ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (100) / 2008

Piotr Bogalecki, Violetta Sajkiewicz, Konrad C. Kęder, Wojciech Rusinek,

PISMO (W) SIECI

A A A
O krytyce i pismach artystycznych w internecie rozmawiają Konrad C. Kęder, Violetta Sajkiewicz, Wojciech Rusinek i Piotr Bogalecki.
Violetta Sajkiewicz: Spotkaliśmy się, by porozmawiać o krytyce artystycznej w sieci, jej odmianach i roli, jaką się jej przypisuje. Oczywiście, nie da się o tym zagadnieniu dyskutować bez umieszczenia go w kontekście Internetu jako takiego oraz obowiązujących w nim mechanizmów tworzenia i dystrybuowania treści kulturowych. Spróbujmy na początek wyróżnić dwa, wchodzące ze sobą w rozmaite relacje, ale najczęściej funkcjonujące w odrębnych obiegach, modele krytyki artystycznej obecnej w przestrzeni Internetu. Pierwszy to krytyka profesjonalna, która równie dobrze może funkcjonować na papierze, jak i w sieci, co udowodniły takie pisma jak „Tin”, „Latarnik” czy nasz serwis. Z drugiej strony, Internet, jak postrzega go Andrew Keen, utożsamiany bywa z kultem amatorów. Choć nie do końca zgadzam się z tą tezą, trudno całkowicie odmówić jej słuszności. Pojawia się zatem cały obszar zjawisk trudnych do jednoznacznego zakwalifikowania, tym bardziej – do włączenia w obszar krytyki artystycznej. Na przykład blogosfera, która zawiera w sobie strony poświęcone krytyce artystycznej. Dalej – różnego rodzaju portale, które zajmują się hierarchizacją zjawisk literackich i artystycznych. Tylko czy w tych przypadkach możemy jeszcze mówić o krytyce artystycznej? Przecież pojęcie „krytyki” zakłada, że mamy do czynienia z pewnym autorytetem. Krytyk to ktoś, kto wyznacza granice, kto ocenia, kto wybiera, stwarza hierarchie.

Konrad Cezary Kęder: Chciałbym zgłosić od razu pewną wątpliwość: mam wrażenie, że niezależnie od medium, które weźmiemy pod uwagę, termin „krytyka” nie jest najszczęśliwszy. Naszej współczesności bliższe byłoby chyba „wyrażanie opinii”. To ostatnie nie zakłada hieratyczności gestu...

V.S.: Czy masz na myśli „wyrażanie opinii”, czy po prostu „informowanie”?. Przecież sposób doboru informacji też jest środkiem perswazyjnym.

K.C.K.: Zdecydowanie „wyrażanie opinii” i na pewno nie „informowanie” – między tymi dwoma aktywnościami jest wyraźna granica. Odmienne są role osób, które zajmują się informowaniem społeczeństwa czy przynajmniej swoich znajomych, i osób, które wyrażają opinię. A wyrażanie opinii... dobra rzecz! Jeśli ktoś inny taką wyrażoną opinię podchwyci czy nawet skomentuje, jeśli to wyrażanie opinii jest permanentne, jeśli z czasem coś z tego wyrażania odbije się także w rzeczywistości, to wtedy, ostrożnie, można zacząć mówić o krytyce.

Wojciech Rusinek Tylko pytanie, jakie formy „gatunkowe” przybiera owo „wyrażanie opinii”, ów substytut krytyki? Jest chyba tak, że najbardziej popularne opinie na temat sieci – mieszczące się oczywiście w granicach wiedzy potocznej – są takie: w Internecie dominuje kult amatora, Internet unieważnia hierarchie. Tymczasem doświadczenie kontaktu z siecią pokazuje, że krytyka artystyczna w sieci przejmuje wiele hierarchii z przestrzeni pism papierowych, tak jakby Internet nie mógł się obyć bez punktów węzłowych, wokół których mogą się kumulować bardziej znaczące opinie. Czy w konsekwencji także formy wyrażania opinii są jedynie kopią tych, które pojawiają się w pismach papierowych? A może pojawiają się jakieś nowe sposoby uprawiania krytyki. Jakaś, no nie wiem, „krytyka dialogowa” czy „krytyka subiektywna”?

K.C.K.: Wydaje mi się, że zarysowana przez Was opozycja „papier-Internet” jest dla naszych rozważań mniej istotna. Sposób wyrażania opinii i medium, za pomocą którego tego dokonujemy, oczywiście są ważne, ale przywiązywanie nadmiernej wagi do medium wydaje mi się jednak błędem. Jeżeli chodzi o nieszczęsny papier – pojawia się on w naszej rozmowie jako fetysz – to jest on raczej postponowany. I to przynajmniej od lat 70., a więc od czasów, kiedy pałeczkę pierwszeństwa w sferze mediów przejęła telewizja. Wtedy prowadzono bardzo podobne do naszej dyskusje o krytyce. Tymczasem siła oddziaływania idzie raczej za tym czymś, co jest wyrażaną opinią. Jeśli jest ona wystarczająco mocna, to sposób, w jaki jest podana, jest drugorzędny.

Piotr Bogalecki: To jasne, że jest tak w dużej mierze, ale nie do końca. „Papier”, o którym mówisz, był jednak przed telewizją nieco innym papierem niż jest teraz. Inny jest przecież kształt i wygląd strony czy sposób edycji, inna jest rola materiałów ilustracyjnych itd. Podobnie jest zresztą z telewizją: medioznawcy mówią o modelu tzw. paleotelewizji, zakładającej odbiór bierny i totalny, oraz o neotelewizji, w której uczestniczy się aktywnie i kapryśnie, samodzielnie projektując własne kanały. Jeśli chodzi o treść komunikatu, to owszem, można zgodzić się na to, że nie ma zbyt dużej różnicy. Ale z pewnością zmienia się sposób obioru. Tu różnice są, jak sądzę, większe i lepiej widoczne, choć nie muszą być one znowu aż tak istotne, jak chcieliby wyznawcy determinizmu technologicznego. Kiedy jednak czytam tradycyjnie wydaną książkę, mam wrażenie, że robię to w inny sposób niż w przypadku materiału zamieszczonego w sieci.

V.S.: Wydaje mi się, że antagonizowanie nowych i starych mediów jest znacznym uproszczeniem. Słuszniej byłoby mówić o ciągłości ich rozwoju. Doskonale pokazuje to Lew Manovich, obalając w „Języku nowych mediów” mit cyfryzacji i interaktywności. Zanim pojawił się Internet, można było dzielić się z innymi swoimi pomysłami np. rozlepiając wlepki czy malując szablony, które skądinąd w latach 80. odegrywały w Polsce niezwykle ważną rolę w niezależnym obiegu kultury. Rzecz jasna były to inicjatywy lokalne, natomiast w przypadku treści rozpowszechnianych w Internecie mamy do czynienia z nieporównywalnie większą liczbą potencjalnych odbiorców. Zasadnicza różnica między obiegiem papierowym a internetowym polegałaby zatem na tym, że w przypadku grafomana odbijającego na własny koszt arkusze poetyckie i rozprowadzającego je wśród znajomych, mieliśmy do czynienia ze zjawiskiem funkcjonującym lokalnie, natomiast ten sam grafoman publikujący na jednym z internetowych forów poetyckich będzie mógł dotrzeć do wielu tysięcy odbiorców.

K.C.K.: Będę się spierał. Internet wcale nie jest globalny, to jest piękne złudzenie. Być może dlatego, że potencjalnie każdy człowiek na świecie może dotrzeć do tej naszej strony www, idea „pleć sieć” jest taka nośna – ale równość szans w niej to jawna nieprawda. Raz, że Internet jest zależny od obszarów językowych, dwa – nawet w ramach konkretnego obszaru językowego ruch w sieci jest mocno scentralizowany. Wielkie wortale zagospodarowują lwią część ruchu, inne strony są naprawdę rzadko odwiedzane. Zostawmy to i zastanówmy się może, czy pojawiała się różnica mentalności między redaktorami dosyć już długo funkcjonujących serwisów internetowych, a młodszymi redaktorami? Może oni do redagowania i Internetu podchodzą jakoś inaczej?

V.S.: Czy ta różnica nie wynika z różnic między opartym na koncentracji i hierarchizacji, zinstytucjonalizowanym Web 1.0 a spontanicznością „nowego Internetu” – Web 2.0, w którym zatarciu ulegają podziały na producentów i konsumentów, uczestników i obserwatorów?

K.C.K.: Nie jestem bardzo przywiązany do podziału sieci na jedynkę, dwójkę czy projektowaną od paru lat trójkę, to są raczej terminy marketingowe. I jakoś nie zauważyłem, żeby idee Web 2.0 funkcjonowały w naszych czasopismach artystycznych. Gdyby młodsi redaktorzy byli rzeczywiście zafascynowani Web 2.0, to przy tworzeniu nowych stron chodziłoby im głównie o to, by jak najwięcej osób zaangażować we wspólny projekt, by oddać inicjatywę publiczności, dać się ponieść fali. A oni chyba myślą po staremu, według zasad tworzenia redakcji. To znaczy kilka osób musi się spotkać, tworzą grupę, pojawia się lub objawia jakaś wspólna idea, wreszcie te osoby pokazują na zewnątrz to, co ich połączyło jako etykietę, logo, sposób bycia – promują to coś, co ich połączyło, co dla nich jest wartością. Oczywiście widoczne są pewne zmiany w podejściu do technologii: młodsi nie muszą już stukać w plikach tekstowych tagów htmla, a właściwie nie muszą go nawet znać, by dobre strony www prowadzić, o wiele łatwiej też umieścić teraz w sieci ruchome obrazki. No tak, to jest jakaś różnica, tylko że znowu – nie wydaje mi się ona istotna.

V.S.: Ten model właściwie nigdzie nie funkcjonuje, w gruncie rzeczy nawet w „Wikipedii”. Jak podają statystyki, w jej polskiej edycji, liczącej obecnie blisko 500 000 haseł, tylko 12 000 zarejestrowanych użytkowników dokonało co najmniej 10 edycji, zaś liczba bardzo aktywnych wikipedystów, tych, którzy mają na swoim koncie ponad 100 edycji miesięcznie, jest od dłuższego czasu stała i wynosi około 350 osób. Widoczna na tym przykładzie słabość Web 2.0 polega choćby na tym, że czynne uczestnictwo „sieciowych tłumów” sprowadza się najczęściej do zamieszczenia w Internecie własnego hasła osobowego. Bywa więc, że lokalny, mało znany poeta może pochwalić się notką dłuższą od tej, jaką napisano o Czesławie Miłoszu.

K.C.K.: Według mnie to jest kolejny przykład na to, że medium nie jest aż tak ważne, bo dokładnie tak samo dzieje się w pismach literackich. Mianowicie im dłuższa nota, tym autor mniej istotny – bo skoro wymaga rozbudowanego opisu, to widać nikt go nie zna skądinąd. Mniejsza jednak o noty biograficzne. Istotnie, gdyby się „Wikipedią” posługiwać w sposób naiwny, to można w ciągu paru minut mocno zbłądzić. Jeżeli ktoś tego typu narzędzia zna i potrafi się nim posłużyć – myślę o umiejętnym przeszukiwaniu danych, docieraniu do wiedzy, ocenianiu wiarygodności, porównywaniu źródeł – to na ich istnieniu skorzysta.

P.B.: Jeśli mógłbym wtrącić uwagę z nieco innego podwórka, chciałbym zrobić w tym miejscu mały przypis do tezy o nieistotności medium. Tak się składa, że uczę polskiego w jednym ze śląskich liceów i mam okazję na bieżąco obserwować efekty spowodowanych przez Internet zmian. Nie mówię tu tylko o związanej z nim mentalności „kopiuj-wklej”, ale o konkretnych sytuacjach, jakie wcześniej nie miałyby szans zaistnieć. Na długo przed rozpoczęciem zajęć uczniowie pierwszej klasy poznali się przez Internet, tak więc przychodząc do szkoły po raz pierwszy, dobrze znali – i od początku porównywali z realnym stanem rzeczy – swoje sieciowe autokreacje. Ci sami uczniowie prowadzą forum, na którym nie tylko wymieniają się informacjami potrzebnymi do zaliczenia szkolnych przedmiotów, ale i dzielą się własną twórczością, polecają obejrzane filmy i komentują przeczytane książki. Myślę, że można wyobrazić sobie pewne nowe formy krytyki, jakie za jakiś czas staną się udziałem tak ukształtowanych uczestników kultury. Być może więc nowa jakość dopiero się wytwarza, a synchroniczna perspektywa, jakiej używamy w naszej rozmowie nie daje szansy na jej uchwycenie? Taką szansę dałoby pewnie diachroniczne spojrzenie na historię kolejnych mediów, w przypadku Internetu o tyle trudne, że wciąż jesteśmy wewnątrz procesów, jakie uruchomił.

W.R.: Tak czy inaczej to, o czym mówicie, bardzo wyraźnie podważa kolejny mit dotyczący Internetu – mit powszechności, równości, wolności w posługiwaniu się siecią.

K.C.K.: No, na pewno jest różnica między tymi, którzy potrafią szybko dotrzeć do potrzebnej im wiedzy, a tymi, którzy w ogóle nie wiedzą, czego szukać. W ten sposób zaczynamy docierać do sensu istnienia gazet, które są tworzone w Internecie, czy robienia serwisów, które są oparte nie na dostępności czy powszechności, tylko na pewnych specyficznych kryteriach, takich jak uznanie, czy wywalczenie sobie uznania, że dana grupa osób ma wiedzę.

V.S.: Zdobycie prestiżu, niezależnie od tego, czy mówimy o tradycyjnych mediach, czy Internecie, wymaga czasu, kompetencji i szacunku dla czytelników, bo przecież pisma nie tworzy się dla siebie, lecz dla tych, którzy sięgnąwszy po nie, zechcą do niego wrócić. Dlatego zdziwiła mnie opublikowana w ramach Festiwalu Czasopism wypowiedź Łukasza Drobnika, redaktora naczelnego kwartalnika „Instynkt”, który stwierdził, że nie ma dla niego znaczenia, kiedy ukaże się kolejny numer redagowanego przez niego pisma. Oczywiście, każdy ma prawo do własnych poglądów, każdy może powiedzieć „fuck logic”, jednak takie niefrasobliwe wypowiedzi przyczyniają się do ugruntowania stereotypowych wyobrażeń o byle jak robionych pismach internetowych.

K.C.K.: Hm, wartość jego wypowiedzi jest jednak duża, bo mamy dzięki niej szersze spektrum opinii na temat możliwych strategii funkcjonowania w sieci. Natomiast czy z jej powodu mamy się cieszyć, czy martwić, to jest rzecz do zastanowienia. Ja się jakoś specjalnie nie martwię, jestem przekonany, że większość osób, nawet czynnie biorących udział w kulturze, to nie są działające z żelazną konsekwencją maszyny. Po prostu – to ciekawi i aktywni ludzie.

W.R.: Słabość naszego stosunku do Internetu jest przede wszystkim słabością tego, w jaki sposób opowiadamy sobie przestrzeń sieci. Taki chyba wniosek nasuwa się po pierwszej części naszej rozmowy. Słabość ta wynika chociażby z naturalizowania i swoistego umitycznienia papieru. Bo przecież w gazetach wydawanych w sposób tradycyjny również musiał nastąpić etap początkowy, kiedy istniał pewien chaos ideowy i organizacyjny, potem dopiero wytwarzał się stabilny układ. To, że postrzegamy papier jako twór gotowy, daje nam złudzenie, że obowiązują w nim jasne kryteria krytyczne i hierarchie autorów, natomiast w sieci rzekomo nie. Złudzenie dotyczące sieci jest z kolei takie, że stan początkowy jest postrzegany jako istota medium. Okazuje się jednak w praktyce, że i papier jest bardziej dynamiczny, i sieć jest bardziej statyczna, niż byśmy chcieli.

K.C.K.: Być może nazbyt się fiksujemy na dojrzałej formie czasopisma papierowego, a jednocześnie przymierzamy tę formę do jakichś niedojrzałych form istnienia stron internetowych. Tak traktuję blogi, choć to zjawisko akurat nie łączy się ściśle z naszą tematyką, to znaczy z krytyką i redagowaniem czasopism. O czasopiśmie można mówić, kiedy zbierze się jakaś grupka, niechby to były trzy osoby przynajmniej, między którymi zaczynają się ucierać opinie.

V.S.: Niekoniecznie! Istnieją przecież opiniotwórcze blogi, tworzone przez jednego lub dwóch fachowców w danej dziedzinie. Szalenie wyrazisty jest tu przykład blogów współpracujących z „Obiegiem”, zwłaszcza „Krytykanta” – znakomitej, autorskiej strony prowadzonej przez Jakuba Banasiaka, której formuła, mimo wszystkich różnic, nawiązywała do wyrazistej krytyki artystycznej uprawianej przed kilku laty przez Łukasza Gorczycę i Michała Kaczyńskiego na łamach internetowego „Rastra”. Opinie Banasiaka były skrajnie subiektywne, bez ogródek demaskowały epigonizm niektórych „modnych” twórców czy nieudolność kuratorów, ale walor tych sądów polegał nie tylko na ich wyrazistości, ale także na tym, że poparte były wiedzą i świetnym wyczuciem tego, co we współczesnej sztuce jest najwartościowsze. „Krytykant” stał się głośny, dzięki niemu Banasiak uplasował się na 50 miejscu w rankingu najbardziej znaczących osób w polskiej sztuce. Został też członkiem zespołu redakcyjnego „Obiegu” i.... zawiesił swoją „krytykancką” działalność.

K.C.K.: No tak, Banasiak, który początkowo nie miał swojego miejsca, więc próbował, dobitnie się wyrażając, dotrzeć ze swoimi opiniami do ludzi, którzy potrafiliby te opinie docenić. I w końcu stał się członkiem redakcji – mam więc wrażenie, że proces uredakcyjnienia przebiegł w jego przypadku pomyślnie, powinniśmy być zadowoleni.

P.B.: Czyli jednak Internet jako przestrzeń jednostkowej wypowiedzi krytycznej byłby mniej „dojrzały” niż typowy, utrwalony model pisma i redakcji? Z tego, co mówisz, może wynikać, że Internet stanowiłby rodzaj krytycznego przedszkola, które należy w miarę szybko i możliwie efektownie ukończyć, by zająć się czymś poważniejszym.

K.C.K.: Wysnułbym z tego, co mówiliśmy, zupełnie inny wniosek: z pewnego punktu widzenia nie ma różnicy między mediami powodującymi, że ludzie skupiają się w grupy. Jeżeli tylko dzięki jakiemuś medium pojawia się między ludźmi interakcja, to tylko trzeba się cieszyć i korzystać. Na pewno nie da się zrobić gazety w pojedynkę, to jest nawet fizycznie niemożliwe. Nawet gdy się pojawiają takie inicjatywy, to jeśli nie są czysto artystycznymi projektami, wykorzystującymi formę czasopisma, zawsze dążą do wytworzenia pewnej formy życia redakcyjnego. Grupa to podstawa. Zatem jeżeli będziemy skupiać się na tym, że nasi odbiorcy są być może mało wykształceni, trafiają na nasze strony przypadkowo, nic z tego, co publikujemy, nie rozumieją i – być może – niektórzy z nich uważają prezentowane przez nas treści za badziewie, to zaniedbamy istotę naszej pracy, czyli pokazywanie i opowiadanie innym ludziom, że działając w grupie byliśmy w stanie coś zrozumieć z rzeczywistości. A jeśli chcemy taki cel osiągnąć, to czy jest obecnie jakieś tańsze medium niż Internet? I, technicznie rzecz biorąc, bardziej przyjazne dla kogoś startującego od zera? Chyba nie, więc ideę korzystania z tego właśnie medium starałem się popularyzować swego czasu...

V.S.: Jednak mimo tego, że Internet staje się coraz bardziej przyjazny dla użytkowników, ciągle budzi opór. Przypomina mi się wypowiedź Pawła Dunina-Wąsowicza, który stwierdził, że nie interesuje go prowadzenie internetowej wersji „Lampy”, a przecież, czego dowodzi przykład „Obiegu”, taki dwutorowy, sieciowy i papierowy, żywot pisma nie tylko rozszerza spektrum jego czytelników, ale też pozwala na stosowanie najrozmaitszych „stylów” wypowiedzi krytycznej, także tych przynależnych do blogosfery, które nazwaliśmy tu umownie „krytyką subiektywną”. Z drugiej strony wielokrotnie pytano mnie o to, kiedy „artPAPIER” doczeka się edycji papierowych. Tymczasem, biorąc pod uwagę charakter naszego dwutygodnika, tworzenie jego drukowanego odpowiednika nie miałoby większego sensu. Nie tylko ze względu na ilość osób zaangażowanych w powstawanie pisma i środki finansowe, jakie na jego wydawanie zdobywamy, ale przede wszystkim na podwójny sposób jego funkcjonowania. Bowiem „artPAPIER” jest nie tylko „tradycyjnym”, czyli weryfikowanym przez zespół redakcyjny i regularnie ukazującym się czasopismem kulturalnym, ale także bazą danych: recenzji, rozmów z artystami, felietonów, na temat rozmaitych zjawisk literackich i artystycznych. Oczywiście nie neguję sensu tworzenia pisma, które trafia do 500 czytelników, ale Internet daje szansę na o wiele szerszy odbiór społeczny, na wyjście z gettowości. Tę możliwość dostrzegły już niektóre środowiska akademickie. Na świecie stale rośnie liczba internetowych czasopism naukowych, a część z nich zyskuje wysokie uznanie. Także serwisy oparte na mechanizmie wiki coraz lepiej radzą sobie z weryfikowaniem danych, co potwierdzają badania dotyczące wiarygodności artykułów zamieszczanych „Wikipedii” przeprowadzone na zlecenie tygodnika „Nature”. Zgodnie z przewidywaniami okazało się, że w encyklopedii internetowej jest więcej błędów niż we wzorcowym kompendium wiedzy za jakie uchodzi „Britannica”. Jednak przy okazji wyszło na jaw, że również ona, mimo swego eksperckiego charakteru nie jest nieomylna. Co zachęciło „Nature” do wprowadzenia podwójnego recenzowania tekstów – zgłaszane do magazynu artykuły są tradycyjnie oceniane przez fachowców, a jednocześnie poddawane weryfikacji przez internautów. Ten przykład podwójnej, „nowej krytyki”, mimo iż nie dotyczy bezpośrednio sztuki, przekonuje, że także użytkownicy Internetu mogą wytwarzać skuteczne narzędzia weryfikacji treści upowszechnianych w sieci.

K.C.K.: Bardzo dobry przykład merytokracji w działaniu. Internet rzeczywiście pozwala dopuścić do głosu ludzi, którzy nie mają być może formalnych patentów na wyrażanie opinii, ale którzy są faktycznie specjalistami w swojej, najczęściej bardzo wąskiej, dziedzinie. Z tego powodu to medium jest dosyć fajne. Z drugiej strony w sieci uaktywnia się całe multum nieszczęśników, którzy tylko mają poczucie, że coś wiedzą. Wróćmy jednak do kwestii krytyki artystycznej. Jeżeli dobry krytyk to jest ktoś, kto nabrał doświadczenia, ma w miarę sprecyzowane sądy o świecie, a jednocześnie krok po kroku zbudował swoją pozycję jako kogoś, kto wyraża opinie, to dla niego Internet jest wspaniałym polem do popisu. Nie ma żadnych powodów, by to wyłącznie publikacje w mediach papierowych miały być znakiem statusu.

V.S.: Problem jest chyba głębszy i ma swe psychologiczne wyjaśnienie. Weźmy choćby pod uwagę sposób funkcjonowania w powszechnej świadomości odbiorców sztuki bezprzedmiotowej. Mimo iż od dawna nikt nie podważa jej wartości, to ciągle bardziej przywiązani jesteśmy do tradycyjnych technik artystycznych. Swego czasu galerie miały spory problem z pokazywaniem i gromadzeniem dzieł sztuki konceptualnej, co w efekcie doprowadziło do sytuacji, w której dokumentację zaczęto traktować jak artefakty artystyczne.

W.R.: Mamy zatem znaczący problem ze znalezieniem różnicy między papierem a siecią. Może zaznaczałaby się ona między procesualnością a statycznością w samym tekście krytycznym. Czy sieć nie oferuje możliwości tworzenia takiej wypowiedzi krytycznej, która powstawałaby jako wynik procesu i która nie byłaby tworem skończonym, lecz włączonym zaraz w kolejny proces? Proces wymiany, dialogu, tworzenia opinii przez zderzenie wielu wypadkowych sądów. Bo jednak papier – w swojej materialności – pokazuje raczej końcowy efekt działań na tekście: namysłu, rozmów, w końcu zapisu. Szansa uchwycenia procesualność tekstu na papierze jest ograniczona. Natomiast sieć otwiera szerokie pole możliwości dla takiej krytyki, która nie zamykałaby się w tekście rozumianym jako pewien twór skończony. Tylko czy rozmawiamy o czymś realnym? Było kiedyś miejsce, gdzie mogła powstać tego typu krytyka – „Literatorium”. Teksty funkcjonowały na tym forum przede wszystkim jako inicjacja dyskusji. Zapisało się mnóstwo osób, ale ten sposób uprawiania krytyki nie chwycił. Pytanie – skąd wziął się upadek tego projektu? Czy z nadmiernego przywiązania do modelu krytyki jednostki, autorskiej sygnatury? Czy taka krytyka – nazwijmy ją dialogową – jest w ogóle możliwa?

K.C.K.: Byłem od początku sceptycznie nastawiony do pomysłu spędzenia mocnych osobowości krytycznych w jedno miejsce. Wydawało mi się, że produktywny dialog nie polega na przerzucania się bon motami, rywalizacji kto kogo przegada, to także kwestia namysłu nad tym, co drugi człowiek chce nam powiedzieć. Nie wiem, czy to się da zrobić w trybie dyskusji on-line. Bywa, że z niektórymi problemami trzeba się przespać, a na szybko „puszczane w eter” opinie mogą się okazać zwykłymi bredniami, wynikiem przypadkowych skojarzeń. Dla mnie nieatrakcyjność tego projektu polegała na tym, że zmuszała uczestników do pewnej powierzchowności. Tymczasem większość zaproszonych była przyzwyczajona do „nie-powierzchowności”, do skupiania się na istocie rzeczy.

W.R.: No i warto dodać jeszcze jedno – wizja procesualnego (dialogowego, olinkowanego, jakkolwiek to rozumieć) tekstu krytycznego jest może atrakcyjna, ale chyba tylko jako pomysł. W praktyce pewnie wolelibyśmy czytać klasyczne recenzje, eseje czy szkice. Podobny los spotkało początkowe zachłyśnięcie się hipertekstem, który miał być rzekomo końcem tradycyjnie rozumianej prozy. I co? Przygoda z hipertekstem nie przyniosła interesujących i popularnych realizacji.

V.S.: Wracając do poruszonej przez Wojtka kwestii „autorskiej sygnatury”. W świecie nauki istnieje powszechna świadomość tego, że samodzielnie niczego nie można osiągnąć, że o wynikach pracy decyduje zespołowy wysiłek. Tymczasem w szeroko rozumianej humanistyce i sztuce ciągle istnieje silne, choć być może naiwne, przeświadczenie o niepowtarzalności jednostkowych wypowiedzi...

K.C.K.: Ale co mądrzejsi pisarze akcentowali i akcentują zwykle swoje zadłużenie u poprzedników, w dziełach innych pisarzy. Tak czy tak, jeśli mówimy o krytyce artystycznej, to mówimy o sieci weryfikatorów, które starają się na różne sposoby „kontrolować” dzieła czy opinie twórców. No i po to są chyba czasopisma, by było na to miejsce, mam też wrażenie, że na im większą skalę się to dzieje, tym lepiej. Kiedy sieć weryfikatorów jest gęsta, trudniej kogoś oszukać, trudniej na byle plewy nabrać.

V.S.: Zatem nie można mówić o „krytyce w sieci” bez „krytyki sieci”, bez uzmysłowienia sobie, że jednym z zadań, jakie powinny postawić przed sobą zarówno czasopisma, jak i różnego rodzaju społeczności internetowe, jest wypracowanie własnych narzędzi krytycznych. Choć ostatecznej weryfikacji ich wysiłków dokonają rzecz jasna sami użytkownicy sieci.
Zapis i redakcja: Wojciech Rusinek.