LEGENDA W STREFIE CIENIA
A
A
A
W podcieniach katowickiego GCK wystąpił legendarny Oregon – zespół, który dał impuls do tworzenia akustycznej muzyki improwizowanej, a swoim długoletnim trwaniem przerzucił pomost pomiędzy dawnymi hipisami, a aktualnymi wyznawcami New Age. Grupa miała szansę stać się czymś na kształt muzycznego drogowskazu dla słuchaczy zagubionych w świecie elektryczności. Tak się nie stało. Z czasem sitar zastąpiono „klawiszem”, a tablę rozbudowanym zestawem perkusyjnym. Tylko Ralph Towner, Paul McCandles i Glen Moore wydają się wciąż tacy sami.
Zespół powstał w 1970 roku z inicjatywy kontrabasisty Glena Moora i gitarzysty, pianisty Ralpha Townera. Budowanie legendy zaczęło się w momencie uzupełnienia składu o saksofonistę Paula McCandlessa, a zwłaszcza charyzmatycznego, grającego na sitarze i instrumentach perkusyjnych, Colina Walcotta. Zaczęły się pojawiać świetne nagrania. Płyty „Music of Another Prezent Era” (1972), „Distant Hills” (1973) i „Winter Light” (1974) przyniosły nową muzykę akustyczną. Równie znakomite były płyty późniejsze, takie jak, nagrana ze Zbigniewem Seifertem, „Violin” (1978), czy „Moon and Mind” (1979). W latach 80. muzycy ukryli się w prestiżowym wydawnictwie ECM, gdzie zrealizowali świetny tryptyk płytowy („Oregon”; „Crossing”; „Ecotopia”). Zmiany zaczęły zachodzić dopiero później, pod koniec dekady lat 80. Okres działalności z Trilokiem Gurtu był jawną kolaboracją z „atrakcyjnymi” brzmieniami.
Oczywiste jest, że muzyka musi się zmieniać; a artyści muszą dojrzewać. Istnieje powiedzenie, że wino czym jest starsze, tym lepsze. Jednak opinia ta tylko w połowie jest prawdziwa. Nie każde wino potrzebuje beczki. Nie każde wino potrzebuje piwnicy. Są takie, które najlepiej smakują w drugim/ trzecim roku swego żywota. Smak (słuch?!) muzyki Oregonu najlepsze lata ma poza sobą. Lata muzyki najwyższej próby minęły. Szczep dający czysty dźwięk, znany tylko w jednej winnicy, połączono ze szczepami popularnymi. Ale porzucę już winną metaforę. W ten sposób niczyjej… winy, nie udowodnię. Obecna prezentacja sceniczna nie jest już misterium. Koncert zespołu bliższy jest piknikowi. Dawne, akustyczne utwory, mają nadal nieprzemijający blask, ale muzycy, pragnąc uatrakcyjnić swój występ, przetykają go jazzowym „nie wiadomo czym”. Bo jak inaczej nazwać dźwiękowe zbitki nie mające szans stać się muzyką. Tematy, będące ledwie wprawkami dla młodych instrumentalistów, zdominowały jazz środka od lat 80. do dziś. Przedstawiona w Katowicach kompozycja, zapowiedziana jako nagrodzona, czy też pretendująca do nagrody Grammy, okazała się pozbawionym czułości dźwiękozlepem. Za sprawą obecnego perkusisty grupy, Marka Walkera, muzyka Oregonu jest takimi utworkami przepełniona. Dziś, nawet niegdysiejsi mistrzowie operowania ciszą i nastrojem, boją się chwil zadumy. Koncert zaprezentował dwa oblicza grupy: dawne i to późniejsze, kiedy ideały zaczęto wyprzedawać. Oregon okazał się dwugłowym smokiem, ale na szczęście nie zieje ogniem.
Zespół powstał w 1970 roku z inicjatywy kontrabasisty Glena Moora i gitarzysty, pianisty Ralpha Townera. Budowanie legendy zaczęło się w momencie uzupełnienia składu o saksofonistę Paula McCandlessa, a zwłaszcza charyzmatycznego, grającego na sitarze i instrumentach perkusyjnych, Colina Walcotta. Zaczęły się pojawiać świetne nagrania. Płyty „Music of Another Prezent Era” (1972), „Distant Hills” (1973) i „Winter Light” (1974) przyniosły nową muzykę akustyczną. Równie znakomite były płyty późniejsze, takie jak, nagrana ze Zbigniewem Seifertem, „Violin” (1978), czy „Moon and Mind” (1979). W latach 80. muzycy ukryli się w prestiżowym wydawnictwie ECM, gdzie zrealizowali świetny tryptyk płytowy („Oregon”; „Crossing”; „Ecotopia”). Zmiany zaczęły zachodzić dopiero później, pod koniec dekady lat 80. Okres działalności z Trilokiem Gurtu był jawną kolaboracją z „atrakcyjnymi” brzmieniami.
Oczywiste jest, że muzyka musi się zmieniać; a artyści muszą dojrzewać. Istnieje powiedzenie, że wino czym jest starsze, tym lepsze. Jednak opinia ta tylko w połowie jest prawdziwa. Nie każde wino potrzebuje beczki. Nie każde wino potrzebuje piwnicy. Są takie, które najlepiej smakują w drugim/ trzecim roku swego żywota. Smak (słuch?!) muzyki Oregonu najlepsze lata ma poza sobą. Lata muzyki najwyższej próby minęły. Szczep dający czysty dźwięk, znany tylko w jednej winnicy, połączono ze szczepami popularnymi. Ale porzucę już winną metaforę. W ten sposób niczyjej… winy, nie udowodnię. Obecna prezentacja sceniczna nie jest już misterium. Koncert zespołu bliższy jest piknikowi. Dawne, akustyczne utwory, mają nadal nieprzemijający blask, ale muzycy, pragnąc uatrakcyjnić swój występ, przetykają go jazzowym „nie wiadomo czym”. Bo jak inaczej nazwać dźwiękowe zbitki nie mające szans stać się muzyką. Tematy, będące ledwie wprawkami dla młodych instrumentalistów, zdominowały jazz środka od lat 80. do dziś. Przedstawiona w Katowicach kompozycja, zapowiedziana jako nagrodzona, czy też pretendująca do nagrody Grammy, okazała się pozbawionym czułości dźwiękozlepem. Za sprawą obecnego perkusisty grupy, Marka Walkera, muzyka Oregonu jest takimi utworkami przepełniona. Dziś, nawet niegdysiejsi mistrzowie operowania ciszą i nastrojem, boją się chwil zadumy. Koncert zaprezentował dwa oblicza grupy: dawne i to późniejsze, kiedy ideały zaczęto wyprzedawać. Oregon okazał się dwugłowym smokiem, ale na szczęście nie zieje ogniem.
Koncert Oregonu, Letni Ogród Teatralny. Górnośląskie Centrum Kultury w Katowicach, 20 lipca 2008.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |