
CIEMNO, CORAZ CIEMNIEJ (LAURA BATES: 'O MĘŻCZYZNACH, KTÓRZY NIENAWIDZĄ KOBIET. OD INCELI DO ARTYSTÓW PODRYWU')
A
A
A
Gdy niecały rok temu czytałem i omawiałem reportaż Patrycji Wieczorkiewicz i Aleksandry Herzyk o polskim środowisku tzw. „przegrywów”, byłem zachwycony tak żywym obrazem tej osobliwej i zamkniętej społeczności internetowej. Wiedziałem jednak, że czegoś mi wtedy brakowało w tej układance, a dokładniej – początku, encyklopedycznego uporządkowania. Teraz, gdy w ręce trzymam książkę Laury Bates „O mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet. Od inceli do artystów podrywu”, jestem w stanie dostrzec szerszy obraz zagadnienia. I obawiam się, że nie podoba mi się to, jak dużo w nim ciemnych barw.
Brytyjska autorka w swoim zbiorze esejów uświadamia nam, że być może wszyscy jesteśmy żabą gotującą się w garnku pełnym mizoginii. Na przestrzeni dziesięciu silnie korespondujących ze sobą rozdziałów poznajemy zakamarki manosfery (ideologicznie męskiej części internetu) i coraz to nowe postaci, w tym te od dawna goszczące w mainstreamowych mediach, których palce są głęboko umaczane w oceanie nienawiści, przemocy i pogardy. Najważniejsze dla Bates okazuje się jednak to, by o rzeczach opisanych w jej książce nareszcie zaczęto mówić: „Rzecz w tym, że nie możemy zmierzyć się z prawdziwym zagrożeniem, jakie stanowią te grupy, jeśli nie będziemy gotowi stanąć twarzą w twarz z ich ideologami” (s. 17).
Rozdział pierwszy, o tytule „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” (s. 23), traktuje o najniebezpieczniejszej według autorki grupie osób, o których chce nam opowiedzieć – incelach, mężczyznach żyjących w niedobrowolnym celibacie (ang. involuntary celibacy), wynikającym z niemożności znalezienia partnerki. Następuje tutaj podstawowy opis ideologii tychże, zaczynający się od wzięcia „czerwonej pigułki”, czyli zaczerpniętej z serii filmów „Matrix” metafory oznaczającej zaakceptowanie okrutnej prawdy o niesprawiedliwościach rynku matrymonialnego (zob. s. 29). Bates podkreśla również, jak ważnym elementem jest specyficzny język inceli, bo z jednej strony jego znajomość umacnia przeświadczenie, że ktoś znajduje się w elitarnej grupie, a z drugiej „ukucie pojedynczego kolokwialnego określenia do opisu takich zachowań sprawia, że zaczynają być one normalne, niemal jakby były na porządku dziennym” (s. 42). Choć spotkałem się już z wieloma próbami dogłębnej analizy tej społeczności, podejście Bates wydaje mi się najbardziej holistyczne i widać w nim ogrom pracy włożonej w research. Przy opisie masowych morderstw dokonanych przez kilku inceli (zob. s. 61-82) autorka zwróciła uwagę na rzecz, o której dotychczas nie miałem pojęcia – jak bardzo media unikały słów „terroryzm” i „mizoginia” przy relacjonowaniu tych tragicznych wydarzeń. Bo najwidoczniej terroryści mają zawsze (dziwnym trafem!) trochę ciemniejszy kolor skóry, a nienawiść do kobiet nie była aż tak ważnym motywem zabójców, którzy publikowali manifesty rozprawiające o tym, jak bardzo nienawidzą kobiet i chcą je ukarać za wszystko, co im zrobiły (głównie – nie umawiały się na randki).
Następny rozdział nosi tytuł „Mężczyźni, którzy polują na kobiety” (s. 90) i opowiada o tzw. „artystach podrywu” (ang. pickup artist), czyli mężczyznach robiących karierę na mówieniu innym mężczyznom, jak skutecznie podrywać kobiety. Ich głównym narzędziem jest opanowana do perfekcji metoda „stosowania pseudonaukowych wywodów i psychobełkotu, by w ten sposób stworzyć z pozoru akademickie podstawy mizoginicznego w gruncie rzeczy przekazu, który jest przedstawiany mężczyznom jako zabawny, możliwy do przyjęcia i zasadniczo niezawodny przepis na zdobycie kobiety” (s. 96). Jak można się domyślić, takie zabiegi to nic innego jak skok na pieniądze zdesperowanych i nieśmiałych facetów, którzy liczą na to, że istnieje jakaś magiczna formuła pozwalająca na zawrócenie w głowie każdej kobiecie. I mogłyby to być zaledwie godne politowania duby smalone, gdyby nie to, że duża część tych porad zwyczajnie namawia do nieprzejmowania się odmową ze strony kobiety, bo na przykład „ciało kobiety, jak przekonują guru podrywu, odruchowo unika seksu w obawie przed tym, że może ona umrzeć przy porodzie lub zostać porzucona przez ojca dzieci. Mężczyźni ci są w stanie powiedzieć wszystko, byle tylko nie przyznać, że kobieta nie jest nimi zainteresowana (większości artystów podrywu taka możliwość w ogóle nie mieści się w głowie)” (s. 98).
To nie wszystko, bo „artyści” potrafią posunąć się do jeszcze bardziej bezpośrednich zachęt do ataków na kobiety. Jeden z najsławniejszych guru podrywu, Julien Blanc, w 2014 roku opublikował na serwisie YouTube nagranie o tytule „Biały mężczyzna pieprzący azjatyckie kobiety w Tokio (i najlepsze sposoby, jak to osiągnąć)”. Według niego idealnym sposobem na podryw jest podchodzenie do kobiet w Japonii i wołanie „Pikachu”, „Pokémon” lub „Tamagotchi” (sic!). Julien, w razie gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości co do tego fenomenalnego planu, mówi: „Wystarczy złapać laskę za głowę i siup ją na fiuta. Jej głowa do waszego fiuta i wołacie »Pikachu«” (s. 102). Takie to proste! Przy okazji mamy też pokaz obrzydliwego i wszechobecnego w manosferze rasizmu. Artyści podrywu w filmikach instruktażowych, potrafiących kosztować kilkaset dolarów, wybijają się również na wyżyny psychobełkotu, jak na przykład Ross Jeffries, który swoich klientów zachęca do poznania wyrafinowanych i skomplikowanych technik manipulacji. Koniec końców okazuje się, że wiedza ta „sprowadza się do radzenia mężczyznom, by w rozmowach używali zwrotów w rodzaju »zrób mi łaskę« i »pociągnij«, co ma podświadomie skłonić kobiety do uprawiania z nimi seksu, ponieważ brzmi to podobnie do słów »zrób mi laskę« i »obciągnij«” (s. 109). Cwane.
Trzeci rozdział książki, „Mężczyźni, którzy unikają kobiet”, jest poświęcony „Mężczyznom Idącym Własną Drogą” (ang. Men Going Their Own Way). Najprościej rzecz ujmując, jest to ruch, który „polega na izolacji od kobiet” (s. 135). To zachowanie mające zapobiegać krzywdom, które według zwolenników ruchu niechybnie uczyniłyby im kobiety. Bowiem kobiety występne są i zdradzieckie, a tylko usunięcie ich ze swojego życia może ochronić przed takimi przykrościami jak bezzasadne oskarżenia o gwałt, wykorzystywanie finansowe czy… skażenie ich męskiego geniuszu „poprzez kontakt z kobiecą pośledniością” (s. 140). Bates przyznaje, że „Mężczyźni Idący Własną Drogą” z założenia stanowią mniejsze bezpośrednie zagrożenie niż incele czy artyści podrywu, bo mimo wszystko zalecają kobiet unikać. Nie oznacza to, że taka postawa nie ma swoich konsekwencji. Autorka przywołuje backlash spowodowany przez ruch #MeToo w formie odmawiania przez mężczyzn samotnych spotkań z kobietami w miejscu pracy i sytuacjach dotyczących pracy. To metoda wprost z omawianego środowiska, która mogła mieć wpływ na kariery kobiet, ponieważ zostały one „odcięte od ważnych kontaktów, pozbawione możliwości bezpośrednich kontaktów z przełożonymi (…)” (s. 155). Znamienny dla tej, ale i innych części manosfery jest paradoks, że „choć podobno [społeczność] jest niemal całkowicie oddana sprawie mężczyzn, jej członkowie poświęcają prawie całą swoją uwagę kobietom” (s. 151).
Kolejny rozdział poświęcony został „Mężczyznom, którzy obwiniają kobiety” (s. 161), a dokładniej Obrońcom Praw Mężczyzn. Bates nie ma tu na myśli oczywiście ruchów faktycznie zajmujących się poprawieniem jakości życia mężczyzn (np. przez oferowanie pomocy psychologicznej), ale różnego rodzaju (po)twory maskujące chęć uderzenia w feminizm poprzez okazywanie fałszywej troski o dobrobyt mężczyzn. Poprzez obsesyjne trzymanie się konserwatywnych ról płciowych, Obrońcy Praw Mężczyzn tak naprawdę tylko pogarszają sytuację przez utrwalanie problemów (zob. s. 161). Autorka wskazuje na mający swój początek w latach 70. ubiegłego wieku Ruch Praw Mężczyzn, który wyszedł z chęci wspierania emancypacji kobiet, jako faktycznie rozumiejący ideę, że to nie wolność kobiet szkodzi mężczyznom, a kurczowe trzymanie się „tradycyjnej” męskości.
Niestety, choć ta inicjatywa oczywiście dalej istnieje i ma swoich zwolenników, w przestrzeni publicznej najczęściej widzimy odłamy ruchu Obrońców Praw Mężczyzn, jak na przykład amerykański Głos dla Mężczyzn (ang. A Voice For Men). Jego założyciel, Paul Elam, wyszedł kiedyś z inicjatywą, by październik – miesiąc świadomości przemocy domowej – „przemianować na »miesiąc lania agresywnej suki«, i radził mężczyznom, by »lali na kwaśne jabłko« agresywne fizycznie kobiety, »a potem niech same posprzątają po sobie cały bałagan«” (s. 171). Faktycznie, to jest prawdziwy głos dla mężczyzn. Oczywiście później Elam zarzekał się, że to były tylko takie żarty, ale nie wiem, w którym momencie przemoc domowa może być śmieszna. Obrońcy Praw Mężczyzn fiksują się również na prawach rodzicielskich, a konkretnie na tym, jak wszystkie sądy w porozumieniu z ich byłymi żonami mają bezlitośnie pozbawiać ich praw do widywania się z własnymi dziećmi. Bates kontruje: „Skepchick, strona feministyczna zajmująca się fact-checkingiem, przeanalizowała statystyki na temat rozwodów w Stanach Zjednoczonych, z których to statystyk wynika, że w ponad połowie przypadków ojcowie w ogóle nie proszą o przyznanie im opieki nad dziećmi, a jedynie w pięciu procentach tego typu spraw strony toczą tak zaciekły spór, że musi go rozstrzygnąć sąd. Ale nawet w tych ostatnich przypadkach, jak pokazuje badanie z 2013 roku, »płeć rodzica nie ma znaczenia« przy wydawaniu wyroku, a najważniejszymi warunkami uzyskania opieki nad dziećmi są »stabilność psychiczna, brak przeszłości kryminalnej oraz stabilna sytuacja finansowa«” (s. 181). No cóż, nie jestem zaskoczony.
Pierwsze cztery rozdziały książki są pewnego rodzaju bazą teoretyczną, na podstawie której autorka przechodzi do bardziej konkretnych sytuacji, wniosków i mechanizmów rządzącymi współczesnym dyskursem publicznym. Oczywiście trzeba zaznaczyć, że koncentruje się głównie na anglojęzycznej manosferze i anglojęzycznym dyskursie. Pierwsza część książki jest dowodem na tytaniczny research, który wykonała Bates, natomiast w drugiej ukazują się jej błyskotliwość, umiejętność interpretacji i ostre pióro. W początkowych rozdziałach dostaliśmy opisy konkretnych podgrup składających się na manosferę; rzekłbym, że ułożone w dużej mierze w gradacji opadającej – najpierw najagresywniejsi incele, później artyści podrywu, następnie Mężczyźni Idący Własną drogą, a na koniec Obrońcy Praw Mężczyzn. Gdy te społeczności są omawiane w odosobnieniu, a przed oczami mamy wypowiedzi o przyciskaniu obcych kobiet do krocza z okrzykiem „Pikachu!”, możemy z politowaniem się zaśmiać i pokręcić głową. W końcu kto w coś takiego uwierzy i będzie chciał samemu wcielić w życie? W drugiej części swojej książki Bates odpowiada: te skrajne poglądy pojawiają się w naszym życiu w najmniej spodziewanych momentach.
Autorka proponuje, byśmy spojrzeli na skrajnie mizoginistyczne treści w internecie jako pewnego rodzaju alt-rightowy think tank. W pewnym momencie zestawia ze sobą nagłówki artykułów z szanowanych czasopism oraz posty czy komentarze, które znalazła w manosferze. Na przykład nagłówek o ruchu #MeToo z „The New York Times’a”: „Ruch #MeToo zaszedł o wiele za daleko” (s. 326) lub z „Daily Mail”: „Wybaczcie, drogie panie, ale przypadkowe otarcie się o kogoś podczas kolacji to jeszcze NIE napaść seksualna” (s. 327). Tymczasem komentarz jednego z członków manosfery: „Odkąd zaczęło się #MeToo i pojawiły się te wszystkie zarzuty o napastowanie, gwałty i co tam jeszcze, boję się w ogóle podchodzić do kobiet, żeby któraś mnie o cos nie oskarżyła. Jestem przerażony jak cholera. Poza tym mam mętlik w głowie. Nie wiem, czy kobiety zgrywają trudno dostępne, czy jednak »nie« znaczy »nie«, a nie powiem, żeby jak dotąd dobrze mi szło z dziewczynami” (s. 327-328). Podobieństwo przerażające.
Bates podzieliła się z nami również obserwacjami, jakie zebrała w ciągu kilku lat podczas wygłaszania prelekcji i organizowania warsztatów o mizoginii i przemocy seksualnej dla szkół w Wielkiej Brytanii. Autorka zauważyła, że na kilka miesięcy przed napisaniem tej książki zaczęła spotykać coraz więcej młodych chłopców, którzy sprzeciwiali się jej wypowiedziom: „Potem zadawali mi ciągle te same pytania. Cytowali te same statystki. Często ich wypowiedzi pokrywały się ze sobą co do słowa. (…) Wypowiedzi tych chłopców były płynne, skoordynowane ze sobą i biła z nich pewność siebie” (s. 360). Gdy padały konkretne terminy, których raczej nie zna przeciętny nastolatek, Bates drążyła temat: „Zamiast odpowiadać jedynie na zarzuty chłopców i podawać im prawdziwe statystyki, zaczęłam ich pytać, skąd biorą cytaty, które ciągle powtarzają. Ich odpowiedzi za każdym razem brzmiały tak samo: z internetu” (s. 361). Autorka później sama postanowiła przetestować algorytm podsuwania treści przez YouTube i szybko zorientowała się, że po wyszukaniu hasła „Co to jest feminizm?” serwis sam w proponowanych filmach zaczął wyświetlać alt-rightowe filmiki z tezami głównymi „Feminizm to rak” albo głoszącymi, że feminizm oznacza po prostu nienawiść do mężczyzn (zob. s. 379-380). I jak przed tym ma się obronić nastolatek z niewykształconymi umiejętnościami krytycznej konsumpcji mediów? Ba, wielu dorosłych tego nie potrafi. Oczywiście YouTube zupełnie się tym nie przejmuje, bowiem, jak sami przyznali, „rekomendacje generują największy ruch” (s. 433). A przecież kliknięcia to pieniądze.
Trudno by było choćby pokrótce omówić w takim tekście wszystkie fascynujące obserwacje Bates w książce „O mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet”. Pisarka zaoferowała nam potężne kompendium wiedzy o manosferze, jej poszczególnych odłamach, genezie powstania wielu ruchów, jak i współczesnych mechanizmach propagowania szkodliwych treści. Publikacja jest również przestrogą: „Im bardziej lekceważymy manosferę, tym większe jest niebezpieczeństwo, że młodzi mężczyźni wpadną w jej macki” (s. 401). Na każdym kroku autorka podkreśla, że mówimy nie tylko o paru tysiącach użytkowników najbardziej szemranych miejsc w internecie, ale o ideach, które po lekkim przefiltrowaniu trafiają do naszego języka codziennego i, co najstraszniejsze, do dzieci.
Mimo tego Bates nie zostawia nas jedynie z gorzką refleksją o postępującej radykalizacji mężczyzn. W ostatnim rozdziale widzi szansę w mężczyznach, którzy świadomie wybierają drogę zrozumienia i szacunku wobec kobiet. Widzi też nadzieję w rosnącym w siłę ruchu feministycznym. Ogromnie doceniam jej odwagę, bo dużo kosztowało ją najpierw zebranie tego materiału, a później opublikowanie go. W końcu regularnie w efekcie swojej działalności aktywistycznej i edukatorskiej otrzymuje dziennie dziesiątki maili z groźbami śmierci i wyzwiskami. Musiała też już kilkukrotnie zmieniać adres zamieszkania w obawie o życie swoje i swojej rodziny (zob. s. 453). Mimo tego dalej pisze takie fantastyczne książki.
Brytyjska autorka w swoim zbiorze esejów uświadamia nam, że być może wszyscy jesteśmy żabą gotującą się w garnku pełnym mizoginii. Na przestrzeni dziesięciu silnie korespondujących ze sobą rozdziałów poznajemy zakamarki manosfery (ideologicznie męskiej części internetu) i coraz to nowe postaci, w tym te od dawna goszczące w mainstreamowych mediach, których palce są głęboko umaczane w oceanie nienawiści, przemocy i pogardy. Najważniejsze dla Bates okazuje się jednak to, by o rzeczach opisanych w jej książce nareszcie zaczęto mówić: „Rzecz w tym, że nie możemy zmierzyć się z prawdziwym zagrożeniem, jakie stanowią te grupy, jeśli nie będziemy gotowi stanąć twarzą w twarz z ich ideologami” (s. 17).
Rozdział pierwszy, o tytule „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” (s. 23), traktuje o najniebezpieczniejszej według autorki grupie osób, o których chce nam opowiedzieć – incelach, mężczyznach żyjących w niedobrowolnym celibacie (ang. involuntary celibacy), wynikającym z niemożności znalezienia partnerki. Następuje tutaj podstawowy opis ideologii tychże, zaczynający się od wzięcia „czerwonej pigułki”, czyli zaczerpniętej z serii filmów „Matrix” metafory oznaczającej zaakceptowanie okrutnej prawdy o niesprawiedliwościach rynku matrymonialnego (zob. s. 29). Bates podkreśla również, jak ważnym elementem jest specyficzny język inceli, bo z jednej strony jego znajomość umacnia przeświadczenie, że ktoś znajduje się w elitarnej grupie, a z drugiej „ukucie pojedynczego kolokwialnego określenia do opisu takich zachowań sprawia, że zaczynają być one normalne, niemal jakby były na porządku dziennym” (s. 42). Choć spotkałem się już z wieloma próbami dogłębnej analizy tej społeczności, podejście Bates wydaje mi się najbardziej holistyczne i widać w nim ogrom pracy włożonej w research. Przy opisie masowych morderstw dokonanych przez kilku inceli (zob. s. 61-82) autorka zwróciła uwagę na rzecz, o której dotychczas nie miałem pojęcia – jak bardzo media unikały słów „terroryzm” i „mizoginia” przy relacjonowaniu tych tragicznych wydarzeń. Bo najwidoczniej terroryści mają zawsze (dziwnym trafem!) trochę ciemniejszy kolor skóry, a nienawiść do kobiet nie była aż tak ważnym motywem zabójców, którzy publikowali manifesty rozprawiające o tym, jak bardzo nienawidzą kobiet i chcą je ukarać za wszystko, co im zrobiły (głównie – nie umawiały się na randki).
Następny rozdział nosi tytuł „Mężczyźni, którzy polują na kobiety” (s. 90) i opowiada o tzw. „artystach podrywu” (ang. pickup artist), czyli mężczyznach robiących karierę na mówieniu innym mężczyznom, jak skutecznie podrywać kobiety. Ich głównym narzędziem jest opanowana do perfekcji metoda „stosowania pseudonaukowych wywodów i psychobełkotu, by w ten sposób stworzyć z pozoru akademickie podstawy mizoginicznego w gruncie rzeczy przekazu, który jest przedstawiany mężczyznom jako zabawny, możliwy do przyjęcia i zasadniczo niezawodny przepis na zdobycie kobiety” (s. 96). Jak można się domyślić, takie zabiegi to nic innego jak skok na pieniądze zdesperowanych i nieśmiałych facetów, którzy liczą na to, że istnieje jakaś magiczna formuła pozwalająca na zawrócenie w głowie każdej kobiecie. I mogłyby to być zaledwie godne politowania duby smalone, gdyby nie to, że duża część tych porad zwyczajnie namawia do nieprzejmowania się odmową ze strony kobiety, bo na przykład „ciało kobiety, jak przekonują guru podrywu, odruchowo unika seksu w obawie przed tym, że może ona umrzeć przy porodzie lub zostać porzucona przez ojca dzieci. Mężczyźni ci są w stanie powiedzieć wszystko, byle tylko nie przyznać, że kobieta nie jest nimi zainteresowana (większości artystów podrywu taka możliwość w ogóle nie mieści się w głowie)” (s. 98).
To nie wszystko, bo „artyści” potrafią posunąć się do jeszcze bardziej bezpośrednich zachęt do ataków na kobiety. Jeden z najsławniejszych guru podrywu, Julien Blanc, w 2014 roku opublikował na serwisie YouTube nagranie o tytule „Biały mężczyzna pieprzący azjatyckie kobiety w Tokio (i najlepsze sposoby, jak to osiągnąć)”. Według niego idealnym sposobem na podryw jest podchodzenie do kobiet w Japonii i wołanie „Pikachu”, „Pokémon” lub „Tamagotchi” (sic!). Julien, w razie gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości co do tego fenomenalnego planu, mówi: „Wystarczy złapać laskę za głowę i siup ją na fiuta. Jej głowa do waszego fiuta i wołacie »Pikachu«” (s. 102). Takie to proste! Przy okazji mamy też pokaz obrzydliwego i wszechobecnego w manosferze rasizmu. Artyści podrywu w filmikach instruktażowych, potrafiących kosztować kilkaset dolarów, wybijają się również na wyżyny psychobełkotu, jak na przykład Ross Jeffries, który swoich klientów zachęca do poznania wyrafinowanych i skomplikowanych technik manipulacji. Koniec końców okazuje się, że wiedza ta „sprowadza się do radzenia mężczyznom, by w rozmowach używali zwrotów w rodzaju »zrób mi łaskę« i »pociągnij«, co ma podświadomie skłonić kobiety do uprawiania z nimi seksu, ponieważ brzmi to podobnie do słów »zrób mi laskę« i »obciągnij«” (s. 109). Cwane.
Trzeci rozdział książki, „Mężczyźni, którzy unikają kobiet”, jest poświęcony „Mężczyznom Idącym Własną Drogą” (ang. Men Going Their Own Way). Najprościej rzecz ujmując, jest to ruch, który „polega na izolacji od kobiet” (s. 135). To zachowanie mające zapobiegać krzywdom, które według zwolenników ruchu niechybnie uczyniłyby im kobiety. Bowiem kobiety występne są i zdradzieckie, a tylko usunięcie ich ze swojego życia może ochronić przed takimi przykrościami jak bezzasadne oskarżenia o gwałt, wykorzystywanie finansowe czy… skażenie ich męskiego geniuszu „poprzez kontakt z kobiecą pośledniością” (s. 140). Bates przyznaje, że „Mężczyźni Idący Własną Drogą” z założenia stanowią mniejsze bezpośrednie zagrożenie niż incele czy artyści podrywu, bo mimo wszystko zalecają kobiet unikać. Nie oznacza to, że taka postawa nie ma swoich konsekwencji. Autorka przywołuje backlash spowodowany przez ruch #MeToo w formie odmawiania przez mężczyzn samotnych spotkań z kobietami w miejscu pracy i sytuacjach dotyczących pracy. To metoda wprost z omawianego środowiska, która mogła mieć wpływ na kariery kobiet, ponieważ zostały one „odcięte od ważnych kontaktów, pozbawione możliwości bezpośrednich kontaktów z przełożonymi (…)” (s. 155). Znamienny dla tej, ale i innych części manosfery jest paradoks, że „choć podobno [społeczność] jest niemal całkowicie oddana sprawie mężczyzn, jej członkowie poświęcają prawie całą swoją uwagę kobietom” (s. 151).
Kolejny rozdział poświęcony został „Mężczyznom, którzy obwiniają kobiety” (s. 161), a dokładniej Obrońcom Praw Mężczyzn. Bates nie ma tu na myśli oczywiście ruchów faktycznie zajmujących się poprawieniem jakości życia mężczyzn (np. przez oferowanie pomocy psychologicznej), ale różnego rodzaju (po)twory maskujące chęć uderzenia w feminizm poprzez okazywanie fałszywej troski o dobrobyt mężczyzn. Poprzez obsesyjne trzymanie się konserwatywnych ról płciowych, Obrońcy Praw Mężczyzn tak naprawdę tylko pogarszają sytuację przez utrwalanie problemów (zob. s. 161). Autorka wskazuje na mający swój początek w latach 70. ubiegłego wieku Ruch Praw Mężczyzn, który wyszedł z chęci wspierania emancypacji kobiet, jako faktycznie rozumiejący ideę, że to nie wolność kobiet szkodzi mężczyznom, a kurczowe trzymanie się „tradycyjnej” męskości.
Niestety, choć ta inicjatywa oczywiście dalej istnieje i ma swoich zwolenników, w przestrzeni publicznej najczęściej widzimy odłamy ruchu Obrońców Praw Mężczyzn, jak na przykład amerykański Głos dla Mężczyzn (ang. A Voice For Men). Jego założyciel, Paul Elam, wyszedł kiedyś z inicjatywą, by październik – miesiąc świadomości przemocy domowej – „przemianować na »miesiąc lania agresywnej suki«, i radził mężczyznom, by »lali na kwaśne jabłko« agresywne fizycznie kobiety, »a potem niech same posprzątają po sobie cały bałagan«” (s. 171). Faktycznie, to jest prawdziwy głos dla mężczyzn. Oczywiście później Elam zarzekał się, że to były tylko takie żarty, ale nie wiem, w którym momencie przemoc domowa może być śmieszna. Obrońcy Praw Mężczyzn fiksują się również na prawach rodzicielskich, a konkretnie na tym, jak wszystkie sądy w porozumieniu z ich byłymi żonami mają bezlitośnie pozbawiać ich praw do widywania się z własnymi dziećmi. Bates kontruje: „Skepchick, strona feministyczna zajmująca się fact-checkingiem, przeanalizowała statystyki na temat rozwodów w Stanach Zjednoczonych, z których to statystyk wynika, że w ponad połowie przypadków ojcowie w ogóle nie proszą o przyznanie im opieki nad dziećmi, a jedynie w pięciu procentach tego typu spraw strony toczą tak zaciekły spór, że musi go rozstrzygnąć sąd. Ale nawet w tych ostatnich przypadkach, jak pokazuje badanie z 2013 roku, »płeć rodzica nie ma znaczenia« przy wydawaniu wyroku, a najważniejszymi warunkami uzyskania opieki nad dziećmi są »stabilność psychiczna, brak przeszłości kryminalnej oraz stabilna sytuacja finansowa«” (s. 181). No cóż, nie jestem zaskoczony.
Pierwsze cztery rozdziały książki są pewnego rodzaju bazą teoretyczną, na podstawie której autorka przechodzi do bardziej konkretnych sytuacji, wniosków i mechanizmów rządzącymi współczesnym dyskursem publicznym. Oczywiście trzeba zaznaczyć, że koncentruje się głównie na anglojęzycznej manosferze i anglojęzycznym dyskursie. Pierwsza część książki jest dowodem na tytaniczny research, który wykonała Bates, natomiast w drugiej ukazują się jej błyskotliwość, umiejętność interpretacji i ostre pióro. W początkowych rozdziałach dostaliśmy opisy konkretnych podgrup składających się na manosferę; rzekłbym, że ułożone w dużej mierze w gradacji opadającej – najpierw najagresywniejsi incele, później artyści podrywu, następnie Mężczyźni Idący Własną drogą, a na koniec Obrońcy Praw Mężczyzn. Gdy te społeczności są omawiane w odosobnieniu, a przed oczami mamy wypowiedzi o przyciskaniu obcych kobiet do krocza z okrzykiem „Pikachu!”, możemy z politowaniem się zaśmiać i pokręcić głową. W końcu kto w coś takiego uwierzy i będzie chciał samemu wcielić w życie? W drugiej części swojej książki Bates odpowiada: te skrajne poglądy pojawiają się w naszym życiu w najmniej spodziewanych momentach.
Autorka proponuje, byśmy spojrzeli na skrajnie mizoginistyczne treści w internecie jako pewnego rodzaju alt-rightowy think tank. W pewnym momencie zestawia ze sobą nagłówki artykułów z szanowanych czasopism oraz posty czy komentarze, które znalazła w manosferze. Na przykład nagłówek o ruchu #MeToo z „The New York Times’a”: „Ruch #MeToo zaszedł o wiele za daleko” (s. 326) lub z „Daily Mail”: „Wybaczcie, drogie panie, ale przypadkowe otarcie się o kogoś podczas kolacji to jeszcze NIE napaść seksualna” (s. 327). Tymczasem komentarz jednego z członków manosfery: „Odkąd zaczęło się #MeToo i pojawiły się te wszystkie zarzuty o napastowanie, gwałty i co tam jeszcze, boję się w ogóle podchodzić do kobiet, żeby któraś mnie o cos nie oskarżyła. Jestem przerażony jak cholera. Poza tym mam mętlik w głowie. Nie wiem, czy kobiety zgrywają trudno dostępne, czy jednak »nie« znaczy »nie«, a nie powiem, żeby jak dotąd dobrze mi szło z dziewczynami” (s. 327-328). Podobieństwo przerażające.
Bates podzieliła się z nami również obserwacjami, jakie zebrała w ciągu kilku lat podczas wygłaszania prelekcji i organizowania warsztatów o mizoginii i przemocy seksualnej dla szkół w Wielkiej Brytanii. Autorka zauważyła, że na kilka miesięcy przed napisaniem tej książki zaczęła spotykać coraz więcej młodych chłopców, którzy sprzeciwiali się jej wypowiedziom: „Potem zadawali mi ciągle te same pytania. Cytowali te same statystki. Często ich wypowiedzi pokrywały się ze sobą co do słowa. (…) Wypowiedzi tych chłopców były płynne, skoordynowane ze sobą i biła z nich pewność siebie” (s. 360). Gdy padały konkretne terminy, których raczej nie zna przeciętny nastolatek, Bates drążyła temat: „Zamiast odpowiadać jedynie na zarzuty chłopców i podawać im prawdziwe statystyki, zaczęłam ich pytać, skąd biorą cytaty, które ciągle powtarzają. Ich odpowiedzi za każdym razem brzmiały tak samo: z internetu” (s. 361). Autorka później sama postanowiła przetestować algorytm podsuwania treści przez YouTube i szybko zorientowała się, że po wyszukaniu hasła „Co to jest feminizm?” serwis sam w proponowanych filmach zaczął wyświetlać alt-rightowe filmiki z tezami głównymi „Feminizm to rak” albo głoszącymi, że feminizm oznacza po prostu nienawiść do mężczyzn (zob. s. 379-380). I jak przed tym ma się obronić nastolatek z niewykształconymi umiejętnościami krytycznej konsumpcji mediów? Ba, wielu dorosłych tego nie potrafi. Oczywiście YouTube zupełnie się tym nie przejmuje, bowiem, jak sami przyznali, „rekomendacje generują największy ruch” (s. 433). A przecież kliknięcia to pieniądze.
Trudno by było choćby pokrótce omówić w takim tekście wszystkie fascynujące obserwacje Bates w książce „O mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet”. Pisarka zaoferowała nam potężne kompendium wiedzy o manosferze, jej poszczególnych odłamach, genezie powstania wielu ruchów, jak i współczesnych mechanizmach propagowania szkodliwych treści. Publikacja jest również przestrogą: „Im bardziej lekceważymy manosferę, tym większe jest niebezpieczeństwo, że młodzi mężczyźni wpadną w jej macki” (s. 401). Na każdym kroku autorka podkreśla, że mówimy nie tylko o paru tysiącach użytkowników najbardziej szemranych miejsc w internecie, ale o ideach, które po lekkim przefiltrowaniu trafiają do naszego języka codziennego i, co najstraszniejsze, do dzieci.
Mimo tego Bates nie zostawia nas jedynie z gorzką refleksją o postępującej radykalizacji mężczyzn. W ostatnim rozdziale widzi szansę w mężczyznach, którzy świadomie wybierają drogę zrozumienia i szacunku wobec kobiet. Widzi też nadzieję w rosnącym w siłę ruchu feministycznym. Ogromnie doceniam jej odwagę, bo dużo kosztowało ją najpierw zebranie tego materiału, a później opublikowanie go. W końcu regularnie w efekcie swojej działalności aktywistycznej i edukatorskiej otrzymuje dziennie dziesiątki maili z groźbami śmierci i wyzwiskami. Musiała też już kilkukrotnie zmieniać adres zamieszkania w obawie o życie swoje i swojej rodziny (zob. s. 453). Mimo tego dalej pisze takie fantastyczne książki.
Laura Bates: „O mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet. Od inceli do artystów podrywu”. Przeł. Mariusz Gądek. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2024.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |