DAWNO TEMU W JEDENEW
A
A
A
Są historie, które krążą wiele lat, przekazywane z ust do ust, a które muszą zostać spisane i wydrukowane, by stać się „prawdziwą historią”. Do tych słów mógłby się odnieść niejeden człowiek, jak sądzę, ale uderzyło mnie, że w podobnej formule mogłyby się pojawić lub pojawiają się u dwóch autorów. Jeden – Jan Tomasz Gross, jest socjologiem, parającym się niewdzięczną pracą historyka; drugi natomiast – Kevin Vennemann, młodym, dobrze zapowiadającym się prozaikiem zza Odry.
Polskie wydanie książki Kevina Vennemanna przynosi wiele wątpliwości, zwłaszcza w obliczu niezwykle literackiej formy, jaką przybiera „Blisko Jedenew”. I właśnie w tym miejscu pojawiania się problem: Michał Głowiński na czwartej stronie okładki twierdzi, iż książka młodego prozaika, podobnie „zresztą jak pozostałe dziedziny sztuki, przedstawiająca Zagładę, upamiętniająca ją, wchodzi w nową fazę”. Jednak pojawia się pytanie, czy istotnie ta „literacka fantazja” jest próbą wejścia na nowy tor mówienia o zbrodni, czy może przymiarką, że tak powiem, do odświeżenia „języka debaty” na temat Holokaustu. Nie będę wracać do owych dysput sprzed lat; ostatecznie jednak nie mogę odżegnać się od skojarzenia z „Sąsiadami” wspomnianego na wstępie Grossa, która to publikacja, mimo szeregu wytykanych jej niedociągnięć, była gorąco komentowana, a za jej sprawą powróciły, dziś wygasłe, choć jeszcze aktualne, polemiki na temat Holokaustu i Jedwabnego. Takich komentarzy nie uświadczy czytelnik po wydaniu ksiązki Kevina Vennemanna; kilka not, było nie było – temat znika. Miałby się w tym właśnie przejawiać nowy tor mówienia o Zagładzie?
Zacznę może z nieco innej strony: „Jedwabne, czyli nigdzie” – zdaje się sugerować fikcyjna topografia, tym samym autor nadaje całości ahistoryczny charakter, by posłużyć się tautologią. Nie ma bowiem geograficznie miejsc takich jak: Julowycze, Ladowo, Nadycze, Bojberycze, Kradajewo czy Jedenew – funkcjonują one w powieści Kevina Vennemanna jako uniwersum dziejowe, w którym splotły się tragiczne, brzemienne w skutkach okoliczności. I choć w polskim wydaniu nie ma elementów jednoznacznie wskazujących, że mowa o Jedwabnem, to czytelnik bez trudu napomknięcia i aluzje odszyfruje. Autor przywołuje temat dawnej zbrodni, której sprawcami są „jedenewscy chłopcy”. O kogo chodzi? Odpowiedź jest prosta, są nimi „Sąsiedzi” – niegdysiejsi przyjaciele, współmieszkańcy, którzy niekiedy służyli pomocą, smalili cholewki do panien na wydaniu, a teraz wypełniają proroctwo apokalipsy; apokalipsy, której są współautorami i wykonawcami. Jednocześnie stali się oni ofiarami historii, która przynosi kolejno okupację sowiecką, potem nazistowską. Ale, mimo upływu tylu lat, aktualne jest w dalszym ciągu pytanie: czy wypada prawić o tym młodemu Niemcowi?
Owszem, lektura miejscami stawia opór, zwłaszcza ze względu na epizody odwołujące się do wrażliwości odbiorcy, autor mimo to niezwykle subtelnie prowadzi czytelnika przez obszary tragicznej historii. Niemniej jednak wszystko dzieje się w języku, Vennemann posługuje się bowiem językiem fantastycznym, wprost baśniowym, na pierwszy plan powieści wysuwa się niezwykła narracja, której autor nadaje meandryczny kształt. Niczym mantra pojawiają się w książce pewne kwestie i sformułowania, które wprowadzają w trans na modłę kołysanki mającej uśpić, ukoić, zauroczyć, czy też powtarzane zostają, by wryły się w pamięć. Tym bardziej, że wszystko zostaje przefiltrowane przez pryzmat dziecięcej percepcji. I to ona wprowadza ową baśniową perspektywę, w której miesza się czas rzeczywisty z opowieściami z przeszłości, rodowymi legendami, zaczerpniętymi z książek historiami ożywianymi niezliczoną ilość razy, przy każdej rodzinnej sposobności. Jednocześnie powieść młodego Niemca emanuje spokojem i statycznością, co skonfrontowane jest z burzliwymi czasami akcji. Na manewrowanie w obrębie wykreowanego, odrealnionego i cudownego świata dzieciństwa pozwalają obrazy, ukazane z perspektywy domku na drzewie – azylu małej narratorki (istne to niekiedy sceny okrucieństwa). Owszem, powieściowy dziecięcy punkt widzenia czyni opowieść daleko bardziej poruszającą, ale dziewczynka-narratorka ma lat szesnaście i odgrywa rolę małego dziecka, a przecież nim już nie jest. Oczywiście, z jednej strony wyjaśnia to prosta psychologia powracania do dziecięcego szczęścia, bowiem podświadomość nakazuje narratorce-bohaterce ukryć się w skorupie dziecka – a zatem byłby to powrót do czasu, gdy była bezpieczna, do czasu ponad wszelką wątpliwość mitycznego. Ale, by rzecz nieco skomplikować, dziecięca perspektywa, jaką operuje Vennemann. podkreśla nadzwyczajność jednostkowych doświadczeń i losów – także „dziecięctwo” ofiar – ich bezbronność, bezradność, bezsilność, rezygnację. Jednak i to nie tłumaczy w całości tej iluzji.
„Już od wielu dni wiemy, jak to się dzieje, mianowicie tak, jak to się teraz dzieje, jednak przez wszystkie te dni jesteśmy przekonane, że głupstwa nam przychodzą do głowy, że fantazjujemy jak zwykle, mając po szesnaście lat, wciąż jeszcze codziennie zaplatamy warkocze naszym lalom, którymi bawimy się na parapecie, i opowiadamy sobie bajki, niczego bardziej nie lubimy niż to. (…) tu w domku na drzewie nie mamy zielonego pojęcia o którejkolwiek z tych wielu historii, które opowiadamy sobie w domku na drzewie, podczas gdy płonie dom Wasznara i Antoniny, dlatego, że te historie się dzieją na prawdę albo dla tego, że je sobie wymyślamy…” (s. 48-49).
Operowanie takim „stoickim” spokojem, wręcz wyczekiwaniem na zniszczenie intymnego, ale jednocześnie „starego” świata przez nadchodzące ze wszystkich stron zło, możliwe wydaje się jedynie w mowie dziecka albo w nuconej przez nie piosence, iście apokryficznej opowieści. Mamy więc kolejnego autora eksploatującego mit dzieciństwa, a choć w XX wieku został on mocno przewartościowany, to przecież Vennnemann wyzyskuje go sztampowo. Taki punkt widzenia pozwala na wyeksponowanie dramatyczności przedstawionej sytuacji, co więcej – zinfantylizowanie języka, powrót do idylli dzieciństwa, cofnięcie do momentu uczenia się świata pozwalają unieść ciężar umierania i uzyskać względny spokój, co pokazuje, że nie tylko śmierć ma wymiar jednostkowy, ale i historia. Owszem, ta ucieczka do języka dzieciństwa jest u młodego prozaika świadomą symulacją – grą i okłamywaniem uczuć, mimo że te nie są nigdy nazywane. Właśnie w zderzeniu z wszechogarniającym złem w przedziwnie naturalny sposób opowieść konwencjonalizuje się i rytualizuje, nabierając cech sielanki, idylli czy baśni. Simulacrum, z jakim styka się czytelnik Vennemanna, nie ma na celu zniesienia wszelkiej referencjalności, wręcz przeciwnie – chodzi o zastąpienie punktów odniesienia językiem, grą w dziecko. Młody Niemiec zdaje się sugerować, że „dziecięctwo” to świat iluzji, który pozwala przemówić głosom zamilkłym. Co zaskakujące, milczenie jest tu śmiercią: „nie mówimy, nie istniejemy” (s. 57), „Stoję w domku na drzewie, któremu wiecznie brakuje dachu, stoję tam, gdzie powinny być drzwi, których nigdy nie będzie, i nic już nie słyszę, nic nie mówię, nie ma o czym mówić. Nie oddycham.” (s. 107). Dopóki mała narratorka nuci swoją piosenkę, dopóty stary świat jeszcze, choćby w jej opowieści, istnieje, tworzy go, przekształca, zapisuje. Ale czytelnik wie od niemal samego początku, że nad tym na poły mitycznym światem wisi piętno katastrofy. Historia nie zna happy endu. Nieuchronnie zbliża się widmo „ostatecznego rozwiązania”. W końcu bohaterka milknie.
Bez dwóch zdań – książka Vennemana nie wyraża buntu, ale pamięć, i to w sposób niezwykły, choć wyeksploatowany. Wygląda na to, że stara maksyma: Inter arma silent musae w powieści Venenemanna nie traci na aktualności, co więcej – zdaje się być przetwarzana; nabiera nowej litery za sprawą wyzyskanego niejednokrotnie, a i zasymulowanego (sic!) dziecięcego języka. Zaproponowana przez Vennemanna strategia niedomówień, „językowo pustych miejsc”, operowanie ciszą, poprzez nienazwanie, zrytualizowanie mowy, a także i świadomą symulację „dziecięcości” umożliwia zmianę perspektywy i ugruntowanie nowego języka odżegnującego się od szafowania stereotypami zbiorowej odpowiedzialności i mitologizowania czy też demitologizowania; stereotypami, w które Polacy i Niemcy wciąż pozostają uwikłani, pomimo wielu ważnych i potrzebnych debat. Jednocześnie upomina się o przybliżenie (temporalne) opowieści „która najpierw przez wiele lat krąży z ust do ust tu na naszych gospodarstwach w pobliżu Jedenew i wreszcie w samym Jedenew, aż w końcu zostaje spisana, a tym samym staje się prawdziwą historią” (s. 97).
Czy to jest to owym novum dyskursu o Holokauście? Odnoszę wrażenie, że jedyne, co wnosi „Blisko Jedenew” na płaszczyźnie „pozaliterackiej”, to upominanie się o historię, ponownie o odseparowanie się od stereotypów i zmianę perspektywy, mówiąc lapidarnie; ale są to przecież hasła wielokrotnie już artykułowane, co więcej: mam niejakie wątpliwości, czy to wystarczy, zwłaszcza, skoro mówimy o literaturze. Moje przypuszczenia potwierdza głusza, jaka nastała po wstępnych tylko wystąpieniach odnoszących się do publikacji młodego niemieckiego prozaika. Może to świadectwo tego, że młoda literatura zza Odry jest nam obca? Nie umniejsza to oczywiście wartościom literackim książki, te są niezaprzeczalne.
Polskie wydanie książki Kevina Vennemanna przynosi wiele wątpliwości, zwłaszcza w obliczu niezwykle literackiej formy, jaką przybiera „Blisko Jedenew”. I właśnie w tym miejscu pojawiania się problem: Michał Głowiński na czwartej stronie okładki twierdzi, iż książka młodego prozaika, podobnie „zresztą jak pozostałe dziedziny sztuki, przedstawiająca Zagładę, upamiętniająca ją, wchodzi w nową fazę”. Jednak pojawia się pytanie, czy istotnie ta „literacka fantazja” jest próbą wejścia na nowy tor mówienia o zbrodni, czy może przymiarką, że tak powiem, do odświeżenia „języka debaty” na temat Holokaustu. Nie będę wracać do owych dysput sprzed lat; ostatecznie jednak nie mogę odżegnać się od skojarzenia z „Sąsiadami” wspomnianego na wstępie Grossa, która to publikacja, mimo szeregu wytykanych jej niedociągnięć, była gorąco komentowana, a za jej sprawą powróciły, dziś wygasłe, choć jeszcze aktualne, polemiki na temat Holokaustu i Jedwabnego. Takich komentarzy nie uświadczy czytelnik po wydaniu ksiązki Kevina Vennemanna; kilka not, było nie było – temat znika. Miałby się w tym właśnie przejawiać nowy tor mówienia o Zagładzie?
Zacznę może z nieco innej strony: „Jedwabne, czyli nigdzie” – zdaje się sugerować fikcyjna topografia, tym samym autor nadaje całości ahistoryczny charakter, by posłużyć się tautologią. Nie ma bowiem geograficznie miejsc takich jak: Julowycze, Ladowo, Nadycze, Bojberycze, Kradajewo czy Jedenew – funkcjonują one w powieści Kevina Vennemanna jako uniwersum dziejowe, w którym splotły się tragiczne, brzemienne w skutkach okoliczności. I choć w polskim wydaniu nie ma elementów jednoznacznie wskazujących, że mowa o Jedwabnem, to czytelnik bez trudu napomknięcia i aluzje odszyfruje. Autor przywołuje temat dawnej zbrodni, której sprawcami są „jedenewscy chłopcy”. O kogo chodzi? Odpowiedź jest prosta, są nimi „Sąsiedzi” – niegdysiejsi przyjaciele, współmieszkańcy, którzy niekiedy służyli pomocą, smalili cholewki do panien na wydaniu, a teraz wypełniają proroctwo apokalipsy; apokalipsy, której są współautorami i wykonawcami. Jednocześnie stali się oni ofiarami historii, która przynosi kolejno okupację sowiecką, potem nazistowską. Ale, mimo upływu tylu lat, aktualne jest w dalszym ciągu pytanie: czy wypada prawić o tym młodemu Niemcowi?
Owszem, lektura miejscami stawia opór, zwłaszcza ze względu na epizody odwołujące się do wrażliwości odbiorcy, autor mimo to niezwykle subtelnie prowadzi czytelnika przez obszary tragicznej historii. Niemniej jednak wszystko dzieje się w języku, Vennemann posługuje się bowiem językiem fantastycznym, wprost baśniowym, na pierwszy plan powieści wysuwa się niezwykła narracja, której autor nadaje meandryczny kształt. Niczym mantra pojawiają się w książce pewne kwestie i sformułowania, które wprowadzają w trans na modłę kołysanki mającej uśpić, ukoić, zauroczyć, czy też powtarzane zostają, by wryły się w pamięć. Tym bardziej, że wszystko zostaje przefiltrowane przez pryzmat dziecięcej percepcji. I to ona wprowadza ową baśniową perspektywę, w której miesza się czas rzeczywisty z opowieściami z przeszłości, rodowymi legendami, zaczerpniętymi z książek historiami ożywianymi niezliczoną ilość razy, przy każdej rodzinnej sposobności. Jednocześnie powieść młodego Niemca emanuje spokojem i statycznością, co skonfrontowane jest z burzliwymi czasami akcji. Na manewrowanie w obrębie wykreowanego, odrealnionego i cudownego świata dzieciństwa pozwalają obrazy, ukazane z perspektywy domku na drzewie – azylu małej narratorki (istne to niekiedy sceny okrucieństwa). Owszem, powieściowy dziecięcy punkt widzenia czyni opowieść daleko bardziej poruszającą, ale dziewczynka-narratorka ma lat szesnaście i odgrywa rolę małego dziecka, a przecież nim już nie jest. Oczywiście, z jednej strony wyjaśnia to prosta psychologia powracania do dziecięcego szczęścia, bowiem podświadomość nakazuje narratorce-bohaterce ukryć się w skorupie dziecka – a zatem byłby to powrót do czasu, gdy była bezpieczna, do czasu ponad wszelką wątpliwość mitycznego. Ale, by rzecz nieco skomplikować, dziecięca perspektywa, jaką operuje Vennemann. podkreśla nadzwyczajność jednostkowych doświadczeń i losów – także „dziecięctwo” ofiar – ich bezbronność, bezradność, bezsilność, rezygnację. Jednak i to nie tłumaczy w całości tej iluzji.
„Już od wielu dni wiemy, jak to się dzieje, mianowicie tak, jak to się teraz dzieje, jednak przez wszystkie te dni jesteśmy przekonane, że głupstwa nam przychodzą do głowy, że fantazjujemy jak zwykle, mając po szesnaście lat, wciąż jeszcze codziennie zaplatamy warkocze naszym lalom, którymi bawimy się na parapecie, i opowiadamy sobie bajki, niczego bardziej nie lubimy niż to. (…) tu w domku na drzewie nie mamy zielonego pojęcia o którejkolwiek z tych wielu historii, które opowiadamy sobie w domku na drzewie, podczas gdy płonie dom Wasznara i Antoniny, dlatego, że te historie się dzieją na prawdę albo dla tego, że je sobie wymyślamy…” (s. 48-49).
Operowanie takim „stoickim” spokojem, wręcz wyczekiwaniem na zniszczenie intymnego, ale jednocześnie „starego” świata przez nadchodzące ze wszystkich stron zło, możliwe wydaje się jedynie w mowie dziecka albo w nuconej przez nie piosence, iście apokryficznej opowieści. Mamy więc kolejnego autora eksploatującego mit dzieciństwa, a choć w XX wieku został on mocno przewartościowany, to przecież Vennnemann wyzyskuje go sztampowo. Taki punkt widzenia pozwala na wyeksponowanie dramatyczności przedstawionej sytuacji, co więcej – zinfantylizowanie języka, powrót do idylli dzieciństwa, cofnięcie do momentu uczenia się świata pozwalają unieść ciężar umierania i uzyskać względny spokój, co pokazuje, że nie tylko śmierć ma wymiar jednostkowy, ale i historia. Owszem, ta ucieczka do języka dzieciństwa jest u młodego prozaika świadomą symulacją – grą i okłamywaniem uczuć, mimo że te nie są nigdy nazywane. Właśnie w zderzeniu z wszechogarniającym złem w przedziwnie naturalny sposób opowieść konwencjonalizuje się i rytualizuje, nabierając cech sielanki, idylli czy baśni. Simulacrum, z jakim styka się czytelnik Vennemanna, nie ma na celu zniesienia wszelkiej referencjalności, wręcz przeciwnie – chodzi o zastąpienie punktów odniesienia językiem, grą w dziecko. Młody Niemiec zdaje się sugerować, że „dziecięctwo” to świat iluzji, który pozwala przemówić głosom zamilkłym. Co zaskakujące, milczenie jest tu śmiercią: „nie mówimy, nie istniejemy” (s. 57), „Stoję w domku na drzewie, któremu wiecznie brakuje dachu, stoję tam, gdzie powinny być drzwi, których nigdy nie będzie, i nic już nie słyszę, nic nie mówię, nie ma o czym mówić. Nie oddycham.” (s. 107). Dopóki mała narratorka nuci swoją piosenkę, dopóty stary świat jeszcze, choćby w jej opowieści, istnieje, tworzy go, przekształca, zapisuje. Ale czytelnik wie od niemal samego początku, że nad tym na poły mitycznym światem wisi piętno katastrofy. Historia nie zna happy endu. Nieuchronnie zbliża się widmo „ostatecznego rozwiązania”. W końcu bohaterka milknie.
Bez dwóch zdań – książka Vennemana nie wyraża buntu, ale pamięć, i to w sposób niezwykły, choć wyeksploatowany. Wygląda na to, że stara maksyma: Inter arma silent musae w powieści Venenemanna nie traci na aktualności, co więcej – zdaje się być przetwarzana; nabiera nowej litery za sprawą wyzyskanego niejednokrotnie, a i zasymulowanego (sic!) dziecięcego języka. Zaproponowana przez Vennemanna strategia niedomówień, „językowo pustych miejsc”, operowanie ciszą, poprzez nienazwanie, zrytualizowanie mowy, a także i świadomą symulację „dziecięcości” umożliwia zmianę perspektywy i ugruntowanie nowego języka odżegnującego się od szafowania stereotypami zbiorowej odpowiedzialności i mitologizowania czy też demitologizowania; stereotypami, w które Polacy i Niemcy wciąż pozostają uwikłani, pomimo wielu ważnych i potrzebnych debat. Jednocześnie upomina się o przybliżenie (temporalne) opowieści „która najpierw przez wiele lat krąży z ust do ust tu na naszych gospodarstwach w pobliżu Jedenew i wreszcie w samym Jedenew, aż w końcu zostaje spisana, a tym samym staje się prawdziwą historią” (s. 97).
Czy to jest to owym novum dyskursu o Holokauście? Odnoszę wrażenie, że jedyne, co wnosi „Blisko Jedenew” na płaszczyźnie „pozaliterackiej”, to upominanie się o historię, ponownie o odseparowanie się od stereotypów i zmianę perspektywy, mówiąc lapidarnie; ale są to przecież hasła wielokrotnie już artykułowane, co więcej: mam niejakie wątpliwości, czy to wystarczy, zwłaszcza, skoro mówimy o literaturze. Moje przypuszczenia potwierdza głusza, jaka nastała po wstępnych tylko wystąpieniach odnoszących się do publikacji młodego niemieckiego prozaika. Może to świadectwo tego, że młoda literatura zza Odry jest nam obca? Nie umniejsza to oczywiście wartościom literackim książki, te są niezaprzeczalne.
Kevin Vennemann: „Blisko Jedenew”. Przeł. Wojciech Zahaczewski Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2007.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |