BIEDNA SIOSTRA LITERATURA
A
A
A
Określać mianem tajemnicy Poliszynela mizerię finansową środowiska literackiego, jego czynnych krytyków, prozaików, a zwłaszcza poetów, którzy chcieliby żyć przede wszystkim z owoców swego pisania, to nic innego, tylko karygodnie zabawiać się słowem. Bo takie życie błyskawicznie przyjmuje kształt wegetacji. I nie zmienią lichej sytuacji listki figowe mniej lub bardziej intratnych nagród, poczytnych nazwisk czy bestsellerowe toplisty. Pozostają one jedynie listkami, obnażającymi smutny fakt, że król jest nagi, chociaż snułby oczyma wyobraźni bogate, zasobne fantazje. Wyobraźni literatom nie brakuje i na tym się kończy. Literatura wraz z zapleczem logistyczno-kapitałowym to nasza szkapa kochana – chuda, mizerna, bez lepszych perspektyw na owies. Musi obejść się sianem i smakiem.
Od przełomu roku 1989 pisanie stanowi rodzaj drogiego i kapryśnego hobby – zazwyczaj książkowe światy można stwarzać dopiero, gdy „etat właściwy” lub inne realne źródło dochodu, często odległe od sztuki słowa, przynosi finansowy komfort, a przynajmniej socjalne minimum i daje szansę, by związać koniec z końcem. Znam poetów, którzy pracują w supermarketach, znam pisarzy uprawiających urzędniczą profesję, znam wreszcie krytyków – handlowych przedstawicieli. Oczywiście nic w tym zdrożnego, korona z głowy literatom nie spadnie, jeśli popracują w bardziej konkretnych, bardziej pragmatycznych branżach. A jednak coś boli, uwiera i smutek bierze, że Kafkę, Herberta i Schulza trzeba wciąż za wzór stawiać i nie tracić ducha.
Wiem, wiem, poruszam sprawę, która wyklucza mnie z grona dżentelmenów. Trudno, pal licho wykluczenie. To podobno nośny i modny temat na powieść, jak zapewniają ci, co chcą być sławni, a wykluczenia nie znają i nie poznają. Moje żale biorą się z brzydkiego i małostkowego uczucia – zżera mnie zazdrość. Lecz nie względem kolegów-literatów, którym udało wspiąć się na finansowy Parnas za sprawą bądź swoich książek, bądź autolansu. Nie, tym niech się szczęści, tych jest tak mało, że stanowią niewielki procent wobec „skrzywdzonych i poniżonych” przez wolny rynek.
Zżera mnie zazdrość, gdy widzę, jak sprawy wyglądają na innym podwórku, choć tak samo, a może i bardziej, związanym ze sztuką – w teatrze. Od pewnego czasu pracuję w tej branży. Właśnie, ów teatr ma charakter instytucjonalny, w przeciwieństwie do literackiego podwórka. Nad jego rozwojem czuwa ogromna machina kadrowa, techniczna i biurokratyczna. Co więcej, do teatru spływają potężne dotacje i to nie od sponsorów (ich wsparcie jest iście śladowe), lecz od mecenasów sztuki, jakimi są podatnicy pod szyldem ministerstwa lub marszałkowskiego urzędu. Bo w moim mieście musi być teatr, jego istnienie i rozwój ociera się o lokalną rację stanu. Nikt nigdy nie wykazał i nie wykazuje troski o literaturę. Czy w tym mieście muszą istnieć twórcy poezji i prozy, czy pojawianie się nowych książek ma ten sam status kulturotwórczy? Nie musi. Kto by sobie taką błahostką jak książka zaprzątał głowę. Wystarczy, że od czasu do czasu odbędzie się konkurs na wiersz o miejskim patronie. Posłucha się, przytaknie i rozda dyplomy.
Nie chciałbym, by moje marudzenie było odbierane jako nostalgia za czasami, których przecież nie znałem, ani też jako postulaty krewkiego leninisty. Skoro jednym źle się dzieje, to odbierzemy też innym i będzie sprawiedliwość w nędzy. Nie w tym rzecz. Życzę mojemu teatrowi, z którego czerpię pensję, a więc korzyść widzialną co miesiąc na koncie, jak najlepiej. Stwierdzam po prostu, że między poszczególnymi dziedzinami w obrębie jednej ponoć, wysokiej kultury istnieje katastrofalna dysproporcja, a jej skala wciąż rośnie. Owszem, za równowartość kosztów wydania zbioru wierszy, nie sposób zrealizować premiery w instytucjonalnym teatrze. Jednak kosztowność owych premier, reżyserskich gaży i wycen scenografii, sięgająca wielu zer po przecinku, zbyt często woła o pomstę do nieba. Nie nawołuję to robienia sztuki za pomocą młotka i sznurka, lecz widzę najzwyczajniej, że jest sznurek i młotek – tyle że ze złota.
Ciąży literaturze stary jak świat stereotyp „chudego literata”, który może się żywić wyłącznie dobrym słowem i powietrzem. W dodatku – i to jest chyba kluczowe dla tego problemu – źródłem nieszczęścia środowiska literackiego jest jego naiwność w otwarciu się na nowy wspaniały świat wolnego rynku. Wszak większość książkowego krwioobiegu, czyli wydawnictwa, oficyny, księgarnie, sieci dystrybucyjne zostały sprywatyzowane lub sprywatyzowały się same, przyjmując reguły twardej ekonomii za dobrą monetę. A nowopowstające musiały przybrać status identycznym z takim, jaki ma firma handlująca telewizorami czy zakład trzaskający miliony gwoździ. Pospieszono się z tą prywatyzacją.
Tymczasem teatr – że wrócę do mego poręcznego niczym chłopiec do bicia przykładu – przeczekał, nie zniżając się do poziomu prywatnej inicjatywy. Nikogo dzisiaj nie dziwi, że po pustoszącej galopadzie liberalnego kapitalizmu lat 90., teatr w moim mieście (nie mogącym liczyć na publiczność w skali warszawskiej) sam się nie wyżywi. Ale też nikogo nie zdumiewa, że w infrastrukturze literackiej, tej właśnie lokalnej czy regionalnej, bez zmian – bardzo nieciekawie. Skoro literaci wytrzymali minioną dekadę, wytrzymają i następne. Tym samym wobec niewidzialnej ręki rynku literatura jest całkiem osamotniona. W skali ogólnopolskiej rzecz nie wygląda lepiej. Palców jednej ręki starczy, by wymienić wydawnictwa publikujące tomy wierszy. Dwóch dłoni aż nadto, by ogarnąć te specjalizujące się w prozie.
W jakiś małoduszny, zbyt merkantylny ton uderzyłem. Wszak pisanie, tworzenie, literatura to mgły tajemne, to sny i magia, choć bardzo realne, to jednak zawiązujące się w słowach – znakach wewnętrznych obrazów. Nigdy nikomu nie uda się ich przeliczyć na wysokość stypendium. Skandalicznym więc posunięciem jest mówić o niej w kategoriach szmalu i dotacji. Mimo wszystko, jako człowiek, któremu bliski jest obóz literatów – tych wielce i mało poczytnych, tych znanych i mniej nieznanych, poruszam tę bolesną sprawę. Bowiem niefrasobliwość panów na urzędzie, którzy rzucają nazwiskami Mickiewicza, Wyspiańskiego, Miłosza, przy byle państwowych okazjach jest gargantuiczna.
Ogół społeczeństwa nosi w sobie nieusuwalne przeświadczenie równe banałowi, że żeby być poważnym artystą – takim człowiekiem teatru, należy najpierw skończyć szkołę i później pracować w teatrze. Na etacie. Podobnie jest przecież z muzyką. Poważny artysta – taki człowiek muzyki klasycznej, musi najpierw skończyć szkołę, by później pracować w filharmonii. Na etacie. Offowi i niezależni się nie liczą. Nie takich społeczeństwo ma na myśli.
Pamiętam, jak w jakimś gronie młodych literatów, dowcipkowaliśmy rubasznie na temat dziwnych wynalazków pod tytułem „szkoły dla piszących”, „studia dla pisarzy”. Toż to absurd – myślałem. Nie można nauczyć czegoś, czego nie ogarnia żadna dydaktyka. To tak jakby uczyć odruchu Pawłowa. Dziś jednak stwierdzam, że byliśmy w błędzie. „Szkoła” to prosta droga do patrzenia na jej efekt w kategoriach profesji, zawodu. Nie chodzi tutaj o jakość, o owoce tej nauki. Przecież, że już pociągnę porównanie do teatru, nie zwykł codziennie objawiać się spektakl godny mistrza Brooka, choć mamy przecież w Polsce kilkadziesiąt scen instytucjonalnych. Myślę o złamaniu schematu piszącego „niebieskiego ptaka”.
Patrząc z innej strony: dwa dni temu, poprzez znajomego, pewien człowiek zwrócił się do mnie z prośbą, bym polecił mu podręcznik do pisania powieści, bo ma zamiar spisać swoje życie i jeszcze zarobić. No i zgłupiałem, nie umiałem mu pomóc. Dlatego potrzebne są książki pouczające o tym, jak pisać, po co, i co tym osiągnąć. Potrzebne są szkoły. Znajdą się chętni, a chętni zasilą szeregi uczniów i studentów. Studenci z kolei to walka z bezrobociem, no i konieczność nowego rynku pracy. Znając naszych decydentów, dopiero wtedy znajdą się dotacje.
Tak, pomyślność finansowa braci literackiej wiedzie utartą w Polsce drogą – poprzez biurokrację i etatyzm, no i powtarzanie mantry o obronie racji stanu. Szkoda tylko, że zaraz po 89 roku zrobiono nas w konia, mamiąc mirażami wolności. Wolność duchowa okazała się piękna i łagodna, ta materialna – brzydka i bojowa. Uderzyła celnie w najczulszy punkt, i nie mam na myśli skorupkowo-wielkanocnej asocjacji. Uderzyła po kieszeniach i portfelach.
Od przełomu roku 1989 pisanie stanowi rodzaj drogiego i kapryśnego hobby – zazwyczaj książkowe światy można stwarzać dopiero, gdy „etat właściwy” lub inne realne źródło dochodu, często odległe od sztuki słowa, przynosi finansowy komfort, a przynajmniej socjalne minimum i daje szansę, by związać koniec z końcem. Znam poetów, którzy pracują w supermarketach, znam pisarzy uprawiających urzędniczą profesję, znam wreszcie krytyków – handlowych przedstawicieli. Oczywiście nic w tym zdrożnego, korona z głowy literatom nie spadnie, jeśli popracują w bardziej konkretnych, bardziej pragmatycznych branżach. A jednak coś boli, uwiera i smutek bierze, że Kafkę, Herberta i Schulza trzeba wciąż za wzór stawiać i nie tracić ducha.
Wiem, wiem, poruszam sprawę, która wyklucza mnie z grona dżentelmenów. Trudno, pal licho wykluczenie. To podobno nośny i modny temat na powieść, jak zapewniają ci, co chcą być sławni, a wykluczenia nie znają i nie poznają. Moje żale biorą się z brzydkiego i małostkowego uczucia – zżera mnie zazdrość. Lecz nie względem kolegów-literatów, którym udało wspiąć się na finansowy Parnas za sprawą bądź swoich książek, bądź autolansu. Nie, tym niech się szczęści, tych jest tak mało, że stanowią niewielki procent wobec „skrzywdzonych i poniżonych” przez wolny rynek.
Zżera mnie zazdrość, gdy widzę, jak sprawy wyglądają na innym podwórku, choć tak samo, a może i bardziej, związanym ze sztuką – w teatrze. Od pewnego czasu pracuję w tej branży. Właśnie, ów teatr ma charakter instytucjonalny, w przeciwieństwie do literackiego podwórka. Nad jego rozwojem czuwa ogromna machina kadrowa, techniczna i biurokratyczna. Co więcej, do teatru spływają potężne dotacje i to nie od sponsorów (ich wsparcie jest iście śladowe), lecz od mecenasów sztuki, jakimi są podatnicy pod szyldem ministerstwa lub marszałkowskiego urzędu. Bo w moim mieście musi być teatr, jego istnienie i rozwój ociera się o lokalną rację stanu. Nikt nigdy nie wykazał i nie wykazuje troski o literaturę. Czy w tym mieście muszą istnieć twórcy poezji i prozy, czy pojawianie się nowych książek ma ten sam status kulturotwórczy? Nie musi. Kto by sobie taką błahostką jak książka zaprzątał głowę. Wystarczy, że od czasu do czasu odbędzie się konkurs na wiersz o miejskim patronie. Posłucha się, przytaknie i rozda dyplomy.
Nie chciałbym, by moje marudzenie było odbierane jako nostalgia za czasami, których przecież nie znałem, ani też jako postulaty krewkiego leninisty. Skoro jednym źle się dzieje, to odbierzemy też innym i będzie sprawiedliwość w nędzy. Nie w tym rzecz. Życzę mojemu teatrowi, z którego czerpię pensję, a więc korzyść widzialną co miesiąc na koncie, jak najlepiej. Stwierdzam po prostu, że między poszczególnymi dziedzinami w obrębie jednej ponoć, wysokiej kultury istnieje katastrofalna dysproporcja, a jej skala wciąż rośnie. Owszem, za równowartość kosztów wydania zbioru wierszy, nie sposób zrealizować premiery w instytucjonalnym teatrze. Jednak kosztowność owych premier, reżyserskich gaży i wycen scenografii, sięgająca wielu zer po przecinku, zbyt często woła o pomstę do nieba. Nie nawołuję to robienia sztuki za pomocą młotka i sznurka, lecz widzę najzwyczajniej, że jest sznurek i młotek – tyle że ze złota.
Ciąży literaturze stary jak świat stereotyp „chudego literata”, który może się żywić wyłącznie dobrym słowem i powietrzem. W dodatku – i to jest chyba kluczowe dla tego problemu – źródłem nieszczęścia środowiska literackiego jest jego naiwność w otwarciu się na nowy wspaniały świat wolnego rynku. Wszak większość książkowego krwioobiegu, czyli wydawnictwa, oficyny, księgarnie, sieci dystrybucyjne zostały sprywatyzowane lub sprywatyzowały się same, przyjmując reguły twardej ekonomii za dobrą monetę. A nowopowstające musiały przybrać status identycznym z takim, jaki ma firma handlująca telewizorami czy zakład trzaskający miliony gwoździ. Pospieszono się z tą prywatyzacją.
Tymczasem teatr – że wrócę do mego poręcznego niczym chłopiec do bicia przykładu – przeczekał, nie zniżając się do poziomu prywatnej inicjatywy. Nikogo dzisiaj nie dziwi, że po pustoszącej galopadzie liberalnego kapitalizmu lat 90., teatr w moim mieście (nie mogącym liczyć na publiczność w skali warszawskiej) sam się nie wyżywi. Ale też nikogo nie zdumiewa, że w infrastrukturze literackiej, tej właśnie lokalnej czy regionalnej, bez zmian – bardzo nieciekawie. Skoro literaci wytrzymali minioną dekadę, wytrzymają i następne. Tym samym wobec niewidzialnej ręki rynku literatura jest całkiem osamotniona. W skali ogólnopolskiej rzecz nie wygląda lepiej. Palców jednej ręki starczy, by wymienić wydawnictwa publikujące tomy wierszy. Dwóch dłoni aż nadto, by ogarnąć te specjalizujące się w prozie.
W jakiś małoduszny, zbyt merkantylny ton uderzyłem. Wszak pisanie, tworzenie, literatura to mgły tajemne, to sny i magia, choć bardzo realne, to jednak zawiązujące się w słowach – znakach wewnętrznych obrazów. Nigdy nikomu nie uda się ich przeliczyć na wysokość stypendium. Skandalicznym więc posunięciem jest mówić o niej w kategoriach szmalu i dotacji. Mimo wszystko, jako człowiek, któremu bliski jest obóz literatów – tych wielce i mało poczytnych, tych znanych i mniej nieznanych, poruszam tę bolesną sprawę. Bowiem niefrasobliwość panów na urzędzie, którzy rzucają nazwiskami Mickiewicza, Wyspiańskiego, Miłosza, przy byle państwowych okazjach jest gargantuiczna.
Ogół społeczeństwa nosi w sobie nieusuwalne przeświadczenie równe banałowi, że żeby być poważnym artystą – takim człowiekiem teatru, należy najpierw skończyć szkołę i później pracować w teatrze. Na etacie. Podobnie jest przecież z muzyką. Poważny artysta – taki człowiek muzyki klasycznej, musi najpierw skończyć szkołę, by później pracować w filharmonii. Na etacie. Offowi i niezależni się nie liczą. Nie takich społeczeństwo ma na myśli.
Pamiętam, jak w jakimś gronie młodych literatów, dowcipkowaliśmy rubasznie na temat dziwnych wynalazków pod tytułem „szkoły dla piszących”, „studia dla pisarzy”. Toż to absurd – myślałem. Nie można nauczyć czegoś, czego nie ogarnia żadna dydaktyka. To tak jakby uczyć odruchu Pawłowa. Dziś jednak stwierdzam, że byliśmy w błędzie. „Szkoła” to prosta droga do patrzenia na jej efekt w kategoriach profesji, zawodu. Nie chodzi tutaj o jakość, o owoce tej nauki. Przecież, że już pociągnę porównanie do teatru, nie zwykł codziennie objawiać się spektakl godny mistrza Brooka, choć mamy przecież w Polsce kilkadziesiąt scen instytucjonalnych. Myślę o złamaniu schematu piszącego „niebieskiego ptaka”.
Patrząc z innej strony: dwa dni temu, poprzez znajomego, pewien człowiek zwrócił się do mnie z prośbą, bym polecił mu podręcznik do pisania powieści, bo ma zamiar spisać swoje życie i jeszcze zarobić. No i zgłupiałem, nie umiałem mu pomóc. Dlatego potrzebne są książki pouczające o tym, jak pisać, po co, i co tym osiągnąć. Potrzebne są szkoły. Znajdą się chętni, a chętni zasilą szeregi uczniów i studentów. Studenci z kolei to walka z bezrobociem, no i konieczność nowego rynku pracy. Znając naszych decydentów, dopiero wtedy znajdą się dotacje.
Tak, pomyślność finansowa braci literackiej wiedzie utartą w Polsce drogą – poprzez biurokrację i etatyzm, no i powtarzanie mantry o obronie racji stanu. Szkoda tylko, że zaraz po 89 roku zrobiono nas w konia, mamiąc mirażami wolności. Wolność duchowa okazała się piękna i łagodna, ta materialna – brzydka i bojowa. Uderzyła celnie w najczulszy punkt, i nie mam na myśli skorupkowo-wielkanocnej asocjacji. Uderzyła po kieszeniach i portfelach.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |