ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (99) / 2008

Aneta Ozorek, Małgorzata Łuczak,

KOCHAM CIĘ JAK IRLANDIĘ

A A A
Rozmowy o teatrze
Aneta Ozorek: Dobrą tradycją Teatru Śląskiego były, i jak się okazuje wciąż są, premiery studenckie. To niebywała okazja, żeby zamiast gości z dłońmi przygotowanymi do poklasku, na widowni pojawili się ludzie, którzy niczym Cezar potrafią bez litości unieść kciuk do góry lub opuścić go w dół, spisując tym samym spektakl na straty. Tym razem mogliśmy przyglądać się zmaganiom aktorów śląskiej sceny z materią sztuki „Czaszka z Connemary” Martina McDonagha, w reżyserii Katarzyny Deszcz. Gosiu, czy dla Ciebie takie spotkania różnią się jakiś sposób od tradycyjnych spektakli, tych, które odbywają się na co dzień w teatrze?

Małgorzata Łuczak: Oczywiście, premiera studencka to spotkanie Młodych osób, które są bardziej, że tak kolokwialnie powiem, „na luzie”. Jednak, najważniejsza wydaje mi się możliwość spotkania z twórcami, która odróżnia premiery studenckie od tradycyjnych spektakli. Chociaż widzowie w świetle reflektorów są dość powściągliwi, to w kuluarach można wysłuchać niejednej opinii czy refleksji ciekawych osób.

A.O.: Powiedz, gdybyś mogła ocenić ten spektakl, na chwilę stać się wspomnianym przed chwilą rzymskim imperatorem, podniosłabyś kciuk do góry, czy opuściła w dół?

M.Ł.: Ostateczne rozstrzygnięcie pozostawmy może na koniec naszej rozmowy. Teraz porozmawiajmy o spektaklu, o autorze sztuki, którego bez wątpienia określić można ewenementem współczesnej dramaturgii. Przeczytałam „Pana Poduszkę”, trylogię z Leenane, „Kalekę z Inishmaan”, „Porucznika z Inishmore” i…

A.O.: Olśnienie? Zauroczenie? Odraza? Czy wszystko razem?

M.Ł.: Na początku zaciekawienie, bo są to historie przewrotnie i pełne czarnego humoru, groteski. Dramaturgia McDonagha to także barwny orszak postaci, które odpychają i rozczulają jednocześnie.

A.O.: Przyznam ci się do czegoś. Po spektaklu byłam bardzo rozczarowana, gdyż po genialnym „Panu Poduszce”, gdzie suspens gonił suspens, a historie „pisane” przez głównego bohatera mroziły krew w żyłach ta „miniatura wiejska” zastanawiała mnie bezcelowością. Czy wartością w niej ma być jedynie fakt doskonałego sportretowania małej społeczności?

M.Ł.: Wydaje mi się, że właśnie tak jest. Nie każdy potrafi z taką precyzją, posługując się niesamowitym dystansem wobec przedstawionego świata, odmalować pejzaż małomiasteczkowej mentalności. Trzeba podkreślić, że to konkretne, dookreślone demograficznie miejsce, McDonagh uczynił jednocześnie obszarem, na którym grasują zmory i lęki każdego z nas. Dla mnie jest to świetna historia, opowiedziana w dowcipny sposób, która zarazem porusza i zmusza do refleksji. Twoje zestawienie „Pana Poduszki” i „Czaszki...”, to co działo się od powstania tej drugiej, aż do napisania „The Pillowman”, wskazuje drogę rozwoju samego autora, bo „Czaszka…” powstała znacznie wcześniej niż „Pana Poduszka”, w którym poziom surrealizmu sięgnął zenitu. Być może i dla samego autora był to moment krytyczny, gdyż po napisaniu tego dramatu porzucił on teatr na rzecz filmu.

A.O.: To dobra chwila, żeby polecić wszystkim krótkometrażowy film McDonagha „Six Shooter”, jednak powróćmy jeszcze na irlandzkie przedmieścia. Dramaturgia tego kraju cieszy się w Polsce dużą popularnością. Polska, podobnie jak Irlandia, jest krajem katolickim, rolniczym, biednym, z bogatą historią, a zarazem kompleksem zależności od silnego mocarstwa. Śmieszy nas opowiedziana przez McDonagha historia. A czy z siebie samych lubimy się śmiać i na siebie samych patrzeć?

M.Ł.: Trochę tak, trochę nie. To jednak nie jest Polska i dlatego, jak mi się wydaje, tak łatwo ten śmiech nam przychodzi. Najważniejszą różnicę zauważam w sposobie patrzenia na rzeczywistość. Widać zbieżność okoliczności, jednak u Polaków napotykamy, tak typowy dla naszego narodu, śmiertelnie poważny ton, brak dystansu i pesymizm. W tym samym czasie Irlandczycy potrafią nie tylko się z siebie śmiać, ale i pozwalają na to całemu światu.

A.O.: To prawda! Świetnie to widać w spektaklu Katarzyny Deszcz. Wydaje się, że widownia najsilniej odczuła sympatię, z jaką reżyserka podeszła do postaci. Balansując na dysonansie, jaki powstał z zestawienia katolickiej mentalności, a także małych grzeszków, które bohaterowie próbują ukrywać przed światem, ale i przed samymi sobą, reżyserka prowokuje widzów do śmiechu. Śmiechu oczyszczającego jak deszcz, który towarzyszy ostatniej scenie spektaklu.

M.Ł.: Scenograf Andrzej Sadowski maluje irlandzki pejzaż złamaną bielą dekoracji, szarością wykopywanych z grobów kości, czy wreszcie czerwienią przelanej krwi. Ona dopełnia historię, której staliśmy się świadkami.

A.O.: Chciałabym zwrócić uwagę na scenę rozbijania czaszek, która – nawiązując do wciąż niezamkniętego pytania o wartość sztuki McDonagha – nie tylko prowokuje ważkie pytania o naszą tożsamość, o sens i cel ludzkich działań, ale można zaryzykować twierdzeniem, że umieszcza tę sztukę w dyskursie, w którym najważniejszym mówcą był do tej pory William Szekspir. Poza próbą ukazania, jak wygląda życie w toksycznym miejscu, pośród ludzi oceniających nas na podstawie poszlak i domysłów, autor „Samotnego Zachodu” dokonał próby przeniesienia rozterek Hamleta w XX wiek.

M.Ł.: McDonagh Szekspirem współczesnym?

A.O.: Z przewrotną satysfakcją powiem: tak! Chociaż brzmi to prowokacyjnie, to temat analogii „Czaszki z Connemary” i „Hamleta” to doskonała pożywka dla dociekliwych badaczy dzieł obu autorów.

M.Ł.: Wyczerpujące analizy pozostawmy fachowcom, a my powróćmy do głupkowatego policjanta, jego jeszcze głupszego brata, gotującego chomika na zajęciach z biologii, bingo-oszustki i zmęczonego życiem, ale nie mniej przez to śmiesznego, Micka Dowd – świetnie zagranego przez Wiesława Kańtocha.

A.O.: A propos, wbrew pozorom najtrudniejsza wydała mi się rola Mairtina. Rola ta wymaga od aktora poddania się lobotomii. Ponieważ z wiadomych względów Michał Rolnicki nie mógł poddać się temu zabiegowi, dostaliśmy na scenie inteligenta grającego idiotę. Majstersztyk!

M.Ł.: Ja z rozczuleniem spoglądałam z stronę Maryjohnny, archetypicznej wścibskiej sąsiadki, do tego staruchy i pijaczki, która chyba tak jak my wszyscy zgromadzeni w tym dniu w Malarni, miała słabość do Micka Dowd.

A.O.: A zatem kciuk w górę, czy w dół?
Martin McDonagh „Czaszka z Connemary”. Przekład: Klaudyna Rozhin. Reż: Katarzyna Deszcz. Scenografia: Andrzej Sadowski. Muzyka: Krzysztof Suchodolski. Występują: Wiesław Kańtoch, Bogumiła Murzyńska, Michał Rolnicki, Wiesław Kupczak. Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, Scena w Malarni. Premiera: 19 grudnia 2007 roku.