem ciężar cywilizacji i w pełni otworzyć się na Innego. Nagość – zarówno ta dosłowna: widoczna, szokująco naturalna oraz zróżnicowana, jak i ta metaforyczna: pojawiająca się w szczerych i długich historiach – jest tym, co przyciąga także do „Siostrzeństwa świętej sauny”. Znów spokój i natura wabią mieszczuchów do kin.
Kolejna piękna fantazja – a co jeśli wystarczy wypracować sobie wentyl bezpieczeństwa? Nie trzeba nic w swoim życiu zmieniać; drenaż sił i emocji nigdzie się nie rusza, nikt nawet nie chce tknąć fundamentów, bo w nagrodę za przerwanie tygodnia czeka ucieczka do lasu. I fakt, film jest nie o tym. Mówimy tu o manifeście, poruszającym tematy większe, niedające się ot tak rozwiązać. Uwaga i tak mimowolnie skręca w stronę tytułowego siostrzeństwa – a więc grupy wsparcia – oraz świętości sauny, która wywodzi się z zespolenia z naturą.
Hirayama też by tak chciał. Zanurzyć się w prawdziwym lesie, zamiast zadowalania się jego miejską namiastką. Być może wytwarzająca się wokół saun czy innych ognisk terapeutyczna samopomoc zmieniłaby go i pozwoliłaby innym na częstsze zaglądanie za starannie wzniesiony mur. A może nie odezwałby się słowem, stanowiłby tło dla zwierzeń innych i wyniósłby ze spotkania jedynie ułamek ciężaru czyiś problemów oraz doświadczenie lasu.
Pomimo prostego fetyszyzowania pracy fizycznej w „Perfect Days” i odrywania od codzienności w „Siostrzeństwie świętej sauny”, są to filmy o buncie. O słabym oporze stawianym społeczeństwu – działaniu wbrew prymatowi zabiegania oraz obowiązkowi osiągania sukcesu. To odbywająca się w spokoju rebelia, która pozwala na lepsze zrozumienie siebie i drugiego człowieka oraz docenienie drobnych rzeczy. Nie ma tu miejsca na wyjście na ulicę z transparentami, jest wyszarpywanie od społeczeństwa przestrzeni na spokój. I jest głoszenie – choćby za pośrednictwem wręczenia analoga – wieści o tym, że da się inaczej.
I choć ta myśl wypowiedziana na głos zdaje się prostacka, kolejne ruchy od Occupy Wall Street po quiet quitting zdają się składać na styl życia prezentowany w „Perfect Days”: skrajnie lokalny, stroniący od konsumpcji, nieufny względem technologii i systemu. Patrzenie na drzewo może jednak mieć w sobie coś z anarchii. Ta wpisana w anarchię jednostkowość jest w pewien sposób wygodna, bo nawołuje do osobistej zmiany, za którą momentalnie dostaje się poprawę życia. Jakakolwiek szersza rewolta przyjdzie dopiero, gdy nawróci się więcej osób, tych wszystkich wiążących sobie ręce niewidzialnym sznurem, wyśmiewających humanistyczno-ekologiczne bajdurzenie.
Sam zarażam się tą myślą. Wyłączam film, zerkam przez okno, niemal zaglądam sąsiadowi do pokoju, wsłuchuję się w szum samochodów i łapię się na zazdrości. Chciałbym prowadzić proste, spokojne życie: rzucić telefon w kąt, wrócić do kaset i nauczyć się doceniania przyrody. Albo zrobić przynajmniej mniejszy kroczek, coś bardziej zjadliwego dla mózgu wyniszczonego TikTokiem: od czasu do czasu wyjść do lasu albo sauny. Zamiast tego biorę do ręki laptopa i zaczynam pisać recenzję. Filmy wykonały bunt za mnie, skończyłem fantazjować, czas na powrót do status quo.
LITERATURA:
D. Graeber: „Praca bez sensu. Teoria”. Przeł. M. Denderski. Warszawa 2019.
Co, gdyby widza wrzucić w historię po rewolcie? Sielanka w wydaniu Wina Wendersa może zachwycić zerwaniem z dramaturgią i pochyleniem nad monotonią codzienności. Nie ma już decyzji, są rutyny; nie ma dążenia do zmian, te irytują i wytrącają. Jest tylko zachwyt napotkanymi w ciągu dnia drobnostkami. Wrażliwa dusza urasta do rangi supermocy. Wreszcie nie trzeba ratować miasta przed złem, nikt nie namawia nawet do zostawania wybitnym fotografem. Wystarczy spokojnie żyć, przysłużyć się społeczeństwu niezbędną pracą i oddać się w wolnej chwili hobby. Czy to nie jest myśl na miarę Marka Fishera?
Przebłyski dawnego życia każą myśleć, że to wszystko jest ucieczką; formą muru, który odgradza od poprzedniego życia i traumatycznych wspomnień. Za murem bohater jest jednak całkowicie odsłonięty. Życie w wersji minimum eksponuje na pełnię doświadczeń – w tym również tych negatywnych. Choć rower pozwoli na wyjątkowe poznanie miasta, nie uchroni przed deszczem jak samochód. W jaki sposób, jeśli nie poprzez smartfona, uciec przed niezręcznością w relacji z napotkaną kobietą? Czym się zachwycać, jeśli w dzielnicy wycięto ostatnie drzewo? Co, gdy z ledwie wystarczającej pensji trzeba wysupłać ponadprogramowy wydatek?
Fantazja o pracy fizycznej pryska po zetknięciu z rzeczywistością. Wystarczy moment uważności, by dostrzec na co dzień niewidocznych. Robotnicy, choć równie zabiegani i znerwicowani co menadżerowie, w pakiecie często otrzymują obowiązki niewdzięczne lub wręcz obrzydliwe. Hirayama polerujący kilka dodatkowych toalet w nieco gorszym stanie straciłby na estetycznej kontemplacyjności pracy. Również Paterson oczekujący w korku, z krzykliwym licznikiem nad głową i pasażerami, chcącymi rozładować irytację na jego twarzy, przestałby być poetycki.
Wszystko sprowadza się do szukania zawodów niby pierwszej potrzeby, ale niezbyt wymagających; dających dość pracy, by firma nie zbankrutowała, ale nie tyle, by się przemęczyć. To fantazja o upolowaniu wymierającego gatunku – spokojnej pracy w świecie wybierającym bullshit jobs (zob. D. Graeber 2019) ponad komfort.
Wystarczy przeprowadzić drobny eksperyment: przenieść akcję filmu w realia bliższe, lepiej nam znane. Niech bohater zamieszka w starej kamienicy na Pradze, Nowej Hucie czy innym Załężu; między dizajnerskimi toaletami w centrach handlowych przemieszczałby się starym, acz zadbanym Kangoo, a na targ pojechałby Rometem; do życia w prostocie nie skłaniałaby myśl buddyjska, a franciszkańska. Kadry Smarzowskiego i wersy Masłowskiej samoistnie pojawiają się w głowie. Dokładnie to samo życie momentalnie traci na pięknie, które jednak wynikało z egzotyzmu.
Wszyscy jednak podskórnie czujemy potrzebę zmian. Byłoby miło, gdyby planeta przestała się palić. Wiemy, że z tą bieganiną i nerwicą trzeba wreszcie coś zrobić. Nareszcie zaczynamy czuć, że dziesięć minut z apką do medytacji czy ubranie z zieloną metką nie pomagają. Na ten ruch filmów spokojnych i sielskich nie da się patrzeć jak na przedmiot w próżni, bez nagłej, pandemicznej tęsknoty za naturą i szczerym kontaktem z innym. Bez białych kołnierzyków fantazjujących o rzuceniu wszystkiego i wyjechaniu w Bieszczady, gdzie znaleźć można zatracony w mieście przepis na szczęście. Choć progresywni i postępowi, szukają nowości w dawnych zwyczajach: wracają do winyli i VHS-ów, by znów posiadać na własność fragment kultury; szukają w chłopkach pierwszych feministek, a w fabrykantach prekursorów antykapitalizmu; chcą zbliżyć się do natury, odbierając ziołowe kosmetyki z paczkomatu.
Może więc jednak mniej radykalnie: nie rezygnować z dotychczasowego życia, a jedynie sporadycznie uciekać? Pójść do lasu, zrzucić wraz z ubraniem ciężar cywilizacji i w pełni otworzyć się na Innego. Nagość – zarówno ta dosłowna: widoczna, szokująco naturalna oraz zróżnicowana, jak i ta metaforyczna: pojawiająca się w szczerych i długich historiach – jest tym, co przyciąga także do „Siostrzeństwa świętej sauny”. Znów spokój i natura wabią mieszczuchów do kin.
Kolejna piękna fantazja – a co jeśli wystarczy wypracować sobie wentyl bezpieczeństwa? Nie trzeba nic w swoim życiu zmieniać; drenaż sił i emocji nigdzie się nie rusza, nikt nawet nie chce tknąć fundamentów, bo w nagrodę za przerwanie tygodnia czeka ucieczka do lasu. I fakt, film jest nie o tym. Mówimy tu o manifeście, poruszającym tematy większe, niedające się ot tak rozwiązać. Uwaga i tak mimowolnie skręca w stronę tytułowego siostrzeństwa – a więc grupy wsparcia – oraz świętości sauny, która wywodzi się z zespolenia z naturą.
Hirayama też by tak chciał. Zanurzyć się w prawdziwym lesie, zamiast zadowalania się jego miejską namiastką. Być może wytwarzająca się wokół saun czy innych ognisk terapeutyczna samopomoc zmieniłaby go i pozwoliłaby innym na częstsze zaglądanie za starannie wzniesiony mur. A może nie odezwałby się słowem, stanowiłby tło dla zwierzeń innych i wyniósłby ze spotkania jedynie ułamek ciężaru czyiś problemów oraz doświadczenie lasu.
Pomimo prostego fetyszyzowania pracy fizycznej w „Perfect Days” i odrywania od codzienności w „Siostrzeństwie świętej sauny”, są to filmy o buncie. O słabym oporze stawianym społeczeństwu – działaniu wbrew prymatowi zabiegania oraz obowiązkowi osiągania sukcesu. To odbywająca się w spokoju rebelia, która pozwala na lepsze zrozumienie siebie i drugiego człowieka oraz docenienie drobnych rzeczy. Nie ma tu miejsca na wyjście na ulicę z transparentami, jest wyszarpywanie od społeczeństwa przestrzeni na spokój. I jest głoszenie – choćby za pośrednictwem wręczenia analoga – wieści o tym, że da się inaczej.
I choć ta myśl wypowiedziana na głos zdaje się prostacka, kolejne ruchy od Occupy Wall Street po quiet quitting zdają się składać na styl życia prezentowany w „Perfect Days”: skrajnie lokalny, stroniący od konsumpcji, nieufny względem technologii i systemu. Patrzenie na drzewo może jednak mieć w sobie coś z anarchii. Ta wpisana w anarchię jednostkowość jest w pewien sposób wygodna, bo nawołuje do osobistej zmiany, za którą momentalnie dostaje się poprawę życia. Jakakolwiek szersza rewolta przyjdzie dopiero, gdy nawróci się więcej osób, tych wszystkich wiążących sobie ręce niewidzialnym sznurem, wyśmiewających humanistyczno-ekologiczne bajdurzenie.
Sam zarażam się tą myślą. Wyłączam film, zerkam przez okno, niemal zaglądam sąsiadowi do pokoju, wsłuchuję się w szum samochodów i łapię się na zazdrości. Chciałbym prowadzić proste, spokojne życie: rzucić telefon w kąt, wrócić do kaset i nauczyć się doceniania przyrody. Albo zrobić przynajmniej mniejszy kroczek, coś bardziej zjadliwego dla mózgu wyniszczonego TikTokiem: od czasu do czasu wyjść do lasu albo sauny. Zamiast tego biorę do ręki laptopa i zaczynam pisać recenzję. Filmy wykonały bunt za mnie, skończyłem fantazjować, czas na powrót do status quo.
LITERATURA:
D. Graeber: „Praca bez sensu. Teoria”. Przeł. M. Denderski. Warszawa 2019.
„Perfect Days”. Reżyseria: Wim Wenders. Scenariusz: Wim Wenders, Takuma Takasaki. Obsada: Kōji Yakusho, Arisa Nakano. Zdjęcia: Franz Lustig. Japonia, Niemcy 2023, 123 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |