BEZKONFLIKTOWY, SWOJSKI ESKAPIZM
A
A
A
Powieść Pera Pettersona „Kradnąc konie” nie jest może aż tak egzaltowana, jak sugerowałby tytuł, lecz międzynarodowy rozgłos, którego się doczekała, obiecuje nieco zbyt wiele. Doceniona przez krytykę literacką i uhonorowana licznymi nagrodami, wysoko notowana na listach bestsellerów, idealnie wpasowuje się w potrzeby publiczności, która tęskni do innego, a jednak realnego świata; publiczności, która potrzebuje odmiany i egzotyki, ale w dobrze znanych, bezpiecznych granicach. Taki bezkonfliktowy, swojski eskapizm dla każdego. Petterson opowiada o dojrzewaniu i pierwszych, autentycznych doświadczeniach w świecie minionego ładu, zarazem jednak ten świat znajduje się tuż obok, chodzi bowiem o nietkniętą przez cywilizację i nowoczesność norweską prowincję. Powieść została napisana z prostotą i świeżością, jest w niej swego rodzaju lekkostrawna potoczystość, na szczęście umiarkowana, bezpretensjonalna. Jej fabuła opiera się ponadto na tradycyjnych konwencjach literackich i stereotypach kulturowych. Niesie pocieszenie i ukojenie. Wszystkie elementy komponują się w niej z niewymuszoną, choć dość staroświecką, elegancją. Trudno zaufać takiej, przesadnie wygładzonej, literaturze.
Po śmierci żony i siostry 67-letni Trond Sander wyprowadza się do lasu, by spełnić swoje marzenie o całkowitej samotności. Pragnął jej całe życie, nawet wtedy, kiedy był szczęśliwy, a, jak stwierdza, bywał taki często. Żona i siostra nazywały go żartobliwie chłopcem w złotych spodniach, chłopcem, który sięgając do kieszeni, za każdym razem wyciągał błyszczącą monetę. Był to czas zaufania do siebie, stan pozbawionego refleksji zadowolenia i wewnętrznego pogodzenia. Trond traci tę pewność wraz ze śmiercią bliskich i zbliżającą się starością; nie wie już, „jakie śmieci nosi w kieszeniach”. Przyjazd do lasu jest jednak, początkowo nieświadomym, powrotem. Nad jeziorem mieszka bowiem jeszcze jeden samotnik. Nazywa się Lars Haug, ale dopiero we śnie Trond przypomina czas i miejsce, kiedy go poznał. Było to, niezwykle dla bohaterów znaczące, lato 1948 roku. Rozpoznanie Larsa staje się impulsem do wspomnień, ot, naiwny już i wyświechtany efekt magdalenki. Narracja Tronda będzie więc przeplatać dwie czasoprzestrzenne płaszczyzny: przełomowych wakacji, które wprowadziły go w dorosłość i męskość, oraz jesieni, kiedy w domu nad jeziorem oswaja starość i wycofuje się z aktywnego życia.
Wywoływanie przeszłości przekształca się w dość banalną fabułę o inicjacji i dojrzewaniu. Trond i jego przyjaciel Jon, starszy brat Larsa, czerpią wzorce z kowbojskich powieści, a ich ulubioną zabawą jest kradzież koni. Przygodowe wyprawy chłopców przerywa rodzinny dramat. Ale Trond ma jeszcze ojca, który jest dla niego całym światem, wzorcem najwyższym, czułym prawodawcą i herosem. Tak zabsolutyzowana figura musi oczywiście pozostać bezimienna. Ojciec sprawuje pieczę nad momentami przejścia, i choć raczej nie angażuje się w nie bezpośrednio, jego wzrok cały czas towarzyszy chłopcu. Ponadto ojcowska obecność sprawia, że świat jest bezpieczny, a prawdziwe ryzyko – niemożliwe. Odgrywanie przygód, eksploracja przyrody, symulowanie działań bezprawnych, jak kradzież koni, odbywają się w gruncie rzeczy przy milczącej zgodzie ojca. Zezwolenie na nowe doświadczenia nie ma zachęcić chłopca do przekraczania granic, wydaje się raczej sprawdzianem posłuszeństwa prawu. Chłopak chętnie przystaje na te niepisane reguły, stwierdza na przykład: „pomyślałem, że to typowe dla mojego ojca – zabrać mnie tak daleko, jak tylko się da, ale żeby wciąż to miejsce nazywało się Norwegią, lecz nie zadawałem żadnych pytań, dlaczego właśnie tutaj, bo on wystawiał mnie jakby na próbę, a ja nie miałem nic przeciwko temu. Ufałem mojemu ojcu”.
Ojciec ustanowi podstawę tożsamości Tronda na całe późniejsze życie, a jego przykazanie – „sam decydujesz, kiedy ma boleć”, stanie się receptą na wszelkie życiowe trudności. Szacunek i przywiązanie do niego nie ustaną nawet wówczas, gdy ten zdradzi syna. W końcu chłopaki nie płaczą, a w powieści Pettersona twarda męskość, szorstkość i posępna powaga stają się wyznacznikami godnego postępowania. Cóż, co u Hemingwaya bywa seksowne, w norweskim lesie może okazać się przaśne. Obraz świata jest tu więc do cna patriarchalny, i jest to, niestety, patriarchat niewidzialny i bezkonfliktowy, nie ukazuje bowiem swego brutalnego oblicza, nie używa przemocy, stanowi raczej, wraz z przyrodą, składnik naturalnego i oczywistego ładu. Powieść o mężczyznach ma pewnie prawo być męska i „chłopacka”, ale odrobina intelektualnej i fabularnej komplikacji nie zaszkodziłaby jej doprawdy; cóż, kiedy autor chce, by narrator poszukiwał właśnie egzystencjalnej prostoty i ograniczał do minimum refleksję intelektualną.
Ponadto jeszcze tamtego lata Trond odkryje, że historia ojca w pewien sposób powtarza jego wyprawy z przyjacielem – ojciec także kiedyś urządzał tajemnicze wyprawy, by „kraść konie”, czyli działać w ruchu oporu przeciwko okupującym Norwegię nazistom. Ta paralela między kradzieżą koni przez ojca i syna ma być równie przypadkowa, jak spotkanie Tronda i Larsa po latach, Petterson bowiem chciałby wymknąć się mityzacji, wobec czego próbuje przychwycić tę historię w bezpośrednim, konkretnym, plastycznym opisie. By tego dokonać, wprowadza wątki metaliterackie, ale tak, iż stanowią one oczywisty i niejako mimowolny składnik tożsamości narratora. I tak Trond tłumaczy się ze wspomnianych powtórzeń i koincydencji, wie, że dopuszczalne byłyby jeszcze u Dickensa, lecz teraz, w „świecie, który wypadł z zawiasów”, wiara w przeznaczenie kierujące losem ludzi i bohaterów literackich jest niemożliwa. Ta niezbyt oryginalna refleksja ma więc tylko wzmóc pozór naturalności snutej przez Tronda historii, pozwala ponadto zadać pytania, dzięki którym udaje się nieco otworzyć i nadwątlić zamkniętą osobowość bohatera. W „Kradnąc konie” wątek Dickensowski powraca parokrotnie, przy czym najistotniejszy dla Tronda okaże się „Dawid Copperfield”, ponieważ dzieło to zawiera pytanie, czy zawsze musimy być głównymi bohaterami powieści bądź życia. Petterson próbuje tu także wprowadzić dodatkowe ramy, przypominając Rimbauda i „portretowe” malarstwo Magritte’a. Ale kwestie tożsamości pozostają właśnie takie: ledwie napomknięte, powierzchownie zasugerowane, jakby chodziło tylko o stworzenie bardziej tajemniczej i nostalgicznej aury. Wbrew pozorom bohater traci w ten sposób indywidualność, jego los jest typowy i przewidywalny: dzieciństwo, utrata, zapomnienie i powrót do pierwszej traumy na starość.
Z drugiej strony Trond pragnie odzyskać jedność i pełnię, których doświadczał w dzieciństwie, przeprowadzka do lasu ma uwolnić go od ludzi, zdarzeń, a przede wszystkim – od przeszłości. Ostatnia rzecz, jakiej pragnie, to burzące wewnętrzny ład rozmyślania. Podejmuje pracę pamięci niechętnie, przymuszony niejako przez innych. Pierwotny cel przyjazdu do lasu to nie tyle powrót do zdarzeń z dzieciństwa, ale do pierwszych doświadczeń przyrody i pracy, dzięki którym, zanurzony całkowicie w naturze i działaniu, nie odczuwał braku ani niepokoju. Owszem, tamten świat został naznaczony przez rodzinny dramat i wojnę, ale historia nie była w stanie zburzyć wyższej harmonii ani zakłócić gruntownego spokoju ludzi żyjących w rytmie natury i ręcznej pracy. To najważniejsze wątki tej powieści, lecz, choć opisane wnikliwie i zmysłowo, przywodzą na myśl tyleż norweską wersję buddyzmu, jak chciałby autor, co tendencyjne powieści o pięknie pracy w polu (do mnie wciąż wracało widmo Orzeszkowej z „Nad Niemnem”).
Jakkolwiek dziwnie czyta się o sianokosach, rąbaniu i spławianiu drewna, jeździe na dzikim koniu czy podglądaniu ptaków, to właśnie prywatna opowieść o tych przeżyciach jest najbardziej pociągającą częścią narracji. Te młodzieńcze doświadczenia zostały pokazane jako bezpośrednie, pierwotne, upajające i tajemnicze, niemalże metafizyczne. Pozostawiły w Trondzie niezatarty ślad, lukę, którą usiłuje wypełnić sensowną i konieczną krzątaniną wokół domu – ostatniego miejsca jego życia. Związane z tym pragnienie samotności i koncentracji to nie tylko ocalający odruch powodowany starością i przeczuciem śmierci. Można potraktować tę formułę egzystencji w bardziej ogólnych kategoriach, chociażby jako propozycję rekonstrukcji podmiotu. Polegałaby ona na odcięciu od codziennego rozproszenia i innych, nawet bliskich, ludzi po to, by „w szacunku dla ciszy” „robić to, co uważa się za właściwe”, by całkowicie wypełnić czas konkretnymi czynnościami i w ten sposób sprawić, że stanie się on rzeczywiście obecny, niemalże dotykalny. Podobnie z przestrzenią: oswojenie jej, pełne włączenie się w nią, ma zapewnić ciału swobodę. Trond chce już tylko zapanować nad życiem i uczynić je całkowicie przewidywalnym. Dzięki temu, jak sądzi, może udowodnić własną siłę i wolność. Nie mamy tu jednak autentycznej mocnej subiektywności, ale egzystencję prowadzoną tak, by, zapoznawszy wewnętrzną traumę, ustanowić taką podmiotowość. Temu właśnie służy zaangażowanie Tronda we wszystko, co zewnętrze i powolne jego działaniu. Podczas pracy powiada on na przykład: „Zamykam oczy i wyobrażam sobie, jak zrobiłby to mój ojciec albo jak naprawdę to robił, jeśli to widziałem, a potem go naśladuję, dopóki nie wpadnę we właściwy rytm i nie objawi mi się sposób wykonania” i jest to zdanie znamienne dla jego światopoglądu w ogóle.
Szkoda, że w zwycięża tu ciągła myśl o ojcu i powracanie do dzieciństwa. Bardziej intrygująca byłaby opowieść o próbach przebolenia straty, także dekoracyjne podejście do wątków związanych z tożsamością, dezintegracją i scalaniem podmiotowości ujmują jej wagi. „Kradnąc konie” to przede wszystkim przewidywalna powieść o dojrzewaniu. No i jeszcze ten imperatyw Tronda: żyj tak, jakby nic się nie stało, jakby ojciec wciąż był przy tobie, jakbyś wciąż był chłopcem bezpośrednio doświadczającym świata i siebie jako jednolitej indywidualności pogodzonej z losem i otoczeniem; a więc, ogólniej: jakby nowoczesności nigdy nie było. Tak po prostu, wystarczy wyjechać do lasu i w ciszy naprawiać dom (uprawiać swój ogródek). Oczywiście, ostatecznie ucieczka okaże się niemożliwa, ale kolejna wyprawa – w przeszłość, będzie przecież dużo przyjemniejsza.
Po śmierci żony i siostry 67-letni Trond Sander wyprowadza się do lasu, by spełnić swoje marzenie o całkowitej samotności. Pragnął jej całe życie, nawet wtedy, kiedy był szczęśliwy, a, jak stwierdza, bywał taki często. Żona i siostra nazywały go żartobliwie chłopcem w złotych spodniach, chłopcem, który sięgając do kieszeni, za każdym razem wyciągał błyszczącą monetę. Był to czas zaufania do siebie, stan pozbawionego refleksji zadowolenia i wewnętrznego pogodzenia. Trond traci tę pewność wraz ze śmiercią bliskich i zbliżającą się starością; nie wie już, „jakie śmieci nosi w kieszeniach”. Przyjazd do lasu jest jednak, początkowo nieświadomym, powrotem. Nad jeziorem mieszka bowiem jeszcze jeden samotnik. Nazywa się Lars Haug, ale dopiero we śnie Trond przypomina czas i miejsce, kiedy go poznał. Było to, niezwykle dla bohaterów znaczące, lato 1948 roku. Rozpoznanie Larsa staje się impulsem do wspomnień, ot, naiwny już i wyświechtany efekt magdalenki. Narracja Tronda będzie więc przeplatać dwie czasoprzestrzenne płaszczyzny: przełomowych wakacji, które wprowadziły go w dorosłość i męskość, oraz jesieni, kiedy w domu nad jeziorem oswaja starość i wycofuje się z aktywnego życia.
Wywoływanie przeszłości przekształca się w dość banalną fabułę o inicjacji i dojrzewaniu. Trond i jego przyjaciel Jon, starszy brat Larsa, czerpią wzorce z kowbojskich powieści, a ich ulubioną zabawą jest kradzież koni. Przygodowe wyprawy chłopców przerywa rodzinny dramat. Ale Trond ma jeszcze ojca, który jest dla niego całym światem, wzorcem najwyższym, czułym prawodawcą i herosem. Tak zabsolutyzowana figura musi oczywiście pozostać bezimienna. Ojciec sprawuje pieczę nad momentami przejścia, i choć raczej nie angażuje się w nie bezpośrednio, jego wzrok cały czas towarzyszy chłopcu. Ponadto ojcowska obecność sprawia, że świat jest bezpieczny, a prawdziwe ryzyko – niemożliwe. Odgrywanie przygód, eksploracja przyrody, symulowanie działań bezprawnych, jak kradzież koni, odbywają się w gruncie rzeczy przy milczącej zgodzie ojca. Zezwolenie na nowe doświadczenia nie ma zachęcić chłopca do przekraczania granic, wydaje się raczej sprawdzianem posłuszeństwa prawu. Chłopak chętnie przystaje na te niepisane reguły, stwierdza na przykład: „pomyślałem, że to typowe dla mojego ojca – zabrać mnie tak daleko, jak tylko się da, ale żeby wciąż to miejsce nazywało się Norwegią, lecz nie zadawałem żadnych pytań, dlaczego właśnie tutaj, bo on wystawiał mnie jakby na próbę, a ja nie miałem nic przeciwko temu. Ufałem mojemu ojcu”.
Ojciec ustanowi podstawę tożsamości Tronda na całe późniejsze życie, a jego przykazanie – „sam decydujesz, kiedy ma boleć”, stanie się receptą na wszelkie życiowe trudności. Szacunek i przywiązanie do niego nie ustaną nawet wówczas, gdy ten zdradzi syna. W końcu chłopaki nie płaczą, a w powieści Pettersona twarda męskość, szorstkość i posępna powaga stają się wyznacznikami godnego postępowania. Cóż, co u Hemingwaya bywa seksowne, w norweskim lesie może okazać się przaśne. Obraz świata jest tu więc do cna patriarchalny, i jest to, niestety, patriarchat niewidzialny i bezkonfliktowy, nie ukazuje bowiem swego brutalnego oblicza, nie używa przemocy, stanowi raczej, wraz z przyrodą, składnik naturalnego i oczywistego ładu. Powieść o mężczyznach ma pewnie prawo być męska i „chłopacka”, ale odrobina intelektualnej i fabularnej komplikacji nie zaszkodziłaby jej doprawdy; cóż, kiedy autor chce, by narrator poszukiwał właśnie egzystencjalnej prostoty i ograniczał do minimum refleksję intelektualną.
Ponadto jeszcze tamtego lata Trond odkryje, że historia ojca w pewien sposób powtarza jego wyprawy z przyjacielem – ojciec także kiedyś urządzał tajemnicze wyprawy, by „kraść konie”, czyli działać w ruchu oporu przeciwko okupującym Norwegię nazistom. Ta paralela między kradzieżą koni przez ojca i syna ma być równie przypadkowa, jak spotkanie Tronda i Larsa po latach, Petterson bowiem chciałby wymknąć się mityzacji, wobec czego próbuje przychwycić tę historię w bezpośrednim, konkretnym, plastycznym opisie. By tego dokonać, wprowadza wątki metaliterackie, ale tak, iż stanowią one oczywisty i niejako mimowolny składnik tożsamości narratora. I tak Trond tłumaczy się ze wspomnianych powtórzeń i koincydencji, wie, że dopuszczalne byłyby jeszcze u Dickensa, lecz teraz, w „świecie, który wypadł z zawiasów”, wiara w przeznaczenie kierujące losem ludzi i bohaterów literackich jest niemożliwa. Ta niezbyt oryginalna refleksja ma więc tylko wzmóc pozór naturalności snutej przez Tronda historii, pozwala ponadto zadać pytania, dzięki którym udaje się nieco otworzyć i nadwątlić zamkniętą osobowość bohatera. W „Kradnąc konie” wątek Dickensowski powraca parokrotnie, przy czym najistotniejszy dla Tronda okaże się „Dawid Copperfield”, ponieważ dzieło to zawiera pytanie, czy zawsze musimy być głównymi bohaterami powieści bądź życia. Petterson próbuje tu także wprowadzić dodatkowe ramy, przypominając Rimbauda i „portretowe” malarstwo Magritte’a. Ale kwestie tożsamości pozostają właśnie takie: ledwie napomknięte, powierzchownie zasugerowane, jakby chodziło tylko o stworzenie bardziej tajemniczej i nostalgicznej aury. Wbrew pozorom bohater traci w ten sposób indywidualność, jego los jest typowy i przewidywalny: dzieciństwo, utrata, zapomnienie i powrót do pierwszej traumy na starość.
Z drugiej strony Trond pragnie odzyskać jedność i pełnię, których doświadczał w dzieciństwie, przeprowadzka do lasu ma uwolnić go od ludzi, zdarzeń, a przede wszystkim – od przeszłości. Ostatnia rzecz, jakiej pragnie, to burzące wewnętrzny ład rozmyślania. Podejmuje pracę pamięci niechętnie, przymuszony niejako przez innych. Pierwotny cel przyjazdu do lasu to nie tyle powrót do zdarzeń z dzieciństwa, ale do pierwszych doświadczeń przyrody i pracy, dzięki którym, zanurzony całkowicie w naturze i działaniu, nie odczuwał braku ani niepokoju. Owszem, tamten świat został naznaczony przez rodzinny dramat i wojnę, ale historia nie była w stanie zburzyć wyższej harmonii ani zakłócić gruntownego spokoju ludzi żyjących w rytmie natury i ręcznej pracy. To najważniejsze wątki tej powieści, lecz, choć opisane wnikliwie i zmysłowo, przywodzą na myśl tyleż norweską wersję buddyzmu, jak chciałby autor, co tendencyjne powieści o pięknie pracy w polu (do mnie wciąż wracało widmo Orzeszkowej z „Nad Niemnem”).
Jakkolwiek dziwnie czyta się o sianokosach, rąbaniu i spławianiu drewna, jeździe na dzikim koniu czy podglądaniu ptaków, to właśnie prywatna opowieść o tych przeżyciach jest najbardziej pociągającą częścią narracji. Te młodzieńcze doświadczenia zostały pokazane jako bezpośrednie, pierwotne, upajające i tajemnicze, niemalże metafizyczne. Pozostawiły w Trondzie niezatarty ślad, lukę, którą usiłuje wypełnić sensowną i konieczną krzątaniną wokół domu – ostatniego miejsca jego życia. Związane z tym pragnienie samotności i koncentracji to nie tylko ocalający odruch powodowany starością i przeczuciem śmierci. Można potraktować tę formułę egzystencji w bardziej ogólnych kategoriach, chociażby jako propozycję rekonstrukcji podmiotu. Polegałaby ona na odcięciu od codziennego rozproszenia i innych, nawet bliskich, ludzi po to, by „w szacunku dla ciszy” „robić to, co uważa się za właściwe”, by całkowicie wypełnić czas konkretnymi czynnościami i w ten sposób sprawić, że stanie się on rzeczywiście obecny, niemalże dotykalny. Podobnie z przestrzenią: oswojenie jej, pełne włączenie się w nią, ma zapewnić ciału swobodę. Trond chce już tylko zapanować nad życiem i uczynić je całkowicie przewidywalnym. Dzięki temu, jak sądzi, może udowodnić własną siłę i wolność. Nie mamy tu jednak autentycznej mocnej subiektywności, ale egzystencję prowadzoną tak, by, zapoznawszy wewnętrzną traumę, ustanowić taką podmiotowość. Temu właśnie służy zaangażowanie Tronda we wszystko, co zewnętrze i powolne jego działaniu. Podczas pracy powiada on na przykład: „Zamykam oczy i wyobrażam sobie, jak zrobiłby to mój ojciec albo jak naprawdę to robił, jeśli to widziałem, a potem go naśladuję, dopóki nie wpadnę we właściwy rytm i nie objawi mi się sposób wykonania” i jest to zdanie znamienne dla jego światopoglądu w ogóle.
Szkoda, że w zwycięża tu ciągła myśl o ojcu i powracanie do dzieciństwa. Bardziej intrygująca byłaby opowieść o próbach przebolenia straty, także dekoracyjne podejście do wątków związanych z tożsamością, dezintegracją i scalaniem podmiotowości ujmują jej wagi. „Kradnąc konie” to przede wszystkim przewidywalna powieść o dojrzewaniu. No i jeszcze ten imperatyw Tronda: żyj tak, jakby nic się nie stało, jakby ojciec wciąż był przy tobie, jakbyś wciąż był chłopcem bezpośrednio doświadczającym świata i siebie jako jednolitej indywidualności pogodzonej z losem i otoczeniem; a więc, ogólniej: jakby nowoczesności nigdy nie było. Tak po prostu, wystarczy wyjechać do lasu i w ciszy naprawiać dom (uprawiać swój ogródek). Oczywiście, ostatecznie ucieczka okaże się niemożliwa, ale kolejna wyprawa – w przeszłość, będzie przecież dużo przyjemniejsza.
Per Petterson: „Kradnąc konie”. Przeł. Iwona Zimnicka. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2008 [seria: Don Kichot i Sancho Pansa].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |