ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (98) / 2008

Łukasz Iwasiński,

XIU XIU

A A A
Xiu Xiu to unikatowa jakość na współczesnej scenie. Każda pyta grupy przynosi jedyną w swoim rodzaju, nierzadko prawdziwie poruszającą muzykę. Naturszczykowski folk, dramatyzm zimnej fali, wrażliwość najbardziej wyrafinowanych postpunkowców, synth-popowy kicz, etniczne brzmienia dzwonków i gongów czy też minimalistyczną elektronikę potrafiła ona przetworzyć na perełki kameralnego, ale i niepokojąco drapieżnego avant-popu. W oczekiwaniu na mającą ukazać się pod koniec stycznia płytę, pt. „Women as Lovers” warto przypomnieć historię i dotychczasowy dorobek kalifornijskiej formacji.

Z okładki debiutanckiej płyty Xiu Xiu uderza cytat z lidera zespołu – Jamiego Stewarta: „Gdy zmarła moja mama, słuchałem Henry’ego Cowella, Joy Division, detroit techno, The Smiths, Takemitsu, gamelanu i Cecila Taylora”. Owo wyznanie nie nastraja raczej optymistycznie. A także wywołuje wrażenie pewnej schizofrenii. Pierwszy kontakt z zespołem musi budzić konsternację. Bo cóż począć z owładniętymi beznadziejną melancholią postpunkowcami, generującymi kruche, przepojone intymnym liryzmem, a jednocześnie przeżarte spazmami i desperacją, zaśmiecone wszelkim sonicznym brudem, dźwiękowe twory?

Jakkolwiek dziwnie powyższe słowa by nie brzmiały, to właśnie synteza wielu, nieraz zupełnie odległych tradycji, przepuszczona przez nieopanowaną, niemal histeryczną emocjonalność Jamie’ego Stewarta, stanowi klucz do zrozumienia twórczości Xiu Xiu. Już samo wykorzystywane przez grupę instrumentarium prezentuje się nader zaskakująco. Dęciaki, mandolina, harmonium czy przede wszystkim wywiedzione m.in. z tradycji gamelanowej (indonezyjska orkiestra złożona z licznych gongów) rytmiczne instrumenty, które w rękach muzyków nabierają metalicznego, industrialnego wyrazu, to integralne składniki wykreowanego przez zespół świata. Typowe dla awangardy strategie twórcze i techniki artyści połączyli z arsenałem opartych na syntezatorach, zaczerpniętych z popu dźwięków, a nawet elementami techno. Nie zatracili przy tym surowego kolorytu i bardzo osobistego charakteru swej poetyki. Wrażenie to potęguje zbolały wokal Stewarta i jego paranoiczne teksty, które stały się jednym z węzłowych elementów twórczości grupy.

Zespół powstał w 2000 roku w kalifornijskim San Jose. Nazwę zaczerpnął z chińskiego filmu, zatytułowanego „Xiu Xiu: The Sent-Down Girl” – obrazu podobno posępnego i wielce przygnębiającego. Zadebiutował dwa lata później płytą „Knife Play”, która przywoływać może ducha kilku zapomnianych geniuszy nowej fali. Album, w swym surrealistycznym eklektyzmie i awangardowym zacięciu, przypomina ekstrawagancje Disco Inferno z okresu „D. I. Go Pop”, a wkradający się do muzyki romantyzm i – mimo całego nowoczesnego sztafażu – staroświecki czar, ożeniony z subtelną elektro-punkową motoryką to jakby echo rozkochanego w mrokach dawnej Europy Tuxedomoon. Niektórzy doszukają się tu być może powinowactwa z poetycką nostalgią Minimal Compact czy mrocznym mistycyzmem Legendary Pink Dots. Inni znajdą ślady Curtis’owej depresji. Czasem jednak ponury nastrój rozświetla promyk optymizmu naznaczony wysmakowanym, delikatnym popem późnego Talk Talk, choć częściej dźwięki rozdziera skowyt i chrobotliwe erupcje rodem z wczesnego Neubautena. Wszystkie powyższe nazwy to jednak bardzo umowne punkty odniesienia. Bo bez wątpienia Xiu Xiu od swego zarania przemawiało własnym, wielce osobliwym językiem.

Na pochodzącej również z 2002 roku epce „Chapel of Chimes” zespół dał się poznać z radykalniejszej strony. Płytę wypełniają oszczędne impresje zachwaszczone industrialnymi hałasami, rzępoleniem smyków, atakami fortepianowych klasterów i bębnów – rodem ze sceny free improv. A do tego wyśmienity „Ceremnony” Joy Division. Młodszy o rok „A Promise” ukazuje nieco bardziej konwencjonalne oblicze grupy. Refleksyjna (momentami nawet dość pogodna) atmosfera ściera się tu ze świdrującymi dronami i zgiełkiem. Przesterowane, zniekształcone brzmienia nie pozwalają jednak ani na chwilę zadomowić się idyllicznemu klimatowi. Jest też dość zaskakująca w swej wątłości i minimalizmie interpretacja „Fast Car” Tracy Chapman. Rok 2003 przyniósł płytę z akustycznymi autoprzeróbkami uzupełnionymi dwoma nowymi kompozycjami i coverem „Asleep” The Smiths, zatytułowaną „Fag Patrol”. Płytkę zdominowały wykonane w manierze zrezygnowanego, złamanego barda, oparte na krańcowo zredukowanym i ogołoconym z wszelkich ozdobników brzdąkaniu gitary oraz apatycznym, niemal żałobnym zawodzeniu czy szepcie, pieśni. Pojawiły się także przywołujące aurę (rockowej?) kameralistyki utwory. Na tle wyciszonej całości wyróżnia się garażowo-dronowa, doprawiona piłującą (jak u Toma Cory) wiolonczelą – „Jennifer Lopez”. W sumie jednak album stanowi najbardziej skupioną realizację zespołu.

Na powszechnie wychwalanej, pochodzącej z 2004 roku płycie, pt. „Fabulos Musles” muzycy odważniej nurkują w świat synth-popu i elektro. Skoczne, jakby wyjęte z prymitywnych komputerowych gier melodyjki przedzierają się przez rozkrzyczane, gęste i przenikliwe brzmienia syntezatorów. Wciąż jednak przeważają zadumane dźwięki. Gdy Stewart sięga po folk - to w wydaniu iście ascetycznym. Niekiedy podkłady osiągają bardziej abstrakcyjny wymiar, ocierając się o IDM’owe filigranowe struktury. Dostajemy też kilka zaskakująco przebojowych, przywołujących nowofalowe tęsknoty kawałków, jak choćby „I Luv the Valley OH!”. Znikły natomiast medytacyjne, kreowane przez wybrzmienia gongów przestrzenie. Kolejną płytę, „La Foret” z 2005 znamionuje bogatsze instrumentarium – słychać m.in. klarnet, wibrafon czy smyki, a muzyka dryfuje w bardziej melancholijne, ciemniejsze, ale wciąż brudne i surowe obszary. Natomiast na „The Air Force” sprzed 2 lat (wyprodukowanym przez Grega Sauniera z Deerhoof) grupa uczyniła kolejny krok w kierunku przystępności, ocalając przy tym całą swą oryginalność. Zeszłoroczna wiosna przyniosła podwójny album z coverami i remiksami. Zaskakujący jest już sam rozstrzał artystów – na CD z przeróbkami mamy emotronikowe Larsen, zwiewny folk Marissy Nadler, niezawodnego, nieco ironicznego Devendrę, Why? w typowej dla Anticonu manierze nostalgicznego, z lekka groteskowego indie-hopu, spazmatyczny i złowrogi Oxbow, czy (raczej sztampowy) click-house Kida 606. Równie zróżnicowana jest lista remikserów, wśród których próżno jednak szukać gwiazd. Jedni dodają utworom parkietowego kopa, inni odkrywają – ukryte pod warstwą sonicznego brudu i Stewartowej paranoi – doskonałe melodie, a jeszcze inni wydobywają bogactwo barw, faktur, klimatów, smaczków.

Nowy album ma ukazać się pod koniec stycznia. Tytuł zaczerpnięty został z powieści Elfride Jelinek z 1975 roku (w oryginale – „Die Liebhaberinnen”), a znajdzie się na nim m.in. cover „Under Pressure” Davida Bowiego wykonany z gościnnym udziałem legendy nowojorskiego undergroundu, Michaelem Girą (Swans, Angels of Light). Brzmi dziwnie? W przypadku tego zespołu żaden ekscentryzm nie powinien zaskakiwać!