ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 czerwca 12 (108) / 2008

Magdalena Kempna-Pieniążek,

LEKCJA ANATOMII DOKTORA HOUSE’A

A A A
Jeden z najsłynniejszych medycznych podręczników wszech czasów, „Anatomia ludzkiego ciała”, zwana także w skrócie „Anatomią Graya”, jest dziełem wielu wybitnych umysłów. Po raz pierwszy opublikowana w 1858 roku w Wielkiej Brytanii przez Henry’ego Graya, doczekała się aż trzydziestu ośmiu wznowień. Przy każdym kolejnym wydaniu grupa starannie dobranych specjalistów dokonywała rewizji zawartości podręcznika, uzupełniając go o najnowsze spostrzeżenia, zgodnie z rozwojem nauk medycznych. Przedostatnie wydanie „Anatomii ludzkiego ciała” liczyło „zaledwie” 2092 stron dużego formatu. Po stu pięćdziesięciu latach od pierwszego wydania podręcznik Graya, będący de facto już zupełnie innym podręcznikiem, uznawany jest powszechnie za klasykę w swej dziedzinie, a jego sława wykracza daleko poza medycynę. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że w 2005 roku do jego tytułu nawiązali na zasadzie gry językowej (główna bohaterka nazywa się Meredith Grey) twórcy nowego serialu o życiu lekarzy i ich pacjentów – znanej w Polsce jako „Chirurdzy” serii o nazwie „Grey’s Anatomy”.

Nie tylko jednak w tym serialu legenda zachodniej medycyny została przywołana. W jednym z ostatnich odcinków drugiej serii „Doktora House’a”, tytułowy bohater, nękany bólem nogi i problemami w zdiagnozowaniu kolejnego przypadku, leży na szpitalnej podłodze, a pod jego głową – niczym wielka i twarda poduszka – spoczywa, ukazany w dużym zbliżeniu, egzemplarz „Anatomii Graya”. Oczywiście nie należy przywiązywać do tej mało istotnej scenki zbyt wielkiej wagi. Bardzo łatwo jednak dopatrzyć się w niej znaczenia metaforycznego. Historia seriali medycznych, bo taką nazwą można chyba określić, z lekkim przymrużeniem oka rzecz jasna, ten gatunek telewizyjny, gdyby ktoś zechciał ją kiedykolwiek spisać, z pewnością też mogłaby się rozrosnąć do dwóch tysięcy stron. Doktor House nie czyta „Anatomii Graya”, traktuje ją zaledwie jako podpórkę, a jego ekscentryczne metody leczenia przyprawiłyby większość jej twórców o rozstrój nerwowy. Co nie zmienia faktu, że jako wybitny lekarz zna tę pracę doskonale. Tak samo jak twórcy serialu, którego jest bohaterem, znają „anatomię” serii medycznych i „podpierają się” ich konwencją wtedy, gdy jest to konieczne, nie zawsze jednak respektując wszystkie jej zasady.

Doktor House na dobre i na złe

Seriale medyczne cieszą się powodzeniem już od kilkudziesięciu lat. Bardziej popularne są chyba jedynie serie kryminalne. W latach sześćdziesiątych triumfy święcił „Doktor Kildare” (1961-1966) z Richardem Chamberlainem w roli tytułowej, w latach siedemdziesiątych – satyryczny i antywojenny „M. A. S. H.” (1972-1983), opowiadający o perypetiach personelu medycznego jednego ze szpitali polowych z czasów wojny koreańskiej, w latach dziewięćdziesiątych – „Ostry dyżur”. Czesi mieli swój „Szpital na peryferiach” (1977-1981), Niemcy – „Klinikę w Szwarcwaldzie” (1985-1989), a Polacy – „Doktor Ewę” (1970) i wreszcie „Na dobre i na złe” (1999-2008).

Choć popularne od kilkudziesięciu lat, seriale medyczne zaczęły wyrastać na rynku telewizyjnym jak grzyby po deszczu przede wszystkim na przełomie XX i XXI wieku. W latach dziewięćdziesiątych „Ostremu dyżurowi” sekundowały różne pomniejsze produkcje pokroju „Szpitala Dobrej Nadziei” (1994-2004). Swego typu fenomenem okazała się „Doktor Quinn” (1993-1998) – próba przeniesienia konwencji serialu medycznego w realia Dzikiego Zachodu. Pod wpływem popularności tych importowanych zza oceanu serii, pod koniec lat dziewięćdziesiątych Telewizja Polska postanowiła rozpocząć produkcję nadwiślańskiego „Ostrego dyżuru”, czyli „Na dobre i na złe”, któremu sekundowały popularne medyczne telenowele dokumentalne pokroju „Szpitala Dzieciątka Jezus” (1999). Zamiłowanie do opowieści z życia lekarzy stało się na tyle charakterystycznym wyznacznikiem kultury telewizyjnej przełomu wieków, że nawiązał do niego nawet Lars von Trier. Jego „Królestwo” (1994, 1997), opowiadające o perypetiach lekarzy, pacjentów i duchów z kopenhaskiego szpitala, to wszak postmodernistyczny wielogatunkowy pastisz, w którym serial medyczny stanowi pewnego typu bazę fabularną.

Popularność serii medycznych nie ustała bynajmniej na początku XXI wieku. Po „Ostrym dyżurze” nastał czas „Chirurgów” i „Doktora House’a”. W tym samym czasie Niemcy doczekali się własnej wersji „Ostrego dyżuru” w postaci „Kliniki Berlin Centrum” (2000-2002). Swój renesans przeżyły też dawne serie. Czesi zrealizowali w 2003 roku „Szpital na peryferiach po dwudziestu latach”, a Amerykanie nakręcili – oczywiście nie tak doskonały jak oryginał – remake „Królestwa” von Triera (2004).

Powodów popularności serii medycznych jest z pewnością wiele. Po pierwsze, stosunkowo łatwo jest w produkcjach tego typu – podobnie jak w serialach kryminalnych – uzyskać walor dramatyzmu i przykuwającego uwagę szybkiego tempa akcji. Wypadki, rozwijające się nagle choroby, nieustanny agon życia i śmierci – oto stanowiące szpitalną powszedniość sytuacje skrajne, które przy dobrym warsztacie scenopisarskim łatwo przekształcić w emocjonujące opowieści. Z kolei ból fizyczny i psychiczny, tak samo jak lęk przed utratą bliskich osób w efekcie chorób czy wypadków, to doświadczenia dobrze znane każdemu z nas. Sądzę jednak, że popularność seriali medycznych bazuje na czymś więcej niż tylko odwołanie do powszechnych doświadczeń i łatwość w konstruowaniu filmowego napięcia. Wszelkie objawy kultury masowej – odpowiednio zinterpretowane – dają nam wyobrażenie o nas samych, o tym, czego szukamy w sztuce popularnej, jakie lęki żywimy, w jaki sposób próbujemy uciec od szarej rzeczywistości, co nas fascynuje, a czego wolelibyśmy uniknąć. Co mówią nam o nas samych seriale medyczne? Czy nie wskazują przypadkiem na to, jak wielką wagę przywiązujemy współcześnie do spraw ciała? Wszak cielesność jest elementem w serialach medycznych szczególnie eksponowanym – to ona stanowi punkt wyjścia większości perypetii, rozterek emocjonalnych i etycznych. Seriale medyczne stanowią w gruncie rzeczy wielki dyskurs na temat miejsca ciała we współczesnej kulturze. Warto przyjrzeć się niektórym aspektom tego dyskursu. Przewodnikiem niech będzie w tym przypadku „Doktor House”, będący zarazem esencją, jak i zakamuflowaną polemiką z serialem medycznym.

Wojna House’a

Gregory House (Hugh Laurie) jest geniuszem, wybitnym diagnostą łączącym olbrzymią wiedzę medyczną z ponadprzeciętną inteligencją oraz fenomenalną zawodową intuicją. Bohater jest jednak także egocentrykiem, sceptykiem, cynikiem, manipulatorem, lekomanem i socjopatą. Jego najbliżsi znajomi i współpracownicy z wyrozumiałością lub irytacją mówią o nim „chłopiec w ciele dorosłego mężczyzny”, gdyż poziom jego inteligencji emocjonalnej zdaje się znacznie niższy od jego potencjału intelektualnego. Pacjenci, których House traktuje brutalnie, wychodząc z założenia, że każdy z nich jest kłamcą, nie znoszą go, krzyczą na niego, okazjonalnie okładają pięściami, a nawet strzelają do niego. Biorąc pod uwagę fakt, że protagoniści najsłynniejszych seriali medycznych – dr Ross (George Clooney) z „Ostrego dyżuru”, Meredith Grey (Ellen Pompeo) z „Chirurgów”, o Jakubie Burskim (Artur Żmijewski) z „Na dobre i na złe” nie wspominając, są świetnymi specjalistami i dobrymi, pełnymi zrozumienia i współczucia ludźmi, House’a należałoby uznać za antybohatera, czarną owcę medycznych serii. Oprócz wyjątkowo trudnego charakteru Gregory House ma jednak jeszcze jedną cechę, która wyróżnia go z tłumu serialowych lekarzy – jest kaleką. Przed kilkoma laty źle postawiona diagnoza spowodowała, że konieczne było usunięcie części mięśnia z jego nogi, w związku z czym bohater nie może się sprawnie poruszać (kuleje), a na dodatek odczuwa silne bóle, które stara się stłumić, zażywając nieustannie środki przeciwbólowe.

W nieustannie podejmowanych przez House’a próbach racjonalizacji i wyjaśniania medycznych zagadek pobrzmiewa echo jego osobistych problemów. Panowanie nad cudzym ciałem, zmuszanie go do prawidłowego funkcjonowania, stanowić ma remedium na niemożność okiełznania własnej fizyczności, powracającego wciąż bólu oraz wszelkich niedogodności wynikających z bycia kaleką. Prywatna wojna wypowiedziana przez House’a rzadkim nowotworom, podstępnym mikrobom i trudnym do wykrycia schorzeniom genetycznym jest w gruncie rzeczy próbą unieważnienia własnej fizycznej niedoskonałości. W dychotomii „ciało – umysł” House paradoksalnie obstaje przy drugim z członów. To intelekt w jego przypadku ma dominować nad cielesnymi niedoskonałościami, a kalectwo musi zejść na dalszy plan w konfrontacji z potęgą rozumu. W najbardziej wyrazisty sposób obrazuje to ostatni odcinek drugiej serii, w której House, postrzelony przez tajemniczego napastnika, zaczyna doświadczać problemów z odróżnianiem prawdy od halucynacji. Sposób, w jaki bohater próbuje wybrnąć z sytuacji, opiera się na ściśle racjonalnych przesłankach. Mówiąc najogólniej, House intelektualnie rozwiązuje problem własnych zaburzeń umysłowych. To rozum, nie ciało, jest dla niego najistotniejszy.

Od ciała jednak nie da się uciec. House udowadnia to niejednemu ze swoich pacjentów. Nic nie pozostaje poniżej zainteresowań wybitnego lekarza. Drobne kłamstwa mogą się okazać dowodem na schorzenie mózgu, niewielka nawet zmiana nastroju, wzrost odwagi lub radości stanowią czasem objawy zaburzeń hormonalnych, rzucone przypadkiem słowo może się okazać wskazówką umożliwiającą zidentyfikowanie wyjątkowo groźnej infekcji, a ukryta w szafce pod zlewem farba do włosów – sygnałem posiadania choroby wenerycznej. House wychodzi z założenia, że próbując zdiagnozować chorobę, należy zwracać uwagę nie tylko na objawy fizyczne, ale i na to, co mówią – a raczej o czym kłamią – pacjenci. W jednym z pierwszych odcinków trzeciej serii lekarz udowadnia zakochanej w nim nastolatce, że jej uczucie jest efektem toksycznego wpływu określonego gatunku grzyba. I choć brzmi to dość absurdalnie, nie można nie zauważyć, że jest to tylko skrajna manifestacja przekonania, że – chcąc nie chcąc – człowiek stanowi pewną jedność psychosomatyczną, a granice między umysłem i ciałem są płynne. Czasem po prostu ciało „myśli” i „czuje” (w sensie emocjonalnym) za nas, nawet jeśli jesteśmy przekonani, że podejmujemy określone decyzje tylko w oparciu o logiczne przesłanki. Jednak House wpada we własne sidła. Udowadniając swoim pacjentom, że nie można uwolnić się od ciała, sam nieustannie próbuje tego dokonać. Nie akceptuje na przykład wyjaśnień swojego jedynego przyjaciela, doktora Wilsona (Robert Sean Leonard), zwracającego mu uwagę na fakt, że bóle w jego nodze uzależnione są przynajmniej częściowo od stanów emocjonalnych. House, choć bardzo się stara, nie może unieważnić, odsunąć na dalszy plan swego kalectwa. Doznawany przez niego ból wpływa na jego decyzje, nawet jeśli nie osłabia jego intelektu.

Detektyw House

Seriale medyczne – i „Doktor House” nie jest tu wyjątkiem – uświadamiają nam, jak istotna jest dla nas współcześnie cielesność. W dobie fascynacji ezoteryką i ruchem New Age, jak się okazuje, sprawy ducha nie są wcale istotniejsze od spraw fizyczności. Ciało niepokoi nas. Z jednej strony hołubimy je, dbamy o nie, posługujemy się wypracowaną przez wieki wiedzą medyczną (2092 strony „Anatomii Graya”!) oraz najnowszą technologią, by zapewnić mu najlepszą opiekę i funkcjonowanie. Z drugiej strony, ciało jest dla nas nieustannie źródłem lęków i niepewności, w istocie rzeczy nie ufamy mu, bo nie wiemy, co w nim naprawdę tkwi. 2092 strony „Anatomii Graya” nie wystarczają, by wyleczyć chorą nogę House’a.

Bohatera serialu, który jest wybitnym diagnostą traktującym swój zawód sportowo, nudzą „zwykłe” infekcje, „charakterystyczne” objawy i „typowe” nowotwory. Przypadki, którymi postanawia się zająć, są bez wyjątku szczególne – takie, z jakimi inni lekarze nie potrafili sobie poradzić. House leczy swoich pacjentów tak, jakby rozwiązywał zagadkę kryminalną. Szuka śladów, poszlak, dowodów winy. Z góry zakłada, że każdy chory ma coś do ukrycia, więc woli z nimi nie rozmawiać, potrzebne informacje zdobywając przy pomocy swoich młodych współpracowników, którym każe rewidować mieszkania pacjentów. Twórcy serialu najwyraźniej postanowili zaadaptować na użytek „Doktora House’a” pewne strategie charakterystyczne dla serii kryminalnych, zwłaszcza tych spod znaku „Kryminalnych Zagadek Las Vegas / Miami/ Nowego Jorku”. Są tu i niespodziewane zwroty akcji i drobiazgowe, tyle że medyczne, „śledztwo”, są ukryte prawdy i „małe zbrodnie małżeńskie”, są poszlaki i dowody winy wskazujące na któregoś z podejrzanych (nowotwór, bakterię lub określone schorzenie), jest wreszcie specyficzna estetyka – „podrasowane” komputerowo zdjęcia oraz multimedialne wizualizacje procesów zachodzących w ludzkim ciele podczas ataków choroby, zadawania ran itd. Zarówno w tym, jak i w oryginalnej postaci pierwszoplanowej, skupiają się cechy, które stanowią o popularności serialu.

W tym miejscu jednak istotne jest co innego: fakt, że o cielesności mówi się w „Doktorze Housie” jak o zagadce podobnej do tych, które znamy z seriali kryminalnych. W każdym niemal odcinku ciało jest tu jednym z głównych bohaterów. To ono jest w istocie rzeczy najbardziej tajemnicze, to jego nieracjonalność House i jego współpracownicy próbują okiełznać, wyjaśnić i opanować za pomocą dostępnych im środków. W tym „kryminologicznym” podejściu do zagadnień ludzkiej fizyczności kryje się coś z atawistycznego stosunku do ciała, które staje się „głównym podejrzanym”, obiektem nadzoru, prewencji i represji. Seriale takie jak „Doktor House” pokazują, że w gruncie rzeczy potrafimy nienawidzić własnej cielesności, którą tak przecież hołubimy i eksponujemy. Nienawidzimy ciała, które jest chore, niefunkcjonalne, niewygodne, niepoddające się naszym racjonalizującym wpływom. Traktujemy takie ciało jako przestępcę, którego należy odizolować i w miarę możliwości „resocjalizować”.

Anatomia House’a

Twórcy i kontynuatorom „Anatomii Graya” przyświecał zasadniczo jeden cel: opisać funkcjonowanie ludzkiego ciała w jak najdokładniejszy sposób, po to, by kolejne pokolenia czytelników mogły zrozumieć jego specyficzny język. „Anatomia House’a”, jeśli w ogóle można o czymś takim mówić, nie posiada takich uniwersalistycznych dążeń. Co nie zmienia faktu, że dostarcza wielu interesujących tropów do dyskusji o relacjach między ciałem, duszą i umysłem. W porównaniu z przesłodzonymi „Chirurgami” czy nawet „Ostrym dyżurem”, „Doktor House” przynosi znacznie bardziej skomplikowaną wizję wyżej wspomnianych relacji. Szpital jest tu miejscem nieustannych agonów nie tylko natury medycznej. Wszystkie one są doskonałą ilustracją całego szeregu obwarowań, jakie współczesna kultura nakłada na problemy cielesności.

Jak się okazuje, nie wystarczy chorego ciała wyleczyć i usprawnić jego działania – czasem należy zapytać o to, czy w ogóle wolno w chore ciało ingerować. Raz po raz w „Doktorze Housie” pojawiają się refleksje natury etycznej. Ich rzeczniczką jest zwykle młoda współpracownica House’a, doktor Cameron (Jennifer Morrison), której instynkt moralny niejednokrotnie ściera się z cynizmem i brutalnością jej szefa. Cameron nieustannie podaje w wątpliwość zabiegi House’a, zwłaszcza jego tendencję do manipulowania i okłamywania pacjentów lub ich rodzin, nie zawsze do końca świadomych zagrożeń wynikających z określonych form leczenia. W efekcie jednym z leitmotivów serialu jest pytanie o to, jak daleko można się posunąć w dążeniu do uleczeniu chorego ciała. Czy można leczyć kogoś, kto pragnie śmierci? Czy można okłamywać pacjentów dla ich dobra? Czy wreszcie na pierwszym miejscu należy stawiać życie (czyli ciało) czy wolną wolę (umysł) człowieka? „Doktor House” przynosi wiele materiału do refleksji nad czymś, co chyba można nazwać etyką ciała albo etyką podejścia do cielesności. Tym samym ujawnia olbrzymią niepewność, jaką człowiek współczesny odczuwa w moralnej relacji do własnego ciała. Zupełnie tak, jakbyśmy tracili orientację: nie jesteśmy pewni, jakie miejsce powinno zajmować ciało w ogólnej hierarchii wartości, czy powinniśmy chronić je bez względu na wszystko, czy też pozostawić je samemu sobie wtedy, gdy wymaga tego (moralna, duchowa) sytuacja?

Ciało jednak uwikłane jest nie tylko w medyczne i etyczne problemy. Równie istotne wydają się aspekty prawno-finansowe. Każdy zabieg i badanie, jakiemu poddawani są pacjenci, ma przecież swoją wymierną wartość. House nieustannie prowadzi wojnę podjazdową z dyrektorką szpitala, doktor Cuddy (Lisa Edelstein), która troszczy się o to, by ciała leczone w powierzonej jej opiece instytucji były traktowane zgodnie z prawem. Każdy proces o uchybienia w sztuce lekarskiej wiąże się przecież z wielotysięcznymi odszkodowaniami. Jak się okazuje, kruche i wymagające opieki ciało ma też wartość stricte finansową. Obwarowane jest przy tym gigantyczną liczbą przepisów prawnych, które określają dokładnie, jakie ciała, w jakim czasie i w jaki sposób można poddać określonym procedurom. W jednym z odcinków drugiej serii House walczy o przeszczep serca dla jednego ze swoich pacjentów. Jego prośba zostaje jednak odrzucona w związku z zaawansowanym wiekiem i złym stanem zdrowia mężczyzny. Wówczas bohater obchodzi przepisy prawne i przeszczepia pacjentowi organ ofiary wypadku, również niepozostającej w najlepszym zdrowiu. W innym epizodzie House staje przed inspektorem, który rozlicza go z nieścisłości prawnych i finansowych pojawiających się w diagnozowanych przez niego przypadkach. Bohaterowi udaje się uniknąć kar i grzywien tylko dzięki pomocy wybitnej prawniczki, swojej byłej ukochanej, Stacy (Sela Ward). Traktowanie ciała jako obiektu intelektualnych rozgrywek, jakie praktykuje House w swojej pracy, zderza się więc nieustannie z przestrzeniami, w których cielesność staje się w zasadzie podmiotem różnego typu relacji etycznych, prawnych, a nawet ekonomicznych. I ponownie należy zauważyć, że niezwykle trafny to komentarz do współczesnej kultury, w której deprecjonuje się ciało słabe i chore, równocześnie obwarowując je przepisami i normami mającymi na celu jego ochronę.

Wspomniałam, że „Doktor House” stanowi zarówno esencję, jak i polemikę z ideą serialu medycznego. Z jednej strony jest w nim bowiem to, co w każdej szanującej się serii medycznej: wartka akcja, grupa charakterystycznych postaci, budzące zainteresowanie perypetie, dobre aktorstwo, ładne zdjęcia, powtarzalne, ale sprawnie skrojone scenariusze kolejnych odcinków. Z drugiej jednak strony, metaforycznie rzecz ujmując, podręcznik pt. „Anatomia serialu medycznego”, choć doskonale twórcom „Doktora House’a” znany, został przez nich zamknięty z głośnym trzaskiem okładek. Gregory House jest przeciwieństwem bohaterów większości serii medycznych. Również powszechność poruszanych problemów przestaje tu funkcjonować (a raczej funkcjonuje na innych zasadach) – bohaterowie serialu spotykają się przecież z przypadkami niezwykle rzadkich i nietypowych chorób, z którymi większość z nas – na szczęście – z pewnością nigdy nie miała i nie będzie mieć do czynienia. Także przesunięcie akcentu z walorów emocjonalnych na akcję i rozwiązywanie zagadki medycznej jest cechą charakterystyczną serii. Przede wszystkim zaś umiejętnie sygnalizowane problemy etyczne i egzystencjalne stanowią o wartości tego serialu.

„Panowie człowiek ten / (…) Uprzejmie / Poda wam / Świecenie swego wnętrza” – pisał Stanisław Grochowiak w swojej „Lekcji anatomii (Rembrandta)” – wierszu inspirowanym słynnym obrazem „Lekcja anatomii doktora Tulpa”. Gdzie kończy się ciało, a zaczyna dusza? Bohaterowie liryczny wiersza Grochowiaka, wychodząc od badania ciała zmarłego, próbują dotrzeć do jego istoty, „wewnętrznego światła”, prawdy o człowieczeństwie. W przejściu od ciała fizycznego do ciała znaczącego sztuka pełni doniosłą rolę. To ona próbuje „łagodnie zsupłać maskę” i „nawinąć siatkę krzywd oblekającą nawet stopy”. Ciało i dusza są bowiem nierozłączne, choć posługują się innymi językami. I być może sztuka – nie tylko ta wysoka – potrafi w tym dialogu pełnić rolę najlepszego tłumacza, przekładając to, co cielesne, na język duszy i – kiedy zajdzie taka potrzeba – mówiąc o duszy w kategoriach ciała.
„Dr House” („House, M.D.”). Reż.: Bryan Singer, Greg Yaitanes. Scen.: Joel Anderson Thompson, Sara B. Cooper. Obsada: Hugh Laurie, Lisa Edelstein, Jennifer Morrison, Omar Epps, Jesse Spencer. Gatunek: serial. USA 2004-2008.