ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (101) / 2008

Magdalena Mrowiec,

CIĘŻKIE CZASY, PANIE TODD

A A A
„Wśród ulic, które rój lichwiarzy wykupił wraz z Tamizą mętną, błądzę – i widzę w każdej twarzy słabości i niedoli piętno” – w taki sposób William Blake zapraszał na przechadzkę po Londynie końca XVIII wieku. Miasto-moloch, pełne „klątw i dziecięcych krzyków”, młodocianych prostytutek niosących „śmierć i zarazę” prosto w „małżeńskie łoża”, ciemnych ścian kościołów i „spływających krwią pałaców” to także antycypacja Londynu z samego serca epoki wiktoriańskiej. Kilka lat temu zaproszenie do tego dziewiętnastowiecznego „jądra ciemności” przyjęli bracia Albert i Allen Hughes, realizując film „Z piekła rodem” (2001), w którym w mrocznych zaułkach miasta i oparach opium Kubę Rozpruwacza (Ian Holm) tropił nie do końca kryształowy oficer policji (Johnny Depp). Dziś do miejsca, gdzie zalega „szatańskich młynów mrok”, zabierają nas znakomity reżyser Tim Burton oraz ten sam niepowtarzalny Johnny Depp. I tak jak film braci Hughes powstał jako adaptacja słynnego komiksu Alana Moora, tak dzieło Burtona jest przeniesieniem na ekran broadwayowskiego musicalu Stephena Sondheima.

Mroczny, wspaniały, zaciągnięty mgłami i zasysający do swego wnętrza jak bagno Londyn jest scenerią niepokojących wydarzeń związanych z osobą golibrody Sweeneya Todda (Johnny Depp). Sama postać morderczego cyrulika nie wzięła się znikąd – był on, podobnie jak Kuba Rozpruwacz, rodzajem miejskiej legendy, rozpowszechnianej przez plotkę i popularne pennies dreadful. A w miejskich legendach, jak wiadomo, znajdzie się miejsce dla wszelakich okropieństw. Na przykład dla golibrody, szlachtującego swych klientów w imię zemsty za odebraną i zhańbioną żonę. Dla jego wspólniczki, pani Lovett (Helena Bonham Carter), która w myśl mieszczańskiej cnoty oszczędności oraz w imię zasady „nic nie może się zmarnować” pakuje trupy nieszczęsnych klientów do swych pasztecików, którymi wkrótce będzie zajadać się cały Londyn. Znajdzie się nawet miejsce dla biednego sieroty, Toby`ego (Ed Sanders), rodem z powieści Dickensa, który nie jest co prawda smutnym Kominiarczykiem, ale również bywa wykorzystywany przez kolejnych „opiekunów” (co jest mu osładzane codzienną porcją ginu). Czemu jednak służy owa Burtonowska parada makabry o oczach podkreślonych ciemnymi cieniami, ubrana w poszarpane, acz gustowne czarne koronki, a sowicie podlana ciężkim sosem krwi?

Nieustanne karczowanie

Zastanówmy się najpierw, czym właściwie jest ów codzienny rytuał golenia, któremu poświęca się profesjonalnie każdy golibroda. Stanowi on, jak mówi Krystyna Koziołek, rodzaj iście syzyfowej pracy – nieustanne karczowanie rozpleniającej się na powierzchni naszego ciała Natury, która (zwłaszcza w społeczeństwie wiktoriańskim) powinna pozostać w ukryciu. Gdy natura za bardzo się rozpleni, jej wybujałość staje się groźna – tak jak niepowstrzymane rozrastanie się żywej tkanki jest po prostu śmiertelnym nowotworem. Dlatego kultura wyposaża nas w niezbędny oręż przeciwko naturze – stąd rytuał przycinania, wygładzania, golenia („teraz moje ramię jest znowu kompletne” – mówi Sweeney Todd, trzymając swoje odzyskane brzytwy).

Golenie służy więc życiu, jest ciągłym (choć krótkotrwałym) oczyszczaniem się z nalotu śmierci, który w nas tkwi, nieustającą walką przeciw działającemu na naszą niekorzyść czasowi. Dlatego też cyrulik (nieprzypadkowo kojarzący się z lekarzem – tym, który potrafi upuścić krwi) to zawód zaufania społecznego – zwłaszcza w epoce sprzed wynalezienia żyletek. Ofiary w błogiej nieświadomości całkowicie zawierzają naszemu golibrodzie, w zupełnym spokoju obnażając swe gładkie szyje przed jego „przyjaciółmi” (tak Sweeney nazywa komplet swym srebrnych brzytew). To oddanie ma zresztą posmak seksualnej powolności – takie nieprzyzwoite (acz konieczne, niestety) odsłonięcie ciała w czasach, gdy zasłaniano nogi fortepianom (żeby nikogo nie zgorszyć, rzecz jasna)!

Ogolić na zero

Uderzający jest fakt, jak ostro (dosłownie) postępuje Sweeney Todd ze swoimi znakomitymi klientami. „Demoniczny” golibroda, podpowiada nam wprost tytuł – a demon to przecież obcy, niesamowity, ten, który przychodzi „stamtąd”, spoza naszego świata. Również grany przez Deppa cyrulik przybywa z dalekiej Australii, zmieniony nie do poznania przez upływ czasu i pobyt w więzieniu. Z trupa szczęśliwego golibrody Benjamina Barkera rodzi się nieznany nikomu Sweeney Todd (czyż samo to imię nie brzmi jak odgłos ostrzonej brzytwy?). Głównym celem napędzającym jego istnienie staje się zemsta.

Pan Todd nie dba bowiem o odnalezienie córki, nie upewnia się nawet, co stało się z jego żoną po gwałcie dokonanym przez okrutnego sędziego Trupina (Alan Rickman) – interesuje go jedynie wendeta. I jest to zemsta dokonana z iście bajronicznym rozmachem. Jak pisze Ireneusz Opacki, pomsta w wykonaniu romantyków była wyborem tragicznym, ale zawsze wzniosłym – choćby dlatego, że dążenie do niej bohaterowie romantyczni przypłacali swoim życiem, samozniszczeniem – fizycznym oraz moralnym. Nasz golibroda tymczasem bierze się do rzeczy w sposób dość metodyczny i skrupulatny – zaczyna bowiem od opracowania specjalnego fotela-machiny, która transportuje ciała prosto do piwnicy, gdzie czekają już na nie wielka maszynka do mięsa oraz piec pani Lovett. Golenie, które miało odnawiać i odradzać do życia, staje się w wykonaniu pana Todda goleniem przedśmiertnym. Inicjacja, którą jest przecież rytuał pozbywania się zarostu (golenie jest związane z wchodzeniem w wiek męski, także z przygotowaniem do ważnych momentów życiowych), staje się inicjacją w śmierć, natomiast narzucane na ciała klientów białe prześcieradło – pośmiertnym całunem. „To będzie najdokładniejsze golenie na świecie” – zwraca się golibroda do znienawidzonego sędziego. Bo też do czego warto się w życiu lepiej przygotować niż do śmierci?

Rusza więc „szatański młyn” zbrodni, w którym para prawdziwych profesjonalistów – pan Todd i pani Lovett – radzi sobie z prawdziwie taneczną swobodą. „Ciężkie czasy, panie Todd” – zwraca się do cyrulika w czarująco wyśpiewanym duecie partnerka, gdy wspólnie wybierają przyszłe co tłustsze kąski do potraw pani Lovett (ksiądz ma tutaj na przykład znaczną przewagę nad wymizerowanym poetą). Wyposażony w swe srebrne brzytwy niczym w kosę, precyzyjny Sweeney Todd, szalony w swej metodyczności, staje się londyńską Śmiercią, porywającą do swego tańca wszystkich, bez względu na sentymenty. Wszak der Tod oznacza w języku niemieckim śmierć.


W zwierciadle ostrym jak brzytwa

Dlaczego jednak ktoś taki jak Sweeney Todd, uosobienie bezwzględnej Śmierci, musiał się w ogóle pojawić (pamiętajmy, że mamy tu do czynienia z osnutą na „faktach autentycznych” urban legend prosto z dziewiętnastowiecznej metropolii, a nie z czystą fantazją twórców)? Jak do tego doszło?

Golibroda opowiada o tym swojemu młodemu towarzyszowi podróży. W lirycznym, pełnym tłumionej pasji wyznaniu słyszymy, że niegdyś był on szczęśliwym, zakochanym bez pamięci mężem i ojcem. W tym momencie prowadzona ręką Dariusza Wolskiego kamera prezentuje nam zgoła odmienny obraz ukazanego w retrospekcji Londynu: złote, sielskie miasto, pełne obfitości, istny raj na ziemi. Lecz to tylko nostalgiczna pamięć pana Barkera idealizuje w ten sposób miejsce, gdzie zdarzyło mu się zaznać szczęścia i dobra. Londyn nie jest bowiem miastem, gdzie cnota i miłość mogą kwitnąć – wręcz przeciwnie, są one wyzwaniem rzuconym tym, którzy posiadają władzę, także władzę niszczenia cudzego szczęścia. Pan Todd poniewczasie zdaje sobie sprawę, że jego winą była paradoksalnie niewinność – swą karę odsiedział bowiem za bycie naiwnym. Publiczne okazywanie szczęścia, manifestowanie piękna to skazanie samego siebie na zostanie ofiarą (sędzia reaguje błyskawicznym aresztowaniem konkurenta do pięknej kobiety).

Londyn jest miejscem, gdzie rządzi „pomiot szatana”, a „czarownica” przyrządza ucztę, jak mówi stara żebraczka (szalona, czyli ta, która wie i widzi więcej). To miejsce odwróconego porządku, czego wyrazistą figurą jest zbrodniczy bal maskowy w domu sędziego. Zdarzyć się tu może wszystko, co najgorsze – byle w majestacie prawa, z imieniem Boga na ustach lub w ukryciu, z zachowaniem wszelkich mieszczańskich pozorów. Niewinność i wina zamieniły się całkowicie miejscami – uosobieniem zbrodniarza, skazanego na haniebną śmierć, któremu „może Bóg przebaczy winy”, jest kulący się w ławie oskarżonych chłopczyk. „Wszyscy zasługujemy na śmierć” – komentuje wyrok z niezmąconym spokojem sędzia, nietknięty rzecz jasna śladem wyrzutów sumienia. Tę diagnozę w całej rozciągłości potwierdza golibroda z Fleet Street – nie karze on bowiem jedynie winnych katastrofy jego rodziny, karze wszystkich. Karze miasto, sam niepostrzeżenie stając się wcieleniem jego reguł – ci bowiem, którzy przychodzą do pana Todda, zawinili tym samym, czym on przed sędzią: niczym. Naiwnością (przypomnijmy o pełnym zaufania oddaniu w ręce golibrody swoich ciał). Wszystkim. Tym, że współtworzą miasto-moloch, miasto-potwora: Londyn, „najpiękniejsze miejsce na ziemi”, jak śpiewa ironicznie pan Todd.

W brzytwie Sweeneya Todda przegląda się więc nie tylko on sam, ale także prawdziwy Londyn – ten nie wygładzony, nie przystrzyżony, lecz ogołocony (ogolony) z tak czule pielęgnowanych pozorów. Gdzie zbrodnią jest niewinność i szczęście, a prawdziwa wina uchodzi bezkarnie, nikt wszak się nią nie interesuje. Gdzie machina prawa stoi ponad sprawiedliwością i służy temu, by podtrzymać rządy tych, którzy mają władzę. Gdzie pod płaszczykiem cnót kwitnie zasada „człowiek człowiekowi wilkiem”, a jedzenie, które powinno służyć życiu, okazuje się kanibalistyczną ucztą na trupach. Londyńczycy prezentują się tutaj jako żwawo uwijające się na padlinie robaki, a całe miasto jako podszyte pustką i nicością.

Podobnie puste, choć na pozór gorączkowe i celowe, jest „uwijanie się w interesach”. Pani Lovett jest tylko odrobinę gorsza od swojej konkurencji, która do pasztecików dodaje zdechłe koty i psy (wszak ciężkie czasy nastały, panie Todd). A przecież powodzenie w interesach jest w społeczeństwach protestanckich, jak dawno pokazał Max Weber, uważane za świadectwo cnót, szczególnej łaski bożej. Okazuje się ono jednak skutkiem zbrodniczych przedsięwzięć. Ale interes się kręci – napędza go przemyślna reklama, owa dźwignia handlu, w którą zaangażowano pomysłowe sieroty (znakomita jest piosenka, którą Toby najpierw zachwala „cudowny” środek na porost włosów, a później „przepyszne” paszteciki pani Lovett).

W filmie Tima Burtona Londyn jest bezdusznym molochem, maszyną. Taką właśnie, jak ta zaprezentowana w działaniu w pierwszej scenie filmu – wielką maszynką, mielącą ludzkie mięso na pokarm dla kolejnego ludzkiego mięsa. Samowystarczalnym złem, miejscem, gdzie najpierw przegrywają naiwni, ale wkrótce także wszyscy inni. Jego alter ego to zakład dla obłąkanych, słynne Bedlam – różniące się od miasta tym jedynie, że nie panuje tam wszechogarniająca władza pozorów i manier, a rozwichrzone włosy nie są przystrzyżone (choć w końcu obcina się je na peruki dla cnotliwych obywateli).

Taki Londyn odbija się w srebrnych brzytwach pana Todda. Wspaniała scena pikniku szatańskiej dwójki i Toby`ego obnaża także nicość marzeń „porządnych mieszczan”. Śnią oni (jak pani Lovett) o domku nad morzem, gdzie można będzie w końcu zamieszkać po spłaceniu długów miastu. W imię tej sielanki trzeba oczywiście napiec odpowiednio dużo pasztecików. Jednak naburmuszona mina Johnny`ego Deppa, ubranego w genialny kostium kąpielowy, mówi sama za siebie, podobnie jak głębokie cienie pod jego oczyma. I tak jak gra aktorów (podobnie jak makijaż, nawiązujący częściowo do teatru ekspresjonizmu, gdzie przedstawiano raczej niż wcielano się w postać) jest pełna dystansu i ironii, tak też dystansuje się od podobnych mrzonek pan Sweeney Todd.
„Sweeney Todd – demoniczny golibroda z Fleet Street” („Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street”). Reż.: Tim Burton. Scen.: Stephen Sondheim, John Logan. Obsada: Johnny Depp, Helena Bonham Carter, Alan Rickman, Ed Sanders, Sacha Baron Cohen. Gatunek: musical / thriller. USA / Wielka Brytania 2007, 116 min.