ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (101) / 2008

Błażej Bacia,

„TO NIE JEST KRAJ DLA STARYCH LUDZI”, CZYLI DANSE MACABRE BRACI COEN

A A A
O dwóch takich…

Do szerszej świadomości społecznej Joel i Ethan Coenowie wdarli się w 1991 roku. Ich „Barton Fink”, którego scenariusz powstał niejako przypadkiem w chwili kryzysu twórczego związanego ze skryptem „Ścieżki strachu”, zdobył Złotą Palmę w Cannes. Opowieść o – nomen omen – żydowskim autorze scenicznym przeżywającym twórczą zapaść wprawiła w zachwyt festiwalową publiczność, a braciom przydała aurę cudownych dzieci kina amerykańskiego. Była to trzecia z kolei – po „Seks, kłamstwa i kasety wideo” Stevena Soderbergha (1989) oraz „Dzikości serca” Davida Lyncha (1990) – Złota Palma dla filmu amerykańskiego, zwiastująca renesans kina zza oceanu, które w latach 80. przeżywało artystyczny zastój.

Jednak wśród ogólnych zachwytów Coenowie w dość osobliwy sposób zdefiniowali się jako artyści. Na konferencji prasowej dziennikarze zasypywali twórców pytaniami o inspirację prozą Kafki, wskazując co rusz w „Bartonie Finku” odpowiednie fragmenty. Sami bracia nie kryli zdziwienia takim porównaniem. Mówili, że inspiracji powinno się raczej upatrywać w kinie Polańskiego (ówczesny przewodniczący jury) oraz Kubricka i otwarcie przyznawali, że Kafki nigdy nie czytali. Nie znaczy to wcale, że Coenom obce są umysłowe i artystyczne prądy kultury. Pochodzą z rodziny z wielkimi tradycjami intelektualnymi, są dziećmi nauczycieli akademickich. Joel studiował reżyserię, a Ethan obronił dyplom z filozofii pracą na temat Wittgensteina. Konferencja w Cannes, a także wiele późniejszych wypowiedzi braci Coen, pokazują przede wszystkim, że nie należy przykładać do ich dzieł europejskich miar kina. Twórcy co chwila uświadamiają nam także, że wszelkie interpretacje ich filmów mogą bardzo łatwo przerodzić się w nadinterpretacje.

Kino braci Coen to zjawisko, które wywodzić należy przede wszystkim z amerykańskiej tradycji filmowej i telewizyjnej. Jest jej naturalnym dzieckiem i niejako mieszanką różnych genów: klasycznej komedii lat 30. i 40., filmu noir, musicalu, westernu i wielu innych wpływów. I stąd zapewne uwielbienie członków Amerykańskiej Akademii Filmowej dla tej pulchnej twórczości. Odnajdywanie bowiem tropów gatunkowych i kulturowych w dorobku Coenów jest z pewnością zajęciem tyleż satysfakcjonującym, co owocnym.

Co ciekawe, choć bracia wyrastają z kina popularnego w sposób niezwykle samoświadomy, nigdy nie odnieśli większego finansowego sukcesu poprzez zrealizowanie filmu skierowanego do szerszej publiczności. Jedynie „Raising Arizona” (1987) przyniósł imponujący wynik kasowy. Kolejne produkcje przeznaczone dla „popcornożernej” widowni (w szczególności „Okrucieństwo nie do przyjęcia” z 2003 roku i „Ladykillers: Zabójczy Kwintet” z 2004 roku) pokazują, że Coenowie często zapadają na „syndrom Bartona Finka” – przy naciskach producenckich i braku wolnej ręki ich ekranowe pomysły po prostu się sypią.

Dorobek reżysersko-producenckiego tandemu nie jest jednorodny; poszczególne obrazy cechuje nacisk na różne aspekty sztuki filmowej. „Śmiertelnie proste” (1984) jest jednym z najciekawszych filmów ekspresjonistycznych, „Big Lebowski” (1998) to z kolei absurdalna komedia pomyłek z kryminalną intrygą i soczystymi dialogami, a wartość „Hudsucker Proxy” (1994) tkwi w zjawiskowej inscenizacji i inspiracjach filmami lat 50., podczas gdy „Bracie, gdzie jesteś?” (2000) łączy nutę południowej ballady z archetypiczną fabułą „Odysei” Homera. Mimo szczerej i deklarowanej programowo ludyczności, nie brak w tym kinie tematów poważnych i ostatecznych. Rozdarcie między sztuką wysoką i niską, powagą a żartem, znajdujące najpełniejszy wyraz w obecnej na płaszczyźnie zarówno języka, jak i obrazu, nieodłącznej grotesce, jest z pewnością znakiem firmowym stylu Coenów.

Dobry, zły i brzydki?

„To nie jest kraj dla starych ludzi” opowiada historię teksańskiego robotnika, Llewelyna Mossa (Josh Brolin), który przypadkowo znajduje na pustyni kilka samochodów wraz ze zwłokami meksykańskich handlarzy narkotyków. Przy jednym z trupów bohater odkrywa walizkę z dwoma milionami dolarów. Pokusa jest wielka, ale wraz ze zdobyciem fantu bohater podpisuje na siebie wyrok. W pościg za Llewelynem rusza psychopatyczny płatny zabójca Anton Chigurh (Javier Bardem) uzbrojony w pneumatyczny pistolet do zabijania bydła. Mossa i jego żonę (Kelly MacDonald) stara się ochronić lokalny szeryf Ed Tom Bell (Tommy Lee Jones), dla którego ma to być jedno z ostatnich wyzwań przed emeryturą.

Największy do tej pory sukces artystyczny Coenów jest w teorii kolejną śmiertelnie prostą historią okraszoną krwią, absurdem i humorem o wyjątkowo czarnym odcieniu. Fabuła jednak nie jest ich oryginalnym tworem, ale adaptacją powieści Cormaca McCarthy’ego pod tym samym tytułem (adaptacją, jak widać, na tyle dobrą, że zasłużyła na Oscara). Twórczość McCarthy’ego w dużej mierze przynależy do nurtu literatury zwanego przez Amerykanów southern gothic. Jego powieści pokazują realia życia w tzw. amerykańskim „pasie biblijnym” (warto odnotować, że to nie pierwsza wizyta Coenów w realiach Południa, tam właśnie osadzona jest akcja „Bracie, gdzie jesteś?” i „Ladykillers”) w krzywym zwierciadle groteski. Od pierwszych scen estetyka ta miesza się z czymś doskonale każdemu widzowi znanemu – z ikonografią westernu. W pewnym momencie wydawać się nawet może, że „To nie jest kraj dla starych ludzi” podejmuje, wzorem klasyki westernowej, tematykę moralności, a oglądanie tego filmu w kluczu „grzech-kara” może odkryć prawdziwy sens przekazu. Llewelyn działa w końcu pod wpływem najniższego instynktu – zachłanności i chęci posiadania. Znamienna jest w tym wypadku scena, w której dręczony wyrzutami sumienia bohater jedzie w nocy zawieźć wodę ostatniemu konającemu gangsterowi. Dopiero tym przypływem samarytanizmu ściąga na siebie nagonkę szalonego mordercy i meksykańskiej mafii, choć mógł wcześniej zniknąć jak duch.


W istocie rzeczy jednak Coenowie nie snują opowieści o zbrodni i karze. W ich filmie co rusz giną ludzie przypadkowi, a sam morderczy Chigurh nie tyle jest realną personą, co alegorią śmierci z kosą. Przenosi to film z poziomu moralitetu do rangi dramatu egzystencjalnego. Pierwiastki egzystencjalne (a z nimi poetyka noir) to oczywiście nieodłączny element twórczości braci Coen. Pojawiają się one w „Ścieżce strachu” (1990), „Bartonie Finku”, „Fargo” (1996), dominują w „Człowieku, którego nie było” (2001). W „To nie jest kraj dla starych ludzi” uzyskują wyraz bodaj najpełniejszy i głęboko przejmujący, czyniąc z niego chyba najbardziej mroczny i wyprany z humoru film Coenów.

Trop westernowy (moralny) jest nie do końca trafny również z bardziej prozaicznych powodów. Western w swym klasycznym wydaniu stanowi od początku do końca opowieść precyzyjną, zbudowaną jak nowela lub mit. W najnowszym dziele Coenów jest inaczej: mniej więcej po trzech czwartych filmu intryga niejako się zamyka. Nie można w tym miejscu zdradzić zbyt wiele, gdyż zepsułoby to przyjemność śledzenia losów bohaterów, choć właśnie owo zamknięcie i ostatnie sekwencje potwierdzają najbardziej egzystencjalną wymowę dzieła. Jednocześnie, w przeciwieństwie do westernu, a nawet post-westernu czy „kwaśnego” westernu lat 70., narracja w filmie Coenów jest niejednorodna i poszarpana. Ponadto intryga nie opiera się na opozycjach (dobro – zło, bohater – złoczyńcy, wnętrze – zewnętrze społeczeństwa, natura – cywilizacja), a bohaterowie (może poza Chigurhem) nie są w żaden sposób wyjątkowi społecznie.

Pod względem prawideł sztuki filmowej nowemu dziecku Coenów nie można nic zarzucić. Statyczne, krystalicznie czyste zdjęcia Rogera Deakinsa to już wizytówka „stylu Coen” od czasów „Bartona Finka”. Co jednak interesujące, obraz zupełnie pozbawiony jest komentarza muzycznego. Zabieg ten nie tylko pozwala na swobodę odbiorczej interpretacji, ale też umożliwia zastosowanie kilku arcyciekawych rozwiązań. Szczególne wrażenie robi scena z Chigurhem i Wellsem (Woody Harrelson). Gdy ten drugi oczekuje egzekucji z rąk psychopaty, ciszę przerywa nagły dźwięk telefonu – odgłos niemalże z zaświatów. Wrażenie jest naprawdę piorunujące.

Interesujący może się wydać fakt, że w najlepszym według Amerykańskiej Akademii filmie 2007 roku nie ma żadnej roli pierwszoplanowej. Llewelyn Moss, Anton Chigurh i Ed Tom Bell to postacie, które dzielą się czasem ekranowym niejako po równo. Josh Brolin miał zagrać przeciętniaka i to właśnie robi. Ten skądinąd bardzo utalentowany aktor nie uzyskał niestety większego pola do popisu i wciąż czeka na swoją wielką rolę. Javier Bardem oszczędną grą aktorską i niezwykłą fizycznością stworzył na ekranie jeden z najoryginalniejszych i najbardziej przerażających czarnych charakterów w dziejach kina. Każde pojawienie się Chigurha powoduje jakiś niewymowny lęk, trudno się więc dziwić, że Oscar za tę rolę był właściwie przyznany w chwili ogłoszenia nominacji. Z kolei występu Tommy’ego Lee Jonesa trudno nie odnieść do jego dwóch wcześniejszych świetnych kreacji. W „To nie jest kraj…” widzimy przede wszystkim postać zupełnie odmienną od charyzmatycznego gliniarza Samuela Gerarda ze „Ściganego” (przypomnijmy, że aktor dostał Oscara za tę rolę). Ed Tom Bell to zmęczony życiem prowincjonalny stróż prawa, powolny jak upływ czasu na teksańskiej prowincji. Przypomina o wiele bardziej szafarza ludowej sprawiedliwości z „Trzech pogrzebów Melquiadesa Estrady” (2005). Rola Tommy’ego Lee Jonesa w filmie Coenów to zarazem kolejny po „Trzech pogrzebach…” występ w znanych realiach pogranicza teksańsko-meksykańskiego, a także ponowne spotkanie z filozoficzną tematyką, której widać ta sceneria wyjątkowo sprzyja.

Powrót do sprawdzonej estetyki i tematyki („Ścieżka strachu”, „Fargo”) oraz perfekcyjne wykonanie warsztatowe sprawiły, że Coenowie zgarnęli najważniejsze nagrody amerykańskiego przemysłu filmowego, a na scenę Teatru Kodaka wychodzili aż trzy razy (Oscary za najlepszy scenariusz adaptowany, reżyserię i najlepszy film). Tegoroczna gala uzmysłowiła nam, że Amerykanie potrafią docenić i nagrodzić złotą statuetką także kino głęboko pesymistyczne, trudne w odbiorze, mało widowiskowe, nieco surrealistyczne i niezaangażowane politycznie czy społecznie, ale przy tym kino dobrze skrojone, trzymające w napięciu, takie, które nie umiera wraz z końcem seansu, lecz zaczyna wieść po projekcji swój „drugi żywot” w głowie widza.
„To nie jest kraj dla starych ludzi” („No Country For Old Men”). Scen. i reż. Joel Coen, Ethan Coen. Obsada: Josh Brolin, Tommy Lee Jones, Javier Bardem, Woody Harrelson. Gatunek: dramat. USA 2007, 122 min.