
BANALNOŚĆ POTWORNOŚCI (CLAIRE DEDERER: 'POTWORY. DYLEMAT FANKI')
A
A
A
Jakich dzieł sztuki obecnie „nie wypada” podziwiać? Czytanie których autorów i autorek jest teraz „w złym guście”? Których nazwisk lepiej nie wypowiadać w towarzystwie? Te i podobne pytania są ważnym elementem niepisanych zasad osób zaangażowanych w dyskusje o (pop)kulturze. By nie popełnić faux pas, należy orientować się nie tylko w tym, czy dzieła danych twórców lub twórczyń są uznane za wartościowe, ale też w tym, jakimi ludźmi oni są bądź byli. Co zrobić, gdy dowiadujemy się, ze autorka naszej ulubionej serii książek z dzieciństwa aktualnie pisze książki o psychopatycznych mordercach przebierających się za kobiety, by w ten sposób zdobyć ich zaufanie, a następnie brutalnie zgwałcić? Albo gdy dochodzą nas słuchy, że autor pięknej piosenki o wyobrażeniu świata bez wojen oraz pełnego pokoju i braterstwa – po godzinach pracy prawdopodobnie nie stronił od przemocy, zwłaszcza pod adresem kobiet? Nieunikniony dysonans poznawczy może nas zmusić do kilku możliwych reakcji: radykalnego oddzielenia autora od dzieła, odcięcia się od niegdyś uwielbianych przez nas utworów lub zaakceptowania już niezbywalnego poczucia sprzeczności przy odbieraniu tej sztuki. Co jest jednak tym właściwym wyborem?
Sam chciałbym znać odpowiedź na to pytanie, zresztą jestem w stanie zauważyć, że to jeden z najgorętszych tematów w dyskursie publicznym, a do tego jego wariant, czyli tzw. cancel culture, również i w polityce. Gdy usłyszałem o książce Claire Dederer „Potwory. Dylemat fanki”, nawiedziły mnie mieszane uczucia. Z jednej strony chciałbym, żeby ktoś przyszedł, przeciął ten węzeł gordyjski i powiedział mi, jak mam reagować na sztukę potwornych ludzi, by jednocześnie nie utracić cennych dla mnie dzieł, ale i empatii i szacunku wobec innych. Z drugiej od samego początku byłem doskonale świadom, że ani ta, ani żadna inna książka nie jest w stanie tego zrobić. A jednocześnie poruszanie się po tym zagadnieniu to jak turlanie się po polu minowym – w którymś momencie albo nieostrożnie potraktujemy doświadczenia ofiar przestępstw i napaści, albo zaczniemy uciążliwie zawodzić, jak trudno nam się odnaleźć w skomplikowanym świecie. Jak się przekonałem, Dederer również była świadoma, że podjęła się niemożliwego wyzwania.
Książka „Potwory” to, łącznie z prologiem, zbiór czternastu esejów, w których większości podtytułami są imiona i nazwiska osób będących głównymi „oskarżonymi” w danym fragmencie. Rozpoczynający lekturę polscy czytelnicy i czytelniczki od razu poczują się jak w domu, ponieważ okazuje się, że pierwszym wymienionym potworem i równocześnie asumptem do napisania całego zbioru jest Roman Polański. Reżyser to tak naprawdę leitmotiv esejów Dederer, bo autorka nie ukrywa, że całym sercem kocha jego filmy. Problemem jest tylko to, że Polański zgwałcił analnie trzynastoletnią Samanthę Gailey, wobec czego trudno przejść obojętnie. Nie ukrywam, że mocno zniechęciło mnie to, jak autorka opisała proces przetwarzania swoich uczuć i niepodważalnych, ale odpychających faktów. Miałem wrażenie, że jest w tym coś nieznośnego i na swój sposób irytującego. W głowie zacząłem tworzyć sobie obraz targanej torsjami udręczonej intelektualistki, która leży na szezlongu i prowadzi mdłe rozważania o tym, jak ma dalej oglądać swoje ulubione filmy. Źródłem tych wyobrażeń były takie fragmenty jak: „Moja wygodna kanapa w pokoju dziennym stała się niewygodnym siedziskiem. Nie wiedziałam, co począć z Polańskim, a czułam – choć niejasno – że coś by należało. Coś by należało zdecydować” (s. 13).
Całe szczęście to nie kierunek, w którym poszła reszta książki Dederer. Pisarka dość szybko zdała sobie sprawę, że jest to jeden z problemów, jakie generuje potworność twórców i twórczyń: „Biografia artysty stała się czynnikiem zakłócającym moją własną przyjemność” (s. 30). Zauważa również pułapkę: „To przytrafia się wielu z nas, gdy zastanawiamy się nad dziełami potwornych geniuszy: wmawiamy sobie, ze mamy przemyślenia etyczne, gdy tak naprawdę doświadczamy uczuć moralnych” (s. 32). Bardzo spodobało mi się to zerwanie maski i nazwanie rzeczy po imieniu. Bo faktycznie w dyskusjach o tym, co zrobić ze sztuką osób, które dokonały krzywdzących i strasznych przestępstw, bardzo często nie chodzi wcale o poszkodowanych ludzi. Chodzi o nas, bo „gdy doświadczamy uczuć moralnych, zawsze gdzieś pod powierzchnią czai się chęć pogratulowania sobie słusznych wyborów. Opatulamy swoje emocje językiem etyki i podziwiamy się za to, jak znakomicie nam poszło. (…) Sygnalizowanie naszej cnotliwości wydaje się nam szalenie istotne i dziwnie ekscytujące” (s. 46).
Takie wnioski uspokoiły mnie i przekonały do zaufania dalszym wywodom Dederer. I dobrze zrobiłem, bo autorka bardzo dogłębnie przeanalizowała wiele aspektów zagadnienia, którego się podjęła. Niewątpliwie trafnym wyborem było powstrzymanie się od zrobienia z książki litanii słynnych nazwisk i opisu potworności, których ci ludzie się dopuścili. W większości rozdziałów spotkamy studium przypadku zręcznie wplecione w ogólną narrację eseistyczną, co sprawia, że mamy przed sobą koherentne dzieło, a jednocześnie ciekawi nas, jakie osoby jeszcze się pojawią się na kolejnych kartkach. To czasem dość oczywiste postacie, jak Polański, Woody Alen, Pablo Picasso, Richard Wagner czy Ernest Hemingway, ale do tego dochodzą mniej znane lub też mniej kojarzone z potwornością osoby, na przykład: Sylwia Plath, Virginia Woolf, Raymond Carver i Carl Andre.
By dotrzeć do tego, dlaczego w ogóle obecnie stoimy przed takimi moralnymi dylematami, autorka zwraca uwagę na przekleństwo, jakim jest współczesna łatwość przepływu informacji. Cieszymy się, że żyjemy w czasach, gdzie możemy otworzyć media społecznościowe i zobaczyć, co uwielbiany przez nas aktor zjadł na śniadanie albo jaką książkę czyta aktualnie nasza ukochana piosenkarka. Ale równie dobrze zamiast pokazać zdjęcie z siłowni, nasz idol czy idolka mogą napisać o tym, jak bardzo wspierają Donalda Trumpa, co może stworzyć problemy, jeśli sami nie do końca lubimy tego polityka. Dederer wskazuje: „Nie umknie przed nami żadna biografia. Znaczącą zmianę dostrzegam nawet za swojego życia. Kiedyś poznanie czyjejś biografii wymagało aktywnych poszukiwań, celowych zabiegów, sprecyzowanej intencji. Teraz biografia w każdej chwili może nam spaść na głowę” (s. 55). Choć brzmi to strasznie, trudno mi nie przyznać racji – im więcej wiemy o twórcach, tym łatwiej nam ich znielubić. Niewiedza bywa błogosławieństwem.
Oprócz analizowania żyć innych osób, autorka często zagłębia się we własną biografię. Sama zauważa, że jest to jej styl pisarstwa i trudno jej przed tym uciec. W jednym z rozdziałów poznajemy historię początków pracy Dederer jako krytyczki filmowej, co stanowi długi wstęp do ważnego dla książki stwierdzenia: „Wszyscy jesteśmy ograniczeni własną perspektywą. Autorytatywni krytycy wierzą w mit obiektywnej reakcji – reakcji całkowicie wolnej od uczuć, emocji i subiektywizmu, wolnej właściwie od jakiejkolwiek perspektywy osobistej” (s.80). Dederer daleko do autorytatywnej krytyki, więc – co mogło rozczarować część czytelników i czytelniczek – nie jest w stanie nam powiedzieć, co trzeba zrobić ze sztuką każdej osoby, która dokonała potwornych czynów: „Nie mam ochoty uświęcać własnej subiektywności w taki sposób. Nie chcę jej przyodziewać w szaty autorytetu” (s. 91). Bardzo podoba mi się podejście pisarki do odbioru dzieła sztuki, które jest „spotkaniem dwóch życiorysów: życiorysu artysty, który może zakłócać odbiór sztuki, oraz życiorysu odbiorcy, który może ten odbiór kształtować” (s. 91). Podanie odpowiedzi i uznanie jej za jedyną słuszną byłoby działaniem fałszywym.
Natomiast, przyglądając się życiom i twórczości Picasso i Hemingwaya, Dederer dotknęła bardzo czułej struny. Bo czy nie trzeba się zastanowić również nad tym, dlaczego artyści i artystki z potwornymi zapędami w ogóle stają się sławni? Dlaczego takie osoby są w przestrzeni publicznej i jakoś z tym żyjemy? Autorka pisze: „Mianowicie mężczyznom takim jak Picasso czy Hemingway poświęcono tak wiele uwagi po części przez to, że byli skurwielami. Ich skurwysyństwo nas podnieca. Czy nie to dostrzegliśmy w Trumpie? Wskazywaliśmy raz za razem: »Ten facet to skurwiel«. I właśnie za to ludzie go pokochali” (s. 122). To dość niewygodny wniosek, ale trudno mu zaprzeczyć. Po prostu zwyczajnie lubimy popatrzeć na krwawe igrzyska. Popularność takich osób jak Picasso, Hemingway i Trump mniej mówi o nich samych, a więcej o tym, kim jesteśmy my: „Co mamy zrobić ze sztuką potworów z przeszłości? Poszukać w niej, w tej potworności, samych siebie. Poszukać luster, w których się odbijemy, a nie dowodów na to, jacy staliśmy się wspaniali” (s. 143).
Sporo miejsca w książce Dederer poświęca również kobietom i łączy ich potworność z macierzyństwem: „Tak właśnie wygląda kobieca potworność: opuszczenie dzieci. Zawsze. Kobieta potwór to Doris Lessing, która zostawiła dwoje dzieci, by wieść życie pisarki w Londynie. Kobieta potwór to Sylwia Plath, której zbrodnia dokonana na samej sobie była wystarczająco okropna, ale jeszcze gorsze było to, co zrobiła dzieciom, wcześniej okleiwszy drzwi do ich pokoju taśmą” (s. 187). Ponownie sięga do swojej biografii, by poszukać potworności wewnątrz siebie. I znajduje – w końcu sama też momentami opuszczała własne dzieci, żeby pisać książki i budować karierę. Autorka niespodziewanie wyznaje jeszcze jedną rzecz – opisuje własne zmagania z chorobą alkoholową. W tym momencie chyba najbardziej uderzyło mnie, jak banalna i powszechna jest potworność. Przeczytałem już paręset stron napisanych przez osobę pełną empatii i świadomą zła, jakie wyrządza między innymi przemoc i alkohol. A jednak, zaraz po tym czytam: „Czy jestem potworem? Odpowiedzią, jak się okazuje, było zdecydowane: »tak«” (s. 254). W zasadzie prowadzi to do gorzkiego wniosku, że każdy z nas w pewnym momencie życia może być potworem. Bo bycie potworem to też bycie człowiekiem.
Absolutnie kluczowe wnioski pojawiają się pod koniec książki. Autorka, starając się podsumować przemyślenia o tym, jak traktować sztukę stworzoną przez strasznych ludzi, posiłkuje się Markiem Fisherem i jego analizą sytuacji późnego kapitalizmu. Świadoma granic analogi – wszak sztuka nie jest typową sytuacją konsumpcji dóbr (chociaż czy tak naprawdę?) – zauważa tragizm sytuacji: „Tak właśnie działa kapitalizm: przerzuca problem na konsumenta. Zostaje podjętych kilka decyzji – decyzji, które niewiele mają wspólnego z zagadnieniami etyki – po czym konsumenta zostawia się samego sobie, by wymyślił, jak postąpić etycznie i słusznie” (s. 259). Na ile nasz wybór, by nie oglądać konkretnych filmów czy nie słuchać konkretnej muzyki, ma znaczenie? Czy jesteśmy w stanie wziąć na siebie odpowiedzialność moralną za wielki system, na którego działanie nie mamy wpływu? Dederer nie ma złudzeń: „To liberalny, oświecony ideał indywidualnych rozwiązań: ludzie dokonają słusznych wyborów, bo są z natury dobrzy. Liberalizm chce, byś odwrócił wzrok od systemu i skupił się na istotności własnych wyborów. W późnym kapitalizmie ów indywidualny wybór nieodwracalnie stapia się z wyborem konsumenckim. Jesteś tym, co konsumujesz” (s. 261).
„Potwory” nie są jednak książką pozbawioną uchybień, a raczej powiedziałbym – przemilczeń. Jak już wspominałem, jestem świadom, że jedna książka i jedna autorka nie będą w stanie odpowiedzieć na tak skomplikowane i trudne pytania o etyce sztuki. Niemniej, rozczarowały mnie nieliczne uniki, jakie wykonała autorka. Na samym początku zasygnalizowała pewną ważną kwestię, mianowicie wspierania finansowego potworów: „Czy wycofujemy nasze wsparcie, gdy twórca żyje, a tym samym mógłby skorzystać finansowo na naszym obcowaniu z jego dziełem? Czy głosujemy portfelem? Jeśli tak, to czy można oglądać dzieła Romana Polańskiego dostępne za darmo? Czy można obejrzeć je, hmmm, w domu znajomego?” (s. 22). Jest to, wydaje mi się, jeden z najważniejszych dylematów całego zagadnienia. Wagnerowi już raczej obojętne, czy posłuchamy jego muzyki – nie będzie w stanie wydać pieniędzy z tantiem na wspieranie antysemickich inicjatyw. Co w takim razie z żyjącymi artystami? Tu, moim zdaniem, jest najwięcej wątpliwości co do tego, czy nasz wybór konsumencki rzeczywiście nie ma znaczenia – i o tym powinniśmy porozmawiać. Niestety, temat ten nie powraca w dalszej części książki. Podobną ucieczkę widać w wątku o J.K. Rowling. Dederer poświęciła jej jeden z rozdziałów, jednak to drugi najkrótszy tekst w całej książce. Tak naprawdę autorka prześlizgnęła się po sprawie, zupełnie jakby czuła, że jest zobowiązana je poruszyć, ale nie do miała sił, by zrobić to dogłębnie. Straszna szkoda, bo to idealny przykład powolnego i świetnie udokumentowanego online staczania się w spiralę nienawiści i obsesji. I choć widziałem wiele opracowań studium przypadku Rowling w internecie, chciałbym przeczytać również takie książkowe.
Niemniej, książka „Potwory” bardzo mnie zaskoczyła. Przede wszystkim widać w niej solidne zakorzenienie w krytyce feministycznej i świadomość klasową autorki. Pomimo skomplikowanego tematu i paru pominięć, to opracowanie mocno wyczerpujące podjęte zagadnienie. W trakcie szukania odpowiedzi na pytanie zadane na okładce, czyli: „Co zrobić z wielką sztuką strasznych ludzi?”, Dederer dociera do o wiele głębszych kwestii. Co nam daje sztuka? Jak emocje wpływają na nasz odbiór sztuki? Kim jest potwór? Co mówią o nas ludzie, którym dajemy sławę? Definitywnych odpowiedzi nie znajdziemy, a wręcz lekturę możemy skończyć z jeszcze większą liczbą pytań. Ale zręczne pióro, szczerość i erudycja autorki sprawiają, że warto wyruszyć razem z nią w tę z góry skazaną na porażkę wyprawę.
Sam chciałbym znać odpowiedź na to pytanie, zresztą jestem w stanie zauważyć, że to jeden z najgorętszych tematów w dyskursie publicznym, a do tego jego wariant, czyli tzw. cancel culture, również i w polityce. Gdy usłyszałem o książce Claire Dederer „Potwory. Dylemat fanki”, nawiedziły mnie mieszane uczucia. Z jednej strony chciałbym, żeby ktoś przyszedł, przeciął ten węzeł gordyjski i powiedział mi, jak mam reagować na sztukę potwornych ludzi, by jednocześnie nie utracić cennych dla mnie dzieł, ale i empatii i szacunku wobec innych. Z drugiej od samego początku byłem doskonale świadom, że ani ta, ani żadna inna książka nie jest w stanie tego zrobić. A jednocześnie poruszanie się po tym zagadnieniu to jak turlanie się po polu minowym – w którymś momencie albo nieostrożnie potraktujemy doświadczenia ofiar przestępstw i napaści, albo zaczniemy uciążliwie zawodzić, jak trudno nam się odnaleźć w skomplikowanym świecie. Jak się przekonałem, Dederer również była świadoma, że podjęła się niemożliwego wyzwania.
Książka „Potwory” to, łącznie z prologiem, zbiór czternastu esejów, w których większości podtytułami są imiona i nazwiska osób będących głównymi „oskarżonymi” w danym fragmencie. Rozpoczynający lekturę polscy czytelnicy i czytelniczki od razu poczują się jak w domu, ponieważ okazuje się, że pierwszym wymienionym potworem i równocześnie asumptem do napisania całego zbioru jest Roman Polański. Reżyser to tak naprawdę leitmotiv esejów Dederer, bo autorka nie ukrywa, że całym sercem kocha jego filmy. Problemem jest tylko to, że Polański zgwałcił analnie trzynastoletnią Samanthę Gailey, wobec czego trudno przejść obojętnie. Nie ukrywam, że mocno zniechęciło mnie to, jak autorka opisała proces przetwarzania swoich uczuć i niepodważalnych, ale odpychających faktów. Miałem wrażenie, że jest w tym coś nieznośnego i na swój sposób irytującego. W głowie zacząłem tworzyć sobie obraz targanej torsjami udręczonej intelektualistki, która leży na szezlongu i prowadzi mdłe rozważania o tym, jak ma dalej oglądać swoje ulubione filmy. Źródłem tych wyobrażeń były takie fragmenty jak: „Moja wygodna kanapa w pokoju dziennym stała się niewygodnym siedziskiem. Nie wiedziałam, co począć z Polańskim, a czułam – choć niejasno – że coś by należało. Coś by należało zdecydować” (s. 13).
Całe szczęście to nie kierunek, w którym poszła reszta książki Dederer. Pisarka dość szybko zdała sobie sprawę, że jest to jeden z problemów, jakie generuje potworność twórców i twórczyń: „Biografia artysty stała się czynnikiem zakłócającym moją własną przyjemność” (s. 30). Zauważa również pułapkę: „To przytrafia się wielu z nas, gdy zastanawiamy się nad dziełami potwornych geniuszy: wmawiamy sobie, ze mamy przemyślenia etyczne, gdy tak naprawdę doświadczamy uczuć moralnych” (s. 32). Bardzo spodobało mi się to zerwanie maski i nazwanie rzeczy po imieniu. Bo faktycznie w dyskusjach o tym, co zrobić ze sztuką osób, które dokonały krzywdzących i strasznych przestępstw, bardzo często nie chodzi wcale o poszkodowanych ludzi. Chodzi o nas, bo „gdy doświadczamy uczuć moralnych, zawsze gdzieś pod powierzchnią czai się chęć pogratulowania sobie słusznych wyborów. Opatulamy swoje emocje językiem etyki i podziwiamy się za to, jak znakomicie nam poszło. (…) Sygnalizowanie naszej cnotliwości wydaje się nam szalenie istotne i dziwnie ekscytujące” (s. 46).
Takie wnioski uspokoiły mnie i przekonały do zaufania dalszym wywodom Dederer. I dobrze zrobiłem, bo autorka bardzo dogłębnie przeanalizowała wiele aspektów zagadnienia, którego się podjęła. Niewątpliwie trafnym wyborem było powstrzymanie się od zrobienia z książki litanii słynnych nazwisk i opisu potworności, których ci ludzie się dopuścili. W większości rozdziałów spotkamy studium przypadku zręcznie wplecione w ogólną narrację eseistyczną, co sprawia, że mamy przed sobą koherentne dzieło, a jednocześnie ciekawi nas, jakie osoby jeszcze się pojawią się na kolejnych kartkach. To czasem dość oczywiste postacie, jak Polański, Woody Alen, Pablo Picasso, Richard Wagner czy Ernest Hemingway, ale do tego dochodzą mniej znane lub też mniej kojarzone z potwornością osoby, na przykład: Sylwia Plath, Virginia Woolf, Raymond Carver i Carl Andre.
By dotrzeć do tego, dlaczego w ogóle obecnie stoimy przed takimi moralnymi dylematami, autorka zwraca uwagę na przekleństwo, jakim jest współczesna łatwość przepływu informacji. Cieszymy się, że żyjemy w czasach, gdzie możemy otworzyć media społecznościowe i zobaczyć, co uwielbiany przez nas aktor zjadł na śniadanie albo jaką książkę czyta aktualnie nasza ukochana piosenkarka. Ale równie dobrze zamiast pokazać zdjęcie z siłowni, nasz idol czy idolka mogą napisać o tym, jak bardzo wspierają Donalda Trumpa, co może stworzyć problemy, jeśli sami nie do końca lubimy tego polityka. Dederer wskazuje: „Nie umknie przed nami żadna biografia. Znaczącą zmianę dostrzegam nawet za swojego życia. Kiedyś poznanie czyjejś biografii wymagało aktywnych poszukiwań, celowych zabiegów, sprecyzowanej intencji. Teraz biografia w każdej chwili może nam spaść na głowę” (s. 55). Choć brzmi to strasznie, trudno mi nie przyznać racji – im więcej wiemy o twórcach, tym łatwiej nam ich znielubić. Niewiedza bywa błogosławieństwem.
Oprócz analizowania żyć innych osób, autorka często zagłębia się we własną biografię. Sama zauważa, że jest to jej styl pisarstwa i trudno jej przed tym uciec. W jednym z rozdziałów poznajemy historię początków pracy Dederer jako krytyczki filmowej, co stanowi długi wstęp do ważnego dla książki stwierdzenia: „Wszyscy jesteśmy ograniczeni własną perspektywą. Autorytatywni krytycy wierzą w mit obiektywnej reakcji – reakcji całkowicie wolnej od uczuć, emocji i subiektywizmu, wolnej właściwie od jakiejkolwiek perspektywy osobistej” (s.80). Dederer daleko do autorytatywnej krytyki, więc – co mogło rozczarować część czytelników i czytelniczek – nie jest w stanie nam powiedzieć, co trzeba zrobić ze sztuką każdej osoby, która dokonała potwornych czynów: „Nie mam ochoty uświęcać własnej subiektywności w taki sposób. Nie chcę jej przyodziewać w szaty autorytetu” (s. 91). Bardzo podoba mi się podejście pisarki do odbioru dzieła sztuki, które jest „spotkaniem dwóch życiorysów: życiorysu artysty, który może zakłócać odbiór sztuki, oraz życiorysu odbiorcy, który może ten odbiór kształtować” (s. 91). Podanie odpowiedzi i uznanie jej za jedyną słuszną byłoby działaniem fałszywym.
Natomiast, przyglądając się życiom i twórczości Picasso i Hemingwaya, Dederer dotknęła bardzo czułej struny. Bo czy nie trzeba się zastanowić również nad tym, dlaczego artyści i artystki z potwornymi zapędami w ogóle stają się sławni? Dlaczego takie osoby są w przestrzeni publicznej i jakoś z tym żyjemy? Autorka pisze: „Mianowicie mężczyznom takim jak Picasso czy Hemingway poświęcono tak wiele uwagi po części przez to, że byli skurwielami. Ich skurwysyństwo nas podnieca. Czy nie to dostrzegliśmy w Trumpie? Wskazywaliśmy raz za razem: »Ten facet to skurwiel«. I właśnie za to ludzie go pokochali” (s. 122). To dość niewygodny wniosek, ale trudno mu zaprzeczyć. Po prostu zwyczajnie lubimy popatrzeć na krwawe igrzyska. Popularność takich osób jak Picasso, Hemingway i Trump mniej mówi o nich samych, a więcej o tym, kim jesteśmy my: „Co mamy zrobić ze sztuką potworów z przeszłości? Poszukać w niej, w tej potworności, samych siebie. Poszukać luster, w których się odbijemy, a nie dowodów na to, jacy staliśmy się wspaniali” (s. 143).
Sporo miejsca w książce Dederer poświęca również kobietom i łączy ich potworność z macierzyństwem: „Tak właśnie wygląda kobieca potworność: opuszczenie dzieci. Zawsze. Kobieta potwór to Doris Lessing, która zostawiła dwoje dzieci, by wieść życie pisarki w Londynie. Kobieta potwór to Sylwia Plath, której zbrodnia dokonana na samej sobie była wystarczająco okropna, ale jeszcze gorsze było to, co zrobiła dzieciom, wcześniej okleiwszy drzwi do ich pokoju taśmą” (s. 187). Ponownie sięga do swojej biografii, by poszukać potworności wewnątrz siebie. I znajduje – w końcu sama też momentami opuszczała własne dzieci, żeby pisać książki i budować karierę. Autorka niespodziewanie wyznaje jeszcze jedną rzecz – opisuje własne zmagania z chorobą alkoholową. W tym momencie chyba najbardziej uderzyło mnie, jak banalna i powszechna jest potworność. Przeczytałem już paręset stron napisanych przez osobę pełną empatii i świadomą zła, jakie wyrządza między innymi przemoc i alkohol. A jednak, zaraz po tym czytam: „Czy jestem potworem? Odpowiedzią, jak się okazuje, było zdecydowane: »tak«” (s. 254). W zasadzie prowadzi to do gorzkiego wniosku, że każdy z nas w pewnym momencie życia może być potworem. Bo bycie potworem to też bycie człowiekiem.
Absolutnie kluczowe wnioski pojawiają się pod koniec książki. Autorka, starając się podsumować przemyślenia o tym, jak traktować sztukę stworzoną przez strasznych ludzi, posiłkuje się Markiem Fisherem i jego analizą sytuacji późnego kapitalizmu. Świadoma granic analogi – wszak sztuka nie jest typową sytuacją konsumpcji dóbr (chociaż czy tak naprawdę?) – zauważa tragizm sytuacji: „Tak właśnie działa kapitalizm: przerzuca problem na konsumenta. Zostaje podjętych kilka decyzji – decyzji, które niewiele mają wspólnego z zagadnieniami etyki – po czym konsumenta zostawia się samego sobie, by wymyślił, jak postąpić etycznie i słusznie” (s. 259). Na ile nasz wybór, by nie oglądać konkretnych filmów czy nie słuchać konkretnej muzyki, ma znaczenie? Czy jesteśmy w stanie wziąć na siebie odpowiedzialność moralną za wielki system, na którego działanie nie mamy wpływu? Dederer nie ma złudzeń: „To liberalny, oświecony ideał indywidualnych rozwiązań: ludzie dokonają słusznych wyborów, bo są z natury dobrzy. Liberalizm chce, byś odwrócił wzrok od systemu i skupił się na istotności własnych wyborów. W późnym kapitalizmie ów indywidualny wybór nieodwracalnie stapia się z wyborem konsumenckim. Jesteś tym, co konsumujesz” (s. 261).
„Potwory” nie są jednak książką pozbawioną uchybień, a raczej powiedziałbym – przemilczeń. Jak już wspominałem, jestem świadom, że jedna książka i jedna autorka nie będą w stanie odpowiedzieć na tak skomplikowane i trudne pytania o etyce sztuki. Niemniej, rozczarowały mnie nieliczne uniki, jakie wykonała autorka. Na samym początku zasygnalizowała pewną ważną kwestię, mianowicie wspierania finansowego potworów: „Czy wycofujemy nasze wsparcie, gdy twórca żyje, a tym samym mógłby skorzystać finansowo na naszym obcowaniu z jego dziełem? Czy głosujemy portfelem? Jeśli tak, to czy można oglądać dzieła Romana Polańskiego dostępne za darmo? Czy można obejrzeć je, hmmm, w domu znajomego?” (s. 22). Jest to, wydaje mi się, jeden z najważniejszych dylematów całego zagadnienia. Wagnerowi już raczej obojętne, czy posłuchamy jego muzyki – nie będzie w stanie wydać pieniędzy z tantiem na wspieranie antysemickich inicjatyw. Co w takim razie z żyjącymi artystami? Tu, moim zdaniem, jest najwięcej wątpliwości co do tego, czy nasz wybór konsumencki rzeczywiście nie ma znaczenia – i o tym powinniśmy porozmawiać. Niestety, temat ten nie powraca w dalszej części książki. Podobną ucieczkę widać w wątku o J.K. Rowling. Dederer poświęciła jej jeden z rozdziałów, jednak to drugi najkrótszy tekst w całej książce. Tak naprawdę autorka prześlizgnęła się po sprawie, zupełnie jakby czuła, że jest zobowiązana je poruszyć, ale nie do miała sił, by zrobić to dogłębnie. Straszna szkoda, bo to idealny przykład powolnego i świetnie udokumentowanego online staczania się w spiralę nienawiści i obsesji. I choć widziałem wiele opracowań studium przypadku Rowling w internecie, chciałbym przeczytać również takie książkowe.
Niemniej, książka „Potwory” bardzo mnie zaskoczyła. Przede wszystkim widać w niej solidne zakorzenienie w krytyce feministycznej i świadomość klasową autorki. Pomimo skomplikowanego tematu i paru pominięć, to opracowanie mocno wyczerpujące podjęte zagadnienie. W trakcie szukania odpowiedzi na pytanie zadane na okładce, czyli: „Co zrobić z wielką sztuką strasznych ludzi?”, Dederer dociera do o wiele głębszych kwestii. Co nam daje sztuka? Jak emocje wpływają na nasz odbiór sztuki? Kim jest potwór? Co mówią o nas ludzie, którym dajemy sławę? Definitywnych odpowiedzi nie znajdziemy, a wręcz lekturę możemy skończyć z jeszcze większą liczbą pytań. Ale zręczne pióro, szczerość i erudycja autorki sprawiają, że warto wyruszyć razem z nią w tę z góry skazaną na porażkę wyprawę.
Claire Dederer: „Potwory. Dylemat fanki”. Przeł. Dorota Konowrocka-Sawa. Wydawnictwo Filtry. Warszawa 2024.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |