Elvis Strzelecki, Paweł P.A.F.F. Kasperski,
CORAZ BARDZIEJ DOCENIAM SPOKÓJ
A
A
A
Elvis Strzelecki: 20 czerwca powróciłeś z nowym albumem projektu UNITRA Audio – „summer somewhere”. Data wydania jest nieprzypadkowa – album ukazał się bowiem w dniu Twoich 35. urodzin. Czy łączy się to z jakąś głębszą refleksją dotyczącą rozpoczęcia kolejnego etapu życia?
Paweł Kasperski: Zdecydowanie tak. „summer somewhere” to dla mnie coś więcej niż tylko zbiór ambientowych kawałków – to osobisty moment zatrzymania się w biegu. Moje 35. urodziny stały się symboliczną granicą. Poczułem potrzebę wyciszenia, złapania oddechu i spojrzenia wstecz na to, co przeszedłem w muzyce i w życiu. Im jestem starszy, tym bardziej łapię się na tym, że robię się sentymentalny. Coraz częściej wracam do płyt z czasów, gdy byłem nastolatkiem. Nawet ostatnio szukałem dokładnie tego samego modelu iPoda, którego miałem w wieku 16 lat. To nie tylko wspomnienia, ale też konkretne emocje, których dziś czasem brakuje. I chyba z wiekiem coraz mniej zależy mi na lajkach, zasięgach czy liczbach – chcę po prostu robić swoje, we własnym tempie i na własnych zasadach.
E.S.: Jesteśmy rówieśnikami. 35 lat w dzisiejszych czasach to niezbyt wiele, choć wystarczająco, by patrzeć na życie w sposób nieco refleksyjny. Z automatu zaczynamy analizować pewne rzeczy związane z naszą egzystencją. Jak Ty to postrzegasz?
P.K.: To taki wiek, w którym wciąż jesteś młody, ale już nie uciekasz przed myśleniem o czasie. Zaczynasz widzieć różnicę między tym, kim byłeś, a kim jesteś teraz. Sam coraz częściej łapię się na tym, że więcej analizuję, niż planuję. „Overthinking” to niestety trochę moja specjalność i wciąż uczę się, jak z tym żyć. Coraz częściej zastanawiam się, co mnie naprawdę karmi, a co tylko zabiera energię. Mam coraz mniejszą potrzebę, żeby coś komuś udowadniać. Lepiej robić mniej, ale szczerze. Coraz bardziej doceniam spokój – nie tylko w muzyce, ale też w głowie i w relacjach.
E.S.: W notce opisującej „summer somewhere” można przeczytać ciekawe zdanie, adekwatne do tytułu tego albumu – „W lecie nie chodzi o miejsce i czas. Lato żyje w nas i jest gotowe, by móc je przywołać”. Dziś, w tych trudnych czasach takie wewnętrzne „lato” jest nam bardzo potrzebne. Myślisz, że zarówno Twój album, jak i inne podobne płyty lub utwory mogą pomóc odbiorcom odnaleźć odrobinę spokoju w tym szalonym świecie?
P.K.: Oczywiście – to było jedno z głównych założeń, które przyświecały mi przy tworzeniu tego albumu. Ambient i chillout mają dla mnie ogromną siłę terapeutyczną. Nic mnie tak nie odpręża, jak ta muzyka. Ona niczego nie wymaga – po prostu jest, daje przestrzeń, pozwala się zatrzymać, pomyśleć, albo wręcz przeciwnie – na chwilę przestać myśleć. Wierzę, że każdy z nas nosi w sobie takie wewnętrzne „lato” – wspomnienie ciepła, bezpieczeństwa, beztroski. W czasach, gdy z każdej strony atakują nas bodźce i niepokój, potrzebujemy takich kotwic. Jeśli ten album choć na chwilę pozwoli komuś się oderwać od tego całego chaosu, to już dla mnie będzie naprawdę dużo.
E.S.: Bazowym gatunkiem projektu Unitr∆_∆udio jest ambient. Co takiego ma w sobie ten gatunek, że podbił Twoje serce?
P.K.: Myślę, że to była miłość rozłożona w czasie. Zainteresowanie spokojniejszą, bardziej atmosferyczną muzyką zaczęło się u mnie od chilloutowej CD 2 z albumu „Two Worlds” ATB. Później przyszły kompilacje „Relax” od Blank & Jones i projekt Sunlounger od DJ-a Shaha. To wszystko powoli wprowadzało mnie w świat dźwięków, które nie muszą pędzić, żeby coś powiedzieć, ale taki pierwszy stricte ambientowy cios to były dla mnie przerywniki z albumu „Untrue” Buriala – „Endorphin” i „In McDonalds”. Miałem wtedy wrażenie, że ktoś uchwycił ten dziwny stan między snem a rzeczywistością. To mnie totalnie uderzyło. Myślę, że coś z tego siedzi we mnie do dziś.
E.S.: 15 sierpnia miała miejsce premiera pierwszego singla projektu Polska Szkoła Ambientu, którego jesteś członkiem. Powiedz coś więcej na jego temat.
P.K.: Polska Szkoła Ambientu to duet, który tworzę razem z Mularzem – producentem, którego znam od lat i podziwiam za wyjątkowe podejście do dźwięku i narracji. To nie jest kolejne „supergrupowe” przedsięwzięcie, tylko próba zbudowania nowego języka ambientu – zakorzenionego w naszej wrażliwości, pejzażach dźwiękowych, mitologii i tej charakterystycznej melancholii, która gdzieś głęboko w nas siedzi. 15 sierpnia wydaliśmy nasz debiutancki, podwójny singiel „Mokosz / Łada”. To hołd dla słowiańskich bóstw i natury, ale też pretekst do eksplorowania emocji, których nie da się łatwo ubrać w słowa. Każdy z nas wnosi do tego projektu swój własny klimat, ale razem tworzymy coś, co, mam wrażenie, brzmi zupełnie inaczej niż nasze solowe rzeczy.
E.S.: Pora przejść do świata szybszych elektronicznych brzmień. Niedawno wypuściłeś utwór „Don't Even Know” w duecie z wokalistką Naczzos. Skąd pomysł na VIDMO?
P.K.: To właśnie à propos tej nostalgii i sentymentów, o których mówiłem wcześniej. VIDMO to po prostu powrót do emocji z czasów, kiedy byłem nastolatkiem i chłonąłem trance, rave i eurodance z niemieckiej Vivy oraz ze składaków z giełdy. To wszystko wtedy robiło na mnie ogromne wrażenie. „Don’t Even Know” z Naczzos to trochę inny rozdział – bardziej popowy, radiowy, ale wciąż mocno osadzony w tej estetyce. Jest tam trance, UK garage, nostalgia i przede wszystkim klimat Y2K.
E.S.: Pod tym aliasem zaprezentowałeś też bootleg trance'owego klasyka Humate – „Love Stimulation (Lovemix by Paul van Dyk)”. Połączyłeś w nim nowoczesny euro trance z elementami pizzicato. Jakie znaczenie ma dla Ciebie to nagranie w kontekście elektronicznej muzyki tanecznej? Co czułeś, pracując nad jego reworkiem?
P.K.: „Love Stimulation” to dla mnie absolutna klasyka. Po raz pierwszy usłyszałem wersję Paula van Dyka, gdy miałem 13 lat. Była na składance ATB – „The DJ: In The Mix” i dosłownie wryła mi się w pamięć. Ten utwór miał coś hipnotycznego, wręcz magicznego – jakby przenosił w inny wymiar. Później słyszałem jego echa w innych kawałkach, takich jak „Air” projektu Ferry’ego Corstena Albion i zacząłem rozumieć, że to właśnie jest DNA trance’u, który mnie ukształtował. Kilka lat temu udało mi się zdobyć oryginalny winyl z 1993 roku, wydany przez MFS – jeden z moich największych muzycznych skarbów. Moja wersja „Love Stimulation” to mój dialog z przeszłością – z tym chłopakiem, który słuchał trance’u z wypiekami na twarzy. Nie chciałem po prostu go zremiksować. Bardziej chodziło mi o to, żeby potraktować go jak emocję, którą można opowiedzieć na nowo – moim językiem, z domieszką euro trance’u, speed garage’u i dzisiejszej energii.
E.S.: Współczesne czasy są mocno atencyjne. Kariery kreuje się przez social media, DJ-ami zostają modele lub celebryci, niemający często wiedzy o kulturze klubowej. Czy myślisz, że czeka nas powrót do korzeni, gdzie przede wszystkim chodziło o wspólną zabawę i odkrywanie muzyki, a nie rejestrowanie wszystkiego smartfonami?
P.K.: Mam taką nadzieję. Widzę, że coraz więcej osób tęskni za autentycznym doświadczaniem muzyki – bez ekranów, bez presji bycia „na czasie”, bez algorytmów, które mówią nam, co mamy czuć. Nie demonizuję jednak social mediów. Sam z nich korzystam i wiem, że potrafią pomóc dotrzeć do ludzi, zainspirować, zbudować relację ze słuchaczami. Klucz leży w równowadze. Można regularnie prowadzić social media i jednocześnie tworzyć coś szczerego, głębokiego, zakorzenionego w kulturze. Można być DJ-em, który dba o selekcję, kontekst i atmosferę, a nie tylko o to, żeby grać „Top 100 Hits”. Social media to tylko narzędzie – wszystko zależy od intencji, ale tak, wierzę, że powoli wracamy do potrzeby wspólnego przeżywania muzyki, do słuchania zamiast patrzenia. I bardzo mnie to cieszy.
E.S.: Mówiąc o powrocie do korzeni, mam też na myśli pewien przewrót, który można obserwować w sieci – pojawiają się rozgłośnie internetowe, podcasty, artyści zakładają własne wytwórnie bądź po prostu wykorzystują takie platformy jak Bandcamp. Wydawane są nawet ziny. Jak Ty z perspektywy artysty niezależnego i właściciela wytwórni Onionwave widzisz przyszłość muzyki?
P.K.: Patrzę na to z dużym optymizmem. Ten przewrót, o którym mówisz, to tak naprawdę powrót do idei „community” – muzyki jako czegoś żywego, współtworzonego, autentycznego. Internet daje dziś artystom ogromną wolność, pozwala działać na własnych zasadach. Nie trzeba już zabiegać o uwagę wytwórni czy mediów – można robić swoje i przyciągać ludzi, którzy naprawdę to czują. Co prawda Onionwave ma teraz wydawniczą przerwę (poza albumem „summer somewhere”), ale na co dzień widzę, że scena żyje. Bandcamp, miksy w niezależnych radiach, e-ziny, autorskie newslettery. Jasne – to nie jest droga do szybkiej kasy, ale daje coś cenniejszego: wolność i kontrolę. Coraz więcej artystów otwarcie kwestionuje dominację Spotify i politykę tej platformy. Dobrym przykładem są King Gizzard & The Lizard Wizard, którzy usunęli całą swoją dyskografię. Ja jeszcze nie planuję takiego kroku, ale w pełni rozumiem ich decyzję. Model oparty na wyświetleniach i playlistach często spycha muzykę na dalszy plan. Dlatego tak ważne są niezależne kanały – miejsca, gdzie nie liczy się zasięg, tylko jakość relacji ze słuchaczem. Myślę, że przyszłość muzyki to hybryda. Z jednej strony streaming i social media, z drugiej coś głębszego, bardziej osobistego. I mam wrażenie, że to właśnie między tymi światami dzieje się teraz coś najciekawszego.
E.S.: Na koniec chciałbym Cię zapytać o to, jak wygląda Twoje „wewnętrzne lato”?
P.K.: Moje „wewnętrzne lato” to święty spokój – stan, w którym wszystko zwalnia. Głowa przestaje analizować, ciało nie goni, a czas jakby się rozciągał. To momenty takie jak spokojny spacer z psem czy długa kąpiel z muzyką w tle – chwile, w których nic nie muszę. To też wspomnienia, zwłaszcza te wakacyjne z dzieciństwa i to poczucie beztroski, które wtedy się czuło. To rodzaj bezpieczeństwa, trudny do opisania, ale myślę, że każdy zna go po swojemu.
E.S.: Dziękuję za rozmowę.
Paweł Kasperski: Zdecydowanie tak. „summer somewhere” to dla mnie coś więcej niż tylko zbiór ambientowych kawałków – to osobisty moment zatrzymania się w biegu. Moje 35. urodziny stały się symboliczną granicą. Poczułem potrzebę wyciszenia, złapania oddechu i spojrzenia wstecz na to, co przeszedłem w muzyce i w życiu. Im jestem starszy, tym bardziej łapię się na tym, że robię się sentymentalny. Coraz częściej wracam do płyt z czasów, gdy byłem nastolatkiem. Nawet ostatnio szukałem dokładnie tego samego modelu iPoda, którego miałem w wieku 16 lat. To nie tylko wspomnienia, ale też konkretne emocje, których dziś czasem brakuje. I chyba z wiekiem coraz mniej zależy mi na lajkach, zasięgach czy liczbach – chcę po prostu robić swoje, we własnym tempie i na własnych zasadach.
E.S.: Jesteśmy rówieśnikami. 35 lat w dzisiejszych czasach to niezbyt wiele, choć wystarczająco, by patrzeć na życie w sposób nieco refleksyjny. Z automatu zaczynamy analizować pewne rzeczy związane z naszą egzystencją. Jak Ty to postrzegasz?
P.K.: To taki wiek, w którym wciąż jesteś młody, ale już nie uciekasz przed myśleniem o czasie. Zaczynasz widzieć różnicę między tym, kim byłeś, a kim jesteś teraz. Sam coraz częściej łapię się na tym, że więcej analizuję, niż planuję. „Overthinking” to niestety trochę moja specjalność i wciąż uczę się, jak z tym żyć. Coraz częściej zastanawiam się, co mnie naprawdę karmi, a co tylko zabiera energię. Mam coraz mniejszą potrzebę, żeby coś komuś udowadniać. Lepiej robić mniej, ale szczerze. Coraz bardziej doceniam spokój – nie tylko w muzyce, ale też w głowie i w relacjach.
E.S.: W notce opisującej „summer somewhere” można przeczytać ciekawe zdanie, adekwatne do tytułu tego albumu – „W lecie nie chodzi o miejsce i czas. Lato żyje w nas i jest gotowe, by móc je przywołać”. Dziś, w tych trudnych czasach takie wewnętrzne „lato” jest nam bardzo potrzebne. Myślisz, że zarówno Twój album, jak i inne podobne płyty lub utwory mogą pomóc odbiorcom odnaleźć odrobinę spokoju w tym szalonym świecie?
P.K.: Oczywiście – to było jedno z głównych założeń, które przyświecały mi przy tworzeniu tego albumu. Ambient i chillout mają dla mnie ogromną siłę terapeutyczną. Nic mnie tak nie odpręża, jak ta muzyka. Ona niczego nie wymaga – po prostu jest, daje przestrzeń, pozwala się zatrzymać, pomyśleć, albo wręcz przeciwnie – na chwilę przestać myśleć. Wierzę, że każdy z nas nosi w sobie takie wewnętrzne „lato” – wspomnienie ciepła, bezpieczeństwa, beztroski. W czasach, gdy z każdej strony atakują nas bodźce i niepokój, potrzebujemy takich kotwic. Jeśli ten album choć na chwilę pozwoli komuś się oderwać od tego całego chaosu, to już dla mnie będzie naprawdę dużo.
E.S.: Bazowym gatunkiem projektu Unitr∆_∆udio jest ambient. Co takiego ma w sobie ten gatunek, że podbił Twoje serce?
P.K.: Myślę, że to była miłość rozłożona w czasie. Zainteresowanie spokojniejszą, bardziej atmosferyczną muzyką zaczęło się u mnie od chilloutowej CD 2 z albumu „Two Worlds” ATB. Później przyszły kompilacje „Relax” od Blank & Jones i projekt Sunlounger od DJ-a Shaha. To wszystko powoli wprowadzało mnie w świat dźwięków, które nie muszą pędzić, żeby coś powiedzieć, ale taki pierwszy stricte ambientowy cios to były dla mnie przerywniki z albumu „Untrue” Buriala – „Endorphin” i „In McDonalds”. Miałem wtedy wrażenie, że ktoś uchwycił ten dziwny stan między snem a rzeczywistością. To mnie totalnie uderzyło. Myślę, że coś z tego siedzi we mnie do dziś.
E.S.: 15 sierpnia miała miejsce premiera pierwszego singla projektu Polska Szkoła Ambientu, którego jesteś członkiem. Powiedz coś więcej na jego temat.
P.K.: Polska Szkoła Ambientu to duet, który tworzę razem z Mularzem – producentem, którego znam od lat i podziwiam za wyjątkowe podejście do dźwięku i narracji. To nie jest kolejne „supergrupowe” przedsięwzięcie, tylko próba zbudowania nowego języka ambientu – zakorzenionego w naszej wrażliwości, pejzażach dźwiękowych, mitologii i tej charakterystycznej melancholii, która gdzieś głęboko w nas siedzi. 15 sierpnia wydaliśmy nasz debiutancki, podwójny singiel „Mokosz / Łada”. To hołd dla słowiańskich bóstw i natury, ale też pretekst do eksplorowania emocji, których nie da się łatwo ubrać w słowa. Każdy z nas wnosi do tego projektu swój własny klimat, ale razem tworzymy coś, co, mam wrażenie, brzmi zupełnie inaczej niż nasze solowe rzeczy.
E.S.: Pora przejść do świata szybszych elektronicznych brzmień. Niedawno wypuściłeś utwór „Don't Even Know” w duecie z wokalistką Naczzos. Skąd pomysł na VIDMO?
P.K.: To właśnie à propos tej nostalgii i sentymentów, o których mówiłem wcześniej. VIDMO to po prostu powrót do emocji z czasów, kiedy byłem nastolatkiem i chłonąłem trance, rave i eurodance z niemieckiej Vivy oraz ze składaków z giełdy. To wszystko wtedy robiło na mnie ogromne wrażenie. „Don’t Even Know” z Naczzos to trochę inny rozdział – bardziej popowy, radiowy, ale wciąż mocno osadzony w tej estetyce. Jest tam trance, UK garage, nostalgia i przede wszystkim klimat Y2K.
E.S.: Pod tym aliasem zaprezentowałeś też bootleg trance'owego klasyka Humate – „Love Stimulation (Lovemix by Paul van Dyk)”. Połączyłeś w nim nowoczesny euro trance z elementami pizzicato. Jakie znaczenie ma dla Ciebie to nagranie w kontekście elektronicznej muzyki tanecznej? Co czułeś, pracując nad jego reworkiem?
P.K.: „Love Stimulation” to dla mnie absolutna klasyka. Po raz pierwszy usłyszałem wersję Paula van Dyka, gdy miałem 13 lat. Była na składance ATB – „The DJ: In The Mix” i dosłownie wryła mi się w pamięć. Ten utwór miał coś hipnotycznego, wręcz magicznego – jakby przenosił w inny wymiar. Później słyszałem jego echa w innych kawałkach, takich jak „Air” projektu Ferry’ego Corstena Albion i zacząłem rozumieć, że to właśnie jest DNA trance’u, który mnie ukształtował. Kilka lat temu udało mi się zdobyć oryginalny winyl z 1993 roku, wydany przez MFS – jeden z moich największych muzycznych skarbów. Moja wersja „Love Stimulation” to mój dialog z przeszłością – z tym chłopakiem, który słuchał trance’u z wypiekami na twarzy. Nie chciałem po prostu go zremiksować. Bardziej chodziło mi o to, żeby potraktować go jak emocję, którą można opowiedzieć na nowo – moim językiem, z domieszką euro trance’u, speed garage’u i dzisiejszej energii.
E.S.: Współczesne czasy są mocno atencyjne. Kariery kreuje się przez social media, DJ-ami zostają modele lub celebryci, niemający często wiedzy o kulturze klubowej. Czy myślisz, że czeka nas powrót do korzeni, gdzie przede wszystkim chodziło o wspólną zabawę i odkrywanie muzyki, a nie rejestrowanie wszystkiego smartfonami?
P.K.: Mam taką nadzieję. Widzę, że coraz więcej osób tęskni za autentycznym doświadczaniem muzyki – bez ekranów, bez presji bycia „na czasie”, bez algorytmów, które mówią nam, co mamy czuć. Nie demonizuję jednak social mediów. Sam z nich korzystam i wiem, że potrafią pomóc dotrzeć do ludzi, zainspirować, zbudować relację ze słuchaczami. Klucz leży w równowadze. Można regularnie prowadzić social media i jednocześnie tworzyć coś szczerego, głębokiego, zakorzenionego w kulturze. Można być DJ-em, który dba o selekcję, kontekst i atmosferę, a nie tylko o to, żeby grać „Top 100 Hits”. Social media to tylko narzędzie – wszystko zależy od intencji, ale tak, wierzę, że powoli wracamy do potrzeby wspólnego przeżywania muzyki, do słuchania zamiast patrzenia. I bardzo mnie to cieszy.
E.S.: Mówiąc o powrocie do korzeni, mam też na myśli pewien przewrót, który można obserwować w sieci – pojawiają się rozgłośnie internetowe, podcasty, artyści zakładają własne wytwórnie bądź po prostu wykorzystują takie platformy jak Bandcamp. Wydawane są nawet ziny. Jak Ty z perspektywy artysty niezależnego i właściciela wytwórni Onionwave widzisz przyszłość muzyki?
P.K.: Patrzę na to z dużym optymizmem. Ten przewrót, o którym mówisz, to tak naprawdę powrót do idei „community” – muzyki jako czegoś żywego, współtworzonego, autentycznego. Internet daje dziś artystom ogromną wolność, pozwala działać na własnych zasadach. Nie trzeba już zabiegać o uwagę wytwórni czy mediów – można robić swoje i przyciągać ludzi, którzy naprawdę to czują. Co prawda Onionwave ma teraz wydawniczą przerwę (poza albumem „summer somewhere”), ale na co dzień widzę, że scena żyje. Bandcamp, miksy w niezależnych radiach, e-ziny, autorskie newslettery. Jasne – to nie jest droga do szybkiej kasy, ale daje coś cenniejszego: wolność i kontrolę. Coraz więcej artystów otwarcie kwestionuje dominację Spotify i politykę tej platformy. Dobrym przykładem są King Gizzard & The Lizard Wizard, którzy usunęli całą swoją dyskografię. Ja jeszcze nie planuję takiego kroku, ale w pełni rozumiem ich decyzję. Model oparty na wyświetleniach i playlistach często spycha muzykę na dalszy plan. Dlatego tak ważne są niezależne kanały – miejsca, gdzie nie liczy się zasięg, tylko jakość relacji ze słuchaczem. Myślę, że przyszłość muzyki to hybryda. Z jednej strony streaming i social media, z drugiej coś głębszego, bardziej osobistego. I mam wrażenie, że to właśnie między tymi światami dzieje się teraz coś najciekawszego.
E.S.: Na koniec chciałbym Cię zapytać o to, jak wygląda Twoje „wewnętrzne lato”?
P.K.: Moje „wewnętrzne lato” to święty spokój – stan, w którym wszystko zwalnia. Głowa przestaje analizować, ciało nie goni, a czas jakby się rozciągał. To momenty takie jak spokojny spacer z psem czy długa kąpiel z muzyką w tle – chwile, w których nic nie muszę. To też wspomnienia, zwłaszcza te wakacyjne z dzieciństwa i to poczucie beztroski, które wtedy się czuło. To rodzaj bezpieczeństwa, trudny do opisania, ale myślę, że każdy zna go po swojemu.
E.S.: Dziękuję za rozmowę.
Fot. Klaudia Zając.
| Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |











ISSN 2658-1086

