
WĘGIERSKIE MENU
A
A
A
„W dzieciństwie na Węgrzech najbardziej lubiłem zapach rozchodzący się z mieszkań koło godziny trzynastej, kiedy nakrywano do stołu. Słodka woń duszonych na smalcu warzyw, leczo, faszerowanej papryki, zapiekanki kartoflanej” – w taki oto sposób zaczyna się wyjątkowa opowieść Krzysztofa Vargi o Węgrzech, mająca być nie tylko swoistym powrotem pisarza do korzeni, ale i przewodnikiem po współczesnych ulicach Pesztu czy Budy. Czyżby, jak mawia stare porzekadło, przez żołądek do serca? Nie inaczej! „Gulasz z turula” – bo taki tytuł nosi najnowsza książka autora „Nagrobka z lastryko” – pomyślany został jako zbiór esejów oscylujących nie tylko wokół kulinarnych upodobań Madziarów, ale też naznaczonych traumatyzmem dziejów ich państwa, których odzwierciedleniem jest sztuka, literatura, architektura. W kulinarnym przewodniku Vargi jest przeto miejsce dla znajdującego się na rogu Moszkva i Dékán małego sklepu mięsnego, winiarni „Maligán” czy mieszczącej się na Kazinczy utca knajpki „Szimpla kert” lub „u Karcsiego”, w których królują zielone lamperie, stoliki jak ze szkolnej stołówki, obrusy w kratę i plastikowe kwiaty, gdzie zjeść można zupę fasolową à la Jókai, pierś indyka po kijowsku, hurkę czy smażony ser. Ale rozpisywanie się na temat madziarskich potraw i przywoływanie smaku pálinki wypełnia zaledwie cząstkę „Gulaszu z turula”: „Musiało upłynąć trochę czasu, żebym (...) pojął wreszcie, że ten świat to nie tylko leczo, faszerowana papryka, zapiekanka kartoflana, ale także frustracja, kompleksy, nieuleczalna, bolesna, pokręcona pamięć. Że to także nostalgia za czasami regenta Miklósa Horthyego i towarzysza Jánosa Kádára; grunt, żeby była jakaś nostalgia, bo to ona konstytuuje węgierskie życie”. I taki właśnie melancholijny klimat udało się Vardze uchwycić znakomicie. Miejsca, które opisuje, zdają się być poza czasem zarówno tym utraconym, jak i odzyskanym.
Wbrew pozorom „Gulasz z turula” nie jest jednak „klasycznym” powrotem do przeszłości. Dzieje się tak nie tyle dlatego, że pamięć jest zawodna, zaś sam Varga przyznaje, że wiele rzeczy (choćby ze swego dzieciństwa) pamięta poprzez zapachy. Jest tak nade wszystko dlatego, że pisarz oprowadza czytelników po współczesnych zakątkach naddunajskiego kraju, a przy tym obraz, jaki się wyłania z narracji autora „Śmiertelności”, nie przypomina – bo przypominać nie ma – nowoczesnego folderu turystycznego. Na próżno zatem szukać w najnowszej książce Vargi najpopularniejszych węgierskich kurortów, najchętniej zwiedzanych zabytków czy powszechnie znanych faktów z madziarskiej historii. Varga, idąc śladem nastawionych na tradycjonalizm knajpek i posągów mitycznego turula, pokazuje tę mniej znaną Polakom stronę Węgier, ale stronę sobie bliższą.
Obok muzeum fotografii w Kecskemét, cmentarza w Kaposvár, gdzie mieści się grób Csilli Molnár, znajdujemy zatem opis łączących patos z kiczem fresków w Segedynie na Porta Heroum. Obok peszteńskich trolejbusów i tramwajów znalazło się mauzoleum pod Mohaczem. Autor „Tequili” wiele uwagi poświęca węgierskiej kinematografii, snując refleksje na temat nakręconego na podstawie opowiadań Gyuli Krúdyego filmu „Szindbád” Zoltána Huszárika, dramatu „Portugalia” Zoltána Egressyego czy obrazu Miklósa Jancsó zatytułowanego „Hősök tere – subiektywna opowieść historyczna”. Ten ostatni stanowi swoisty kolaż starych kronik filmowych, który – pozbawiony odautorskiego komentarza – pokazuje plac Bohaterów, będący miejscem naprzemiennych węgierskich klęsk i zwycięstw, miejscem, gdzie „historia odgrywa swoje bezlitosne przedstawienie, komedia dell’arte zamienia się w teatr brutalistyczny”. Nie powinno przeto dziwić, że Varga, nie omijając tragicznych momentów dziejowych, przyrządził iście ostre potrawy, przyprawiając serwowane dania właściwym sobie humorem lub drapieżną bezkompromisowością. Źródeł owej melancholijnej natury Węgrów – którą uznać można za swoisty motor napędowy „Gulaszu z turula” – autor „Karoliny” poszukuje bowiem nade wszystko w ich narodowej historii. W konsekwencji, kolejne rozdziały omawianej tu książki zostały podane właśnie w formie specyficznego menu. Mamy tedy „Paprykarz z Kádára”, „Pieczeń z Horthyego”, „Zupę z Rákosiego”, „Pörkölt z Bulcsú i Lehela”, „Salami ze świętego Stefana”, „Leczo z Gurcsánya i Orbána”, „Smalec z Kossutha” oraz „Kotlet z Árpáda”. Upodobania kulinarne stały się pretekstem do podjęcia próby zdiagnozowania madziarskiej duszy, czerpiącej swe siły z poczucia inności i nostalgiczności. „Nostalgia jest fundamentem, na którym buduje się węgierska tożsamość. Nostalgia za czasami wielkości, choć zbyt często była to wielkość iluzoryczna. Trudno jednak na nieuleczalnym smutku za stratą zbudować tożsamość inną niż nieszczęśliwa. Węgrzy zawsze będą więc nieszczęśliwi. Będą siedzieć, zajadać pörkölt, popijać pálinką i tęsknić – jak to melancholicy, nie do końca wiedząc, za czym tak naprawdę tęsknią. Turul, który w micie przyprowadził Węgrów do ich ojczyzny, wskazując im miejsce, gdzie mają zamieszkać, skazał ich na wieczne potępienie”.
Szkicowanie mapy knajpek wartych odwiedzenia posłużyło autorowi także jako pretekst do opowiedzenia o bardziej spektakularnych porażkach militarnych Węgrów. Poczynając od przypomnienia bitwy pod Augsburgiem z 955 roku, będącej „pierwszą wspaniałą klęską” Madziarów, pisarz przywołuje cały szereg nazwisk męczenników, wśród których znalazł się choćby budapesztański nastolatek, Péter Mansfeld, biorący po upadku powstania ’56 roku udział w tworzeniu organizacji podziemnej. Przywołuje też imponującej długości listę samobójców, wśród których na plan pierwszy wysunął się autor kanonicznego dzieła z zakresu ekonomii hrabia István Séchenyi, jeden z największych pisarzy XX wieku Sándor Marái, czołowy poeta dwudziestowieczny József Attilla, największy amant powojennego kina Zoltán Latinovits, politycy László Teleki i Pál Teleki oraz rockman Jimmy Zambó. Ale czy można się dziwić takim skłonnościom, skoro najsłynniejszym madziarskim szlagierem, będącym z kolei największym „sukcesem eksportowym węgierskiej kultury”, stała się piosenka „Smutna niedziela” Rezső Seressa?
Węgierska prowincja jawi się przeto jako miejsce szczególne. Podobnie jak „Gulasz z turula”. A bo i nie będę ukrywać, że lektura najnowszej książki Vargi sprawiła mi sporą przyjemność. Mam świadomość tego, że urzeka mnie nie tyle przedmiot opisu, co sposób prowadzenia narracji – przepełniony melancholią, brakiem pośpiechu, rozleniwiony niczym po obfitym, smacznym objedzie. Istota madziarskości widziana z perspektywy Polaka, w którego żyłach płynie węgierska krew, została uchwycona – rzec by można – kompleksowo. Odpowiedź na pytanie o powody, dla których Varga zdecydował się popełnić omawiany tu zbiór esejów, jest aż nazbyt oczywista. Z jednej strony chodziło o pogłębienie wiedzy na temat naszych naddunajskich sąsiadów przy równoczesnym przypomnieniu sobie własnych korzeni. Z drugiej zaś, „Gulasz z turula” jest także próbą lepszego zrozumienia siebie oraz radzeniem sobie z tęsknotą za krajem lat dziecinnych. Niby nic nowego, a jednak owa swoista symbioza tego, co powszechne, z tym, co jednostkowe, budzi ciepłe uczucia. Nie sposób nie polubić bowiem wędrówki z Vargą śladami węgierskich knajpek – skansenów przeszłości. Cóż począć, skoro nie sposób by było nie skusić się na wysmażoną hurkę zamoczoną w musztardzie i zagryzioną marynowaną papryką popitą pálinką... Nawet jeżeli ceną za ów posiłek miałoby być zapadnięcie w refleksyjny nastrój. Od przyjemności nie ma ucieczki. Tak jak i nie można uciec z Węgier: „Mimo że są małe i od granicy północnej do południowej i od wschodniej do zachodniej łatwo przejechać w kilka godzin, to jednak każda próba ucieczki kończy się klęską”. Krzysztof Varga nie udaje, że jemu się taka ucieczka udała. I słusznie. Każda ucieczka od własnych korzeni kończy się – bo zakończyć się musi – niepowodzeniem. Udawanie, że jest inaczej, oznaczałoby oszukiwanie samego siebie, a na to autor „Nagrobka z lastryko” jest zdecydowanie za sprytny...
Wbrew pozorom „Gulasz z turula” nie jest jednak „klasycznym” powrotem do przeszłości. Dzieje się tak nie tyle dlatego, że pamięć jest zawodna, zaś sam Varga przyznaje, że wiele rzeczy (choćby ze swego dzieciństwa) pamięta poprzez zapachy. Jest tak nade wszystko dlatego, że pisarz oprowadza czytelników po współczesnych zakątkach naddunajskiego kraju, a przy tym obraz, jaki się wyłania z narracji autora „Śmiertelności”, nie przypomina – bo przypominać nie ma – nowoczesnego folderu turystycznego. Na próżno zatem szukać w najnowszej książce Vargi najpopularniejszych węgierskich kurortów, najchętniej zwiedzanych zabytków czy powszechnie znanych faktów z madziarskiej historii. Varga, idąc śladem nastawionych na tradycjonalizm knajpek i posągów mitycznego turula, pokazuje tę mniej znaną Polakom stronę Węgier, ale stronę sobie bliższą.
Obok muzeum fotografii w Kecskemét, cmentarza w Kaposvár, gdzie mieści się grób Csilli Molnár, znajdujemy zatem opis łączących patos z kiczem fresków w Segedynie na Porta Heroum. Obok peszteńskich trolejbusów i tramwajów znalazło się mauzoleum pod Mohaczem. Autor „Tequili” wiele uwagi poświęca węgierskiej kinematografii, snując refleksje na temat nakręconego na podstawie opowiadań Gyuli Krúdyego filmu „Szindbád” Zoltána Huszárika, dramatu „Portugalia” Zoltána Egressyego czy obrazu Miklósa Jancsó zatytułowanego „Hősök tere – subiektywna opowieść historyczna”. Ten ostatni stanowi swoisty kolaż starych kronik filmowych, który – pozbawiony odautorskiego komentarza – pokazuje plac Bohaterów, będący miejscem naprzemiennych węgierskich klęsk i zwycięstw, miejscem, gdzie „historia odgrywa swoje bezlitosne przedstawienie, komedia dell’arte zamienia się w teatr brutalistyczny”. Nie powinno przeto dziwić, że Varga, nie omijając tragicznych momentów dziejowych, przyrządził iście ostre potrawy, przyprawiając serwowane dania właściwym sobie humorem lub drapieżną bezkompromisowością. Źródeł owej melancholijnej natury Węgrów – którą uznać można za swoisty motor napędowy „Gulaszu z turula” – autor „Karoliny” poszukuje bowiem nade wszystko w ich narodowej historii. W konsekwencji, kolejne rozdziały omawianej tu książki zostały podane właśnie w formie specyficznego menu. Mamy tedy „Paprykarz z Kádára”, „Pieczeń z Horthyego”, „Zupę z Rákosiego”, „Pörkölt z Bulcsú i Lehela”, „Salami ze świętego Stefana”, „Leczo z Gurcsánya i Orbána”, „Smalec z Kossutha” oraz „Kotlet z Árpáda”. Upodobania kulinarne stały się pretekstem do podjęcia próby zdiagnozowania madziarskiej duszy, czerpiącej swe siły z poczucia inności i nostalgiczności. „Nostalgia jest fundamentem, na którym buduje się węgierska tożsamość. Nostalgia za czasami wielkości, choć zbyt często była to wielkość iluzoryczna. Trudno jednak na nieuleczalnym smutku za stratą zbudować tożsamość inną niż nieszczęśliwa. Węgrzy zawsze będą więc nieszczęśliwi. Będą siedzieć, zajadać pörkölt, popijać pálinką i tęsknić – jak to melancholicy, nie do końca wiedząc, za czym tak naprawdę tęsknią. Turul, który w micie przyprowadził Węgrów do ich ojczyzny, wskazując im miejsce, gdzie mają zamieszkać, skazał ich na wieczne potępienie”.
Szkicowanie mapy knajpek wartych odwiedzenia posłużyło autorowi także jako pretekst do opowiedzenia o bardziej spektakularnych porażkach militarnych Węgrów. Poczynając od przypomnienia bitwy pod Augsburgiem z 955 roku, będącej „pierwszą wspaniałą klęską” Madziarów, pisarz przywołuje cały szereg nazwisk męczenników, wśród których znalazł się choćby budapesztański nastolatek, Péter Mansfeld, biorący po upadku powstania ’56 roku udział w tworzeniu organizacji podziemnej. Przywołuje też imponującej długości listę samobójców, wśród których na plan pierwszy wysunął się autor kanonicznego dzieła z zakresu ekonomii hrabia István Séchenyi, jeden z największych pisarzy XX wieku Sándor Marái, czołowy poeta dwudziestowieczny József Attilla, największy amant powojennego kina Zoltán Latinovits, politycy László Teleki i Pál Teleki oraz rockman Jimmy Zambó. Ale czy można się dziwić takim skłonnościom, skoro najsłynniejszym madziarskim szlagierem, będącym z kolei największym „sukcesem eksportowym węgierskiej kultury”, stała się piosenka „Smutna niedziela” Rezső Seressa?
Węgierska prowincja jawi się przeto jako miejsce szczególne. Podobnie jak „Gulasz z turula”. A bo i nie będę ukrywać, że lektura najnowszej książki Vargi sprawiła mi sporą przyjemność. Mam świadomość tego, że urzeka mnie nie tyle przedmiot opisu, co sposób prowadzenia narracji – przepełniony melancholią, brakiem pośpiechu, rozleniwiony niczym po obfitym, smacznym objedzie. Istota madziarskości widziana z perspektywy Polaka, w którego żyłach płynie węgierska krew, została uchwycona – rzec by można – kompleksowo. Odpowiedź na pytanie o powody, dla których Varga zdecydował się popełnić omawiany tu zbiór esejów, jest aż nazbyt oczywista. Z jednej strony chodziło o pogłębienie wiedzy na temat naszych naddunajskich sąsiadów przy równoczesnym przypomnieniu sobie własnych korzeni. Z drugiej zaś, „Gulasz z turula” jest także próbą lepszego zrozumienia siebie oraz radzeniem sobie z tęsknotą za krajem lat dziecinnych. Niby nic nowego, a jednak owa swoista symbioza tego, co powszechne, z tym, co jednostkowe, budzi ciepłe uczucia. Nie sposób nie polubić bowiem wędrówki z Vargą śladami węgierskich knajpek – skansenów przeszłości. Cóż począć, skoro nie sposób by było nie skusić się na wysmażoną hurkę zamoczoną w musztardzie i zagryzioną marynowaną papryką popitą pálinką... Nawet jeżeli ceną za ów posiłek miałoby być zapadnięcie w refleksyjny nastrój. Od przyjemności nie ma ucieczki. Tak jak i nie można uciec z Węgier: „Mimo że są małe i od granicy północnej do południowej i od wschodniej do zachodniej łatwo przejechać w kilka godzin, to jednak każda próba ucieczki kończy się klęską”. Krzysztof Varga nie udaje, że jemu się taka ucieczka udała. I słusznie. Każda ucieczka od własnych korzeni kończy się – bo zakończyć się musi – niepowodzeniem. Udawanie, że jest inaczej, oznaczałoby oszukiwanie samego siebie, a na to autor „Nagrobka z lastryko” jest zdecydowanie za sprytny...
Krzysztof Varga: „Gulasz z turula”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2008.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |