LIVE LONG AND PROSPER - OSTATNIA MISJA SHELDONA COOPERA ('MŁODY SHELDON')
A
A
A
Przez siedem lat Sheldon Cooper i jego rodzina gościli na naszych ekranach. Teraz, po wielu wspaniałych chwilach, przyszedł czas na słodko-gorzkie pożegnanie. Jako wielka fanka „Teorii wielkiego podrywu” zawsze sceptycznie podchodziłam do prequelu tego serialu. Interesowały mnie dalsze przygody moich ulubionych bohaterów. Jak będzie wyglądało życie Sheldona i Amy po zdobyciu Nagrody Nobla? Jakimi rodzicami będą Leonard i Penny? Czy Raj znajdzie swoją wielką miłość? – to na te pytania pragnęłam dostać odpowiedzi i tych bohaterów chciałam dalej oglądać. Losy Sheldona bez paczki jego przyjaciół nie wydawały mi się ciekawe, podobnie jak sama idea serialu o dzieciach.
W ciągu dwunastu sezonów „Teorii wielkiego podrywu” Sheldon wiele razy opowiadał anegdoty na temat swojego dzieciństwa, które często brzmiały bardzo smutno (chociaż jeśli ktoś zna Sheldona, to wie, że uwielbia on wyolbrzymiać pewne sytuacje, a jego wersja wydarzeń często nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości), natomiast jego dorosłe życie było pełne wspaniałych i radosnych chwili. Dalej był dziwakiem, ale uwielbianym przez grupkę swoich przyjaciół, którzy uczyli go, jak stać się lepszym człowiekiem (nieważne, czy był on tego świadom, czy nie). To nie rodzina nauczyła go empatii. Dokonali tego przyjaciele. Przygotowali go do życia w „prawdziwym” świecie i obcowania z innymi ludźmi. Dlatego właśnie zawsze uważałam jego życie przed przeprowadzką do Kalifornii za mało interesujące. Jednak po obejrzeniu wszystkich dwustu siedemdziesięciu dziewięciu odcinków „Teorii…” po raz dziesiąty, postanowiłam dać „Młodemu Sheldonowi” szansę i okazało się, że serial nie jest tym, czego się spodziewałam.
Wbrew temu, co mówi tytuł, nie jest to opowieść wyłącznie o dzieciństwie Sheldona. Tak jak w „Teorii…” pozostali członkowie jego rodziny są równie ważną częścią fabuły. Idealnie wpisuje się to w sposób, w jaki Sheldon patrzy na świat – chociaż ma się on za głównego bohatera, to otaczający go ludzie są tak samo ważni jak on. Nie można zaprzeczyć, że pod koniec serialu Sheldon staje się wręcz postacią drugoplanową, przyćmioną przez Georgiego i jego małą rodzinę (co zapewne spowodowane było tym, że powstaje spin-off serialu – „Pierwsze małżeństwo Georgiego i Mandy”). Ostatecznie każda postać wydaje się bardziej interesująca od głównego bohatera, a „Młody Sheldon” zamienił się w „The Coopers”. Z tego względu ostatni odcinek serialu, w którym koncentrujemy się na postaci Sheldona, a pozostali wracają na boczne tory, wydaje się odrobinę niekompletny i niedokończony. Właściwie cały siódmy sezon wydaje się przyspieszony, żeby zdążyć pozamykać wszystkie wątki przed wielkim zakończeniem (np. pobyt Sheldona w Niemczech na początku tego sezonu trwał tylko trzy odcinki i nie wydarzyło się tam zupełnie nic ciekawego).
Każdy, kto oglądał „Teorię wielkiego podrywu”, wiedział, co stanie się pod koniec serialu. Sheldon od zawsze powtarzał, że jego ojciec zmarł, kiedy przyszły naukowiec miał czternaście lat. Gdy twórcy ogłosili, że siódmy sezon (kiedy Sheldon był właśnie w tym wieku) zakończy serię, oczywiste było, że przyjdzie nam (razem z Cooperami) zmierzyć się ze śmiercią George’a Sr. Ta wiedza nie mogła nas jednak uchronić przed bólem i litrami łez, które zgotowały nam ostatnie odcinki. Musieliśmy nie tylko pożegnać się z serialem i całą rodziną Cooperów, ale również poradzić sobie z bolesną utratą ulubionego bohatera, bo właśnie nim George Sr. był.
Jako wielkiej fance „Teorii wielkiego podrywu” nietrudno mi zauważyć, że wiele rzeczy z historii dorosłego Sheldona zostało pominiętych, a niektóre fakty się nie zgadzały (np. pominięto historię z budowaniem elektrowni dla całej ulicy i wątek z dziewczyną taty, o której Sheldon wspomniał Amy podczas ich wizyty w Teksasie). Jednak największą różnicą między fabułą „Młodego Sheldona” a jego opowieściami z dorosłego życia jest obraz jego ojca. Sheldon i jego matka zawsze kreowali postać George’a Sr. jako tępego pijaka, który często kłócił się z żoną i bił swoje dzieci. Jednak w prequelu „Teorii…” ta postać przedstawiona zostaje zupełnie inaczej. Jest troskliwym ojcem, kochającym mężem, mężczyzną, od którego życie wymagało wielu poświęceń i który dla swojej rodziny zrobiłby wszystko, a w zamian otrzymywał bardzo niewiele. Tak, zawsze miał piwo w ręce, ale częściej widzieliśmy pijaną Mary niż George’a. Oczywiście, że wspomnienia dziecka (szczególne takiego jak Sheldon) mogą znacząco różnić się od rzeczywistości, ale dla stosunku starszej wersji Mary do męża nie ma usprawiedliwienia. Zmiana wizerunku ojca w „Młodym Sheldonie” wpłynęła również na dorosłego Sheldona, który w ostatnich odcinkach „Teorii…” zaczął pozytywnie wypowiadać się na jego temat. Tata pomógł mu nawet uporać się z napotkanymi trudnościami w drodze po Nagrodę Nobla, a Sheldon ostatecznie podziękował mu podczas ceremonii w Szwecji.
Na przełomie siedmiu sezonów George Sr. – niedoceniany mąż i ojciec – stał się ulubieńcem widzów, którzy potrafili identyfikować się z tą postacią i jej zmaganiami w codziennym życiu. Dlatego ta śmierć była niczym utrata członka własnej rodziny. Wielu widzów widziało w George’u własnego ojca. W mediach społecznościowych można przeczytać wiele opowieści o tym, jak śmierć tej postaci przywołała wspomnienia utraty własnego ojca i wszystkie emocje z tym związane. Odcinek pogrzebowy doskonale ukazał różne sposoby radzenia sobie z bólem i cierpieniem po odejściu ukochanej osoby. Twórcy zaprosili widzów na niezwykle poruszającą ceremonię pożegnania, na której trudno było nie uronić łzy, bo przecież kochaliśmy George’a tak samo, jak jego rodzina. Nie pamiętam, kiedy czułam tak wiele bólu, oglądając pogrzeb fikcyjnej postaci. Chyba żadnemu serialowi nie udało się pokazać tego w tak bardzo realny i szczery sposób. Twórcy świadomie zrezygnowali w tym odcinku ze swojego dotychczasowego humoru, bo po prostu nie było na niego miejsca. Oczywiście kilka razy pojawiły się okazje do uśmiechu. Mowa Connie przyniosła ukojenie nie tylko rodzinie, ale i widzom, wywołując lekki śmiech przez łzy. Wszystko działo się naturalnie i wydawało się tak prawdziwe, dlatego było tak bolesne. Nie ma w tym odcinku również miejsca na inne wątki, które by odciągały uwagę od głównego wydarzenia – pożegnania. Nawet byk z czołówki serialu tym razem zamiast brązowej miał czarną sierść. Największy żart odcinka dostrzeże tylko bystre oko – podczas pogrzebu Lance Barber (odtwórca roli George’a) siedział w tylnej ławce kościoła w przebraniu kobiety.
Szczególnie ujmujący w finale był sposób, w jaki ukazane zostały zmagania Sheldona ze śmiercią ojca. Jako osoba, która nigdy nie przywiązywała dużej wagi do żadnych relacji z innymi ludźmi, ten młody chłopak nie potrafi zmierzyć się z uczuciami, które wywołała u niego ta niespodziewana strata, i boi się im poddać. Narracja dorosłego już Sheldona sprawiła, że odcinek stał się jeszcze bardziej wyjątkowy. Z perspektywy czasu, kiedy sam został już ojcem, Sheldon odczuwa wiele żalu do samego siebie i swojego zachowania w stosunku do ojca. Przez cały serial mężczyzna powtarza, jak żałuje, że nie powiedział czegoś ojcu, jak ubolewa nad pewnymi sytuacjami. Szczególnie widoczne jest to w odcinku pogrzebowym, gdzie Sheldon analizuje różne scenariusze ostatnich chwil z ojcem i to, jak chciałby, żeby rozegrały się one inaczej, co chciałby ojcu powiedzieć, jak pokazałby mu, że go kochał. Ostatecznie chłopak wybiera milczenie i gdy ma szansę się pożegnać, nie robi nic. Podobna sytuacja ma miejsce w „Teorii wielkiego podrywu”, kiedy umiera jego dziecięcy idol – Profesor Proton. Sheldon, zamiast iść na pogrzeb, woli stłumić smutek i zostać w domu, aby świętować Dzień Gwiezdnych Wojen. Po śmierci profesora Sheldon śni o nim i w ten sposób próbuje zmierzyć się z jego odejściem. Ostatecznie daje upust swoim emocjom w obecności swojego najlepszego przyjaciela, który okazuje się niezastąpionym wsparciem w bólu. Możemy mieć za złe twórcom, że młodsza wersja Sheldona nie postąpiła w ostatnich odcinka inaczej, że nie było wielkiego rodzinnego zakończenia, że Cooperowie nie uściskali się na pożegnanie przed wyjazdem chłopaka do Kalifornii. Jednak trzeba pamiętać, że Sheldon ma przed sobą bardzo długą drogę do przejścia, to nie jego rodzina, lecz przyjaciele nauczyli go, jak okazywać uczucia i doceniać bliskich, którzy zawsze nas wspierają.
Ostatni odcinek serialu nie tylko zdradza, że Sheldon opowiada nam tę historię, ponieważ spisuje swoje pamiętniki, ale również daje wgląd w jego życie po finale „Teorii wielkiego podrywu”, co było wielką gratką dla fanów. Sceny z „Shamy” (Sheldonem i jego żoną Amy) służyły nie tylko rozrywce, ale pokazały prawdziwe przesłanie tego serialu – jak ważna jest wspierająca rodzina. Amy pomogła Sheldonowi zrozumieć, że teraz, gdy zdobył już wszystko, czego pragnął (i to, czego nie wiedział, że pragnął), jego ostatnią misją jest bycie dla swoich dzieci takim samym wsparciem, jakim jego ojciec był dla niego. Nie podziela i nie rozumie sportowych pasji swojego syna, ale powinien jeździć na jego mecze tak, jak ojciec jeździł z nim na różne wydarzenia naukowe i słuchał jego opowieści, których zupełnie nie rozumiał, kibicował mu i nigdy nie stał na przeszkodzie do realizacji marzeń. Sheldonowi wiele lat zajęło, zanim zrozumiał to, jak wspaniały był jego ojciec (moment olśnienia nastąpił w dziesiątym odcinku dwunastego sezonu „Teorii wielkiego podrywu”), oraz to, że jego dzieciństwo wcale nie było takie smutne, jak mu się zawsze wydawało. Gdy w ostatniej scenie przyjeżdża na uniwersytet Caltech, mówi: „Jestem dokładnie tam, gdzie powinienem być”, czyli na drodze do zrealizowania nie tylko swoich marzeń, ale też stania się lepszym człowiekiem. Po finale „Młodego Sheldona” nie pozostaje nic innego, jak „odpalić” pierwszy odcinek „Teorii wielkiego podrywu” i być świadkiem tej drogi. Live long and prosper, Sheldon Cooper!
W ciągu dwunastu sezonów „Teorii wielkiego podrywu” Sheldon wiele razy opowiadał anegdoty na temat swojego dzieciństwa, które często brzmiały bardzo smutno (chociaż jeśli ktoś zna Sheldona, to wie, że uwielbia on wyolbrzymiać pewne sytuacje, a jego wersja wydarzeń często nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości), natomiast jego dorosłe życie było pełne wspaniałych i radosnych chwili. Dalej był dziwakiem, ale uwielbianym przez grupkę swoich przyjaciół, którzy uczyli go, jak stać się lepszym człowiekiem (nieważne, czy był on tego świadom, czy nie). To nie rodzina nauczyła go empatii. Dokonali tego przyjaciele. Przygotowali go do życia w „prawdziwym” świecie i obcowania z innymi ludźmi. Dlatego właśnie zawsze uważałam jego życie przed przeprowadzką do Kalifornii za mało interesujące. Jednak po obejrzeniu wszystkich dwustu siedemdziesięciu dziewięciu odcinków „Teorii…” po raz dziesiąty, postanowiłam dać „Młodemu Sheldonowi” szansę i okazało się, że serial nie jest tym, czego się spodziewałam.
Wbrew temu, co mówi tytuł, nie jest to opowieść wyłącznie o dzieciństwie Sheldona. Tak jak w „Teorii…” pozostali członkowie jego rodziny są równie ważną częścią fabuły. Idealnie wpisuje się to w sposób, w jaki Sheldon patrzy na świat – chociaż ma się on za głównego bohatera, to otaczający go ludzie są tak samo ważni jak on. Nie można zaprzeczyć, że pod koniec serialu Sheldon staje się wręcz postacią drugoplanową, przyćmioną przez Georgiego i jego małą rodzinę (co zapewne spowodowane było tym, że powstaje spin-off serialu – „Pierwsze małżeństwo Georgiego i Mandy”). Ostatecznie każda postać wydaje się bardziej interesująca od głównego bohatera, a „Młody Sheldon” zamienił się w „The Coopers”. Z tego względu ostatni odcinek serialu, w którym koncentrujemy się na postaci Sheldona, a pozostali wracają na boczne tory, wydaje się odrobinę niekompletny i niedokończony. Właściwie cały siódmy sezon wydaje się przyspieszony, żeby zdążyć pozamykać wszystkie wątki przed wielkim zakończeniem (np. pobyt Sheldona w Niemczech na początku tego sezonu trwał tylko trzy odcinki i nie wydarzyło się tam zupełnie nic ciekawego).
Każdy, kto oglądał „Teorię wielkiego podrywu”, wiedział, co stanie się pod koniec serialu. Sheldon od zawsze powtarzał, że jego ojciec zmarł, kiedy przyszły naukowiec miał czternaście lat. Gdy twórcy ogłosili, że siódmy sezon (kiedy Sheldon był właśnie w tym wieku) zakończy serię, oczywiste było, że przyjdzie nam (razem z Cooperami) zmierzyć się ze śmiercią George’a Sr. Ta wiedza nie mogła nas jednak uchronić przed bólem i litrami łez, które zgotowały nam ostatnie odcinki. Musieliśmy nie tylko pożegnać się z serialem i całą rodziną Cooperów, ale również poradzić sobie z bolesną utratą ulubionego bohatera, bo właśnie nim George Sr. był.
Jako wielkiej fance „Teorii wielkiego podrywu” nietrudno mi zauważyć, że wiele rzeczy z historii dorosłego Sheldona zostało pominiętych, a niektóre fakty się nie zgadzały (np. pominięto historię z budowaniem elektrowni dla całej ulicy i wątek z dziewczyną taty, o której Sheldon wspomniał Amy podczas ich wizyty w Teksasie). Jednak największą różnicą między fabułą „Młodego Sheldona” a jego opowieściami z dorosłego życia jest obraz jego ojca. Sheldon i jego matka zawsze kreowali postać George’a Sr. jako tępego pijaka, który często kłócił się z żoną i bił swoje dzieci. Jednak w prequelu „Teorii…” ta postać przedstawiona zostaje zupełnie inaczej. Jest troskliwym ojcem, kochającym mężem, mężczyzną, od którego życie wymagało wielu poświęceń i który dla swojej rodziny zrobiłby wszystko, a w zamian otrzymywał bardzo niewiele. Tak, zawsze miał piwo w ręce, ale częściej widzieliśmy pijaną Mary niż George’a. Oczywiście, że wspomnienia dziecka (szczególne takiego jak Sheldon) mogą znacząco różnić się od rzeczywistości, ale dla stosunku starszej wersji Mary do męża nie ma usprawiedliwienia. Zmiana wizerunku ojca w „Młodym Sheldonie” wpłynęła również na dorosłego Sheldona, który w ostatnich odcinkach „Teorii…” zaczął pozytywnie wypowiadać się na jego temat. Tata pomógł mu nawet uporać się z napotkanymi trudnościami w drodze po Nagrodę Nobla, a Sheldon ostatecznie podziękował mu podczas ceremonii w Szwecji.
Na przełomie siedmiu sezonów George Sr. – niedoceniany mąż i ojciec – stał się ulubieńcem widzów, którzy potrafili identyfikować się z tą postacią i jej zmaganiami w codziennym życiu. Dlatego ta śmierć była niczym utrata członka własnej rodziny. Wielu widzów widziało w George’u własnego ojca. W mediach społecznościowych można przeczytać wiele opowieści o tym, jak śmierć tej postaci przywołała wspomnienia utraty własnego ojca i wszystkie emocje z tym związane. Odcinek pogrzebowy doskonale ukazał różne sposoby radzenia sobie z bólem i cierpieniem po odejściu ukochanej osoby. Twórcy zaprosili widzów na niezwykle poruszającą ceremonię pożegnania, na której trudno było nie uronić łzy, bo przecież kochaliśmy George’a tak samo, jak jego rodzina. Nie pamiętam, kiedy czułam tak wiele bólu, oglądając pogrzeb fikcyjnej postaci. Chyba żadnemu serialowi nie udało się pokazać tego w tak bardzo realny i szczery sposób. Twórcy świadomie zrezygnowali w tym odcinku ze swojego dotychczasowego humoru, bo po prostu nie było na niego miejsca. Oczywiście kilka razy pojawiły się okazje do uśmiechu. Mowa Connie przyniosła ukojenie nie tylko rodzinie, ale i widzom, wywołując lekki śmiech przez łzy. Wszystko działo się naturalnie i wydawało się tak prawdziwe, dlatego było tak bolesne. Nie ma w tym odcinku również miejsca na inne wątki, które by odciągały uwagę od głównego wydarzenia – pożegnania. Nawet byk z czołówki serialu tym razem zamiast brązowej miał czarną sierść. Największy żart odcinka dostrzeże tylko bystre oko – podczas pogrzebu Lance Barber (odtwórca roli George’a) siedział w tylnej ławce kościoła w przebraniu kobiety.
Szczególnie ujmujący w finale był sposób, w jaki ukazane zostały zmagania Sheldona ze śmiercią ojca. Jako osoba, która nigdy nie przywiązywała dużej wagi do żadnych relacji z innymi ludźmi, ten młody chłopak nie potrafi zmierzyć się z uczuciami, które wywołała u niego ta niespodziewana strata, i boi się im poddać. Narracja dorosłego już Sheldona sprawiła, że odcinek stał się jeszcze bardziej wyjątkowy. Z perspektywy czasu, kiedy sam został już ojcem, Sheldon odczuwa wiele żalu do samego siebie i swojego zachowania w stosunku do ojca. Przez cały serial mężczyzna powtarza, jak żałuje, że nie powiedział czegoś ojcu, jak ubolewa nad pewnymi sytuacjami. Szczególnie widoczne jest to w odcinku pogrzebowym, gdzie Sheldon analizuje różne scenariusze ostatnich chwil z ojcem i to, jak chciałby, żeby rozegrały się one inaczej, co chciałby ojcu powiedzieć, jak pokazałby mu, że go kochał. Ostatecznie chłopak wybiera milczenie i gdy ma szansę się pożegnać, nie robi nic. Podobna sytuacja ma miejsce w „Teorii wielkiego podrywu”, kiedy umiera jego dziecięcy idol – Profesor Proton. Sheldon, zamiast iść na pogrzeb, woli stłumić smutek i zostać w domu, aby świętować Dzień Gwiezdnych Wojen. Po śmierci profesora Sheldon śni o nim i w ten sposób próbuje zmierzyć się z jego odejściem. Ostatecznie daje upust swoim emocjom w obecności swojego najlepszego przyjaciela, który okazuje się niezastąpionym wsparciem w bólu. Możemy mieć za złe twórcom, że młodsza wersja Sheldona nie postąpiła w ostatnich odcinka inaczej, że nie było wielkiego rodzinnego zakończenia, że Cooperowie nie uściskali się na pożegnanie przed wyjazdem chłopaka do Kalifornii. Jednak trzeba pamiętać, że Sheldon ma przed sobą bardzo długą drogę do przejścia, to nie jego rodzina, lecz przyjaciele nauczyli go, jak okazywać uczucia i doceniać bliskich, którzy zawsze nas wspierają.
Ostatni odcinek serialu nie tylko zdradza, że Sheldon opowiada nam tę historię, ponieważ spisuje swoje pamiętniki, ale również daje wgląd w jego życie po finale „Teorii wielkiego podrywu”, co było wielką gratką dla fanów. Sceny z „Shamy” (Sheldonem i jego żoną Amy) służyły nie tylko rozrywce, ale pokazały prawdziwe przesłanie tego serialu – jak ważna jest wspierająca rodzina. Amy pomogła Sheldonowi zrozumieć, że teraz, gdy zdobył już wszystko, czego pragnął (i to, czego nie wiedział, że pragnął), jego ostatnią misją jest bycie dla swoich dzieci takim samym wsparciem, jakim jego ojciec był dla niego. Nie podziela i nie rozumie sportowych pasji swojego syna, ale powinien jeździć na jego mecze tak, jak ojciec jeździł z nim na różne wydarzenia naukowe i słuchał jego opowieści, których zupełnie nie rozumiał, kibicował mu i nigdy nie stał na przeszkodzie do realizacji marzeń. Sheldonowi wiele lat zajęło, zanim zrozumiał to, jak wspaniały był jego ojciec (moment olśnienia nastąpił w dziesiątym odcinku dwunastego sezonu „Teorii wielkiego podrywu”), oraz to, że jego dzieciństwo wcale nie było takie smutne, jak mu się zawsze wydawało. Gdy w ostatniej scenie przyjeżdża na uniwersytet Caltech, mówi: „Jestem dokładnie tam, gdzie powinienem być”, czyli na drodze do zrealizowania nie tylko swoich marzeń, ale też stania się lepszym człowiekiem. Po finale „Młodego Sheldona” nie pozostaje nic innego, jak „odpalić” pierwszy odcinek „Teorii wielkiego podrywu” i być świadkiem tej drogi. Live long and prosper, Sheldon Cooper!
„Młody Sheldon” („Young Sheldon”). Twórcy: Chuck Lorre, Steven Molaro. Obsada: Iain Armitage, Lance Barber, Zoe Perry, Jim Parsons i in. Stany Zjednoczone 2017-2024, 30 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |