PĘKNIĘCIE
A
A
A
Na wernisażu wystawy Łukasz Jastrubczak wypuścił w niebo balony, do których przyczepiony był napis „The End”, wykonany z tektury, zgodnie ze strategią niedbałości i krótkotrwałości cechującej wszystkie realizacje artysty. Zebrani goście zostali zostawieni sami sobie. Z mikroskopijnej wielkości mapkami wyruszyli na poszukiwania rozproszonej po mieście sztuki. Bez przewodnika skazani byli na poczucie zagubienia, coś naprężało się, trzeszczało i przelewało. W porównaniu z zeszłoroczną edycją, wystawa towarzysząca tegorocznemu Off Festiwalowi wydaje się bardziej dopracowana, wielowątkowa, a przy tym mocno spojona skradzionym z dorobku zespołu Joy Division, złowieszczym tytułem „Something Must Break”.
Czterodniowe zmagania z bezruchem śląskiego miasta, nadpisywanie go poprzez ukryte w kilku punktach instalacje dźwiękowe, zmuszało widza do poszukiwań. Powtarzane niczym plotki opowieści o pracach, których odnalezienie wymagało iście traperskich zdolności, nadawało wystawie charakter pnącza, które rozrastając się na sobie tylko znanych zasadach, oplata miasto falami dźwięków. Prace kilkunastu artystów zostały wtopione w zapuszczone podwórza, opustoszałe kamienice, zapominane zaułki, ściany z odpadającym tynkiem. Sztuka uwięziona przez silnie nacechowane własnymi opowieściami miejsca jest słyszalna na innych falach. Jak całe miasto, prace są obowiązkowo nostalgiczne, nieco widmowe poprzez samo rozmieszczenie w zatęchłych, obłażących z farby pomieszczeniach, które potęgują ich niepokojący charakter.
Abstrahując od błądzenia z mapką, roztaczającą przed zwiedzającymi kilka prowadzonych równolegle szlaków, prace zebrane na wystawie „Something Must Break” można podzielić na dwie grupy. Pierwsza z nich to wideo i instalacje dźwiękowe, hipnotyzujące widza na nieznanych, podprogowych niemal zasadach, chwytające spojrzenie w pułapkę powtórzeń i wizualnych ciągów. Widzowie wpatrują się w projekcje jak w ekran, po którym płyną napisy końcowe. Treść, jak w teledyskach, schodzi na drugi plan, stając się jedynie ilustracją dźwięków, których synestetyczne zaklinanie w kształty i barwy kusi, by oglądać je bez końca. Narkotycznym niemal odlotem skutkować mogła zapętlona muzyka i rozedrgane kadry we wczesnym filmie Wilhelma Sasnala, przedstawiającym przedmieścia Tarnowa rejestrowane zza szyby akwarium, do którego artysta wpuścił czarny atrament. Abstrakcyjne formy, jakie przyjmuje opadająca na dno ciecz, zasnuwały kadr czarnym deszczem, którego spowolniony rytm odbiegał od towarzyszących mu dźwięków.
Ania Molska, z pracowni Grzegorza Kowalskiego, opętana muzyką Cocorosie nuciła słowa jednej z ich piosenek pt. „Jesus Loves Me”, wprowadzając się w trans, z którego nie potrafiła wydostać się zarówno ona sama, jak i urzeczeni widzowie wpatrzeni w zniekształconą odbiciem w szybie twarz artystki. Egzorcyzmy wpasowywały się nie tylko w nastrój dawno opustoszałych labiryntów mieszkań, zatęchłych zapachów, śladów rozpadu. Organizatorzy zaadaptowali na potrzeby wystawy również kantynę marynarzy śródlądowych, nad której wejściem zawisł napis: „Nie tylko dobro pochodzi z góry”. Tam też można było śledzić prowadzone równoległe narracje: wizualną Huberta Czerepoka i dźwiękową Pawła Kulczyńskiego (na podstawie oryginalnych nagrań archiwalnych), dla której punktem wyjścia była historia opętania niemieckiej dziewczyny – Anneliese Michel.
„Something Must Break” sięga po pokłady widmowego: bezgłośnego, niewidzialnego, ale przeczuwanego, dźwięków wydobywających się znikąd. Szwedzki kompozytor i pisarz, Erich Bunger, przekształcając muzykę z fonoautogarfu, odtwarzał na dziedzińcu jednej z kamienic ludową kołysankę z dziewiętnastego wieku, śpiewaną przez małą dziewczynkę. Surrealistyczne podwórze z dziwaczną, nieczynną już fontanną z ciężkimi, manierystycznymi z ducha, kamiennymi obramieniami stało się tłem dla szmerów piosenki. Paraliżujące dźwięki kołysały odbiorców zwielokrotnione architekturą samego miejsca: zwykle cichego, wilgotnego, zacienionego. Wrażenie filmowości, odtwarzania sceny z horroru, zaburzeń między śnieniem a realnym, potęgowała obecność fontanny, zdawałoby się absurdalnej w centrum przemysłowego miasta. Jej monumentalne kształty sugerowały miejsce przejścia do innego świata, do którego dźwięki kołysanki miały być zaproszeniem, pożegnaniem przed podróżą w nieznane.
Druga grupa realizacji równoważy mroczne prace działające na zasadzie drażnienia najbardziej pierwotnych instynktów, nie podających się procesom racjonalizacji. Można je określić jako lżejsze, wpasowane w nastrój sierpniowych, muzycznych wieczorów. Anna Julie Raccoursier wyciszyła głos z zawodów w air guitar polegających na ekspresyjnym graniu na niewidzialnych gitarach. Widz miał okazję przyglądać się karykaturalnym gestom i pozom przybieranym przez wczuwających się w gitarowe solówki mężczyzn. Adam Witkowski wyrył na boazerii jednej ze ścian tytuł wystawy i dołączył do tego dźwięki zaczerpnięte z filmów opowiadających o różnego rodzaju wybuchach, katastrofach, zagładach. Druga praca jego autorstwa to pokój, którego podłoga została w całości wyłożona świeżą trawą, którą uzupełniły polaroidy z widokami soczyście zielonych łąk. Spontaniczność polaroidów objawiła się również w negatywach ze scenami z narkotyczno-seksualnej orgii, znalezionych na jednym z nowojorskich śmietników przez osiemdziesiędzioletniego fotografa Jerzego Lewczyńskiego, zgodnie z praktykowaną przez niego strategią archeologii fotografii. Do mocnych punktów wystawy należały też gabloty Pawła Książka „De Dtijl Versus Black Metal”, w których artysta zestawił idealny ład mebli i projektów de Stilu ze zdjęciami wokalistów grup metalowych, wygrywając zupełnie nieoczekiwane konteksty: pierwotnej siły, fascynacji energią emanującą z fotografii przynależnych zupełnie różnym trendom.
Najsłabszym ogniwem wystawy okazały się, podobnie jak w zeszłym roku, murale (autorstwa islandzkiej artystki Erli S. Haraldsdottir i Wilhelma Sasnala), które wykwitły na ścianach kamienic niczym pleśnie: szare i nieme. Odejście od refleksji teoretycznych na rzecz sztuki absorbowanej łatwo i bezboleśnie, będącej niejako przekąską przy głównym daniu, jakim były koncerty festiwalowe, stało się receptą na sukces przedsięwzięcia, kolejnym pęknięciem w murach getta galeryjnej sterylności. Bezbolesne rozszerzanie grona odbiorców na zasadzie gry ze sztuką hermetycznie zakonserwowaną i dekodowaną jedynie przy użyciu ostrych, specjalistycznych narzędzi zdawało się być konieczne przy zakładanej grupie odbiorców. Zazębianie się dźwięków, obrazów i rytmów miasta stworzyło przestrzeń komunikacji, z której każdy z widzów, bez względu na przygotowanie, mógł wyjąć to, na co był gotowy.
Czterodniowe zmagania z bezruchem śląskiego miasta, nadpisywanie go poprzez ukryte w kilku punktach instalacje dźwiękowe, zmuszało widza do poszukiwań. Powtarzane niczym plotki opowieści o pracach, których odnalezienie wymagało iście traperskich zdolności, nadawało wystawie charakter pnącza, które rozrastając się na sobie tylko znanych zasadach, oplata miasto falami dźwięków. Prace kilkunastu artystów zostały wtopione w zapuszczone podwórza, opustoszałe kamienice, zapominane zaułki, ściany z odpadającym tynkiem. Sztuka uwięziona przez silnie nacechowane własnymi opowieściami miejsca jest słyszalna na innych falach. Jak całe miasto, prace są obowiązkowo nostalgiczne, nieco widmowe poprzez samo rozmieszczenie w zatęchłych, obłażących z farby pomieszczeniach, które potęgują ich niepokojący charakter.
Abstrahując od błądzenia z mapką, roztaczającą przed zwiedzającymi kilka prowadzonych równolegle szlaków, prace zebrane na wystawie „Something Must Break” można podzielić na dwie grupy. Pierwsza z nich to wideo i instalacje dźwiękowe, hipnotyzujące widza na nieznanych, podprogowych niemal zasadach, chwytające spojrzenie w pułapkę powtórzeń i wizualnych ciągów. Widzowie wpatrują się w projekcje jak w ekran, po którym płyną napisy końcowe. Treść, jak w teledyskach, schodzi na drugi plan, stając się jedynie ilustracją dźwięków, których synestetyczne zaklinanie w kształty i barwy kusi, by oglądać je bez końca. Narkotycznym niemal odlotem skutkować mogła zapętlona muzyka i rozedrgane kadry we wczesnym filmie Wilhelma Sasnala, przedstawiającym przedmieścia Tarnowa rejestrowane zza szyby akwarium, do którego artysta wpuścił czarny atrament. Abstrakcyjne formy, jakie przyjmuje opadająca na dno ciecz, zasnuwały kadr czarnym deszczem, którego spowolniony rytm odbiegał od towarzyszących mu dźwięków.
Ania Molska, z pracowni Grzegorza Kowalskiego, opętana muzyką Cocorosie nuciła słowa jednej z ich piosenek pt. „Jesus Loves Me”, wprowadzając się w trans, z którego nie potrafiła wydostać się zarówno ona sama, jak i urzeczeni widzowie wpatrzeni w zniekształconą odbiciem w szybie twarz artystki. Egzorcyzmy wpasowywały się nie tylko w nastrój dawno opustoszałych labiryntów mieszkań, zatęchłych zapachów, śladów rozpadu. Organizatorzy zaadaptowali na potrzeby wystawy również kantynę marynarzy śródlądowych, nad której wejściem zawisł napis: „Nie tylko dobro pochodzi z góry”. Tam też można było śledzić prowadzone równoległe narracje: wizualną Huberta Czerepoka i dźwiękową Pawła Kulczyńskiego (na podstawie oryginalnych nagrań archiwalnych), dla której punktem wyjścia była historia opętania niemieckiej dziewczyny – Anneliese Michel.
„Something Must Break” sięga po pokłady widmowego: bezgłośnego, niewidzialnego, ale przeczuwanego, dźwięków wydobywających się znikąd. Szwedzki kompozytor i pisarz, Erich Bunger, przekształcając muzykę z fonoautogarfu, odtwarzał na dziedzińcu jednej z kamienic ludową kołysankę z dziewiętnastego wieku, śpiewaną przez małą dziewczynkę. Surrealistyczne podwórze z dziwaczną, nieczynną już fontanną z ciężkimi, manierystycznymi z ducha, kamiennymi obramieniami stało się tłem dla szmerów piosenki. Paraliżujące dźwięki kołysały odbiorców zwielokrotnione architekturą samego miejsca: zwykle cichego, wilgotnego, zacienionego. Wrażenie filmowości, odtwarzania sceny z horroru, zaburzeń między śnieniem a realnym, potęgowała obecność fontanny, zdawałoby się absurdalnej w centrum przemysłowego miasta. Jej monumentalne kształty sugerowały miejsce przejścia do innego świata, do którego dźwięki kołysanki miały być zaproszeniem, pożegnaniem przed podróżą w nieznane.
Druga grupa realizacji równoważy mroczne prace działające na zasadzie drażnienia najbardziej pierwotnych instynktów, nie podających się procesom racjonalizacji. Można je określić jako lżejsze, wpasowane w nastrój sierpniowych, muzycznych wieczorów. Anna Julie Raccoursier wyciszyła głos z zawodów w air guitar polegających na ekspresyjnym graniu na niewidzialnych gitarach. Widz miał okazję przyglądać się karykaturalnym gestom i pozom przybieranym przez wczuwających się w gitarowe solówki mężczyzn. Adam Witkowski wyrył na boazerii jednej ze ścian tytuł wystawy i dołączył do tego dźwięki zaczerpnięte z filmów opowiadających o różnego rodzaju wybuchach, katastrofach, zagładach. Druga praca jego autorstwa to pokój, którego podłoga została w całości wyłożona świeżą trawą, którą uzupełniły polaroidy z widokami soczyście zielonych łąk. Spontaniczność polaroidów objawiła się również w negatywach ze scenami z narkotyczno-seksualnej orgii, znalezionych na jednym z nowojorskich śmietników przez osiemdziesiędzioletniego fotografa Jerzego Lewczyńskiego, zgodnie z praktykowaną przez niego strategią archeologii fotografii. Do mocnych punktów wystawy należały też gabloty Pawła Książka „De Dtijl Versus Black Metal”, w których artysta zestawił idealny ład mebli i projektów de Stilu ze zdjęciami wokalistów grup metalowych, wygrywając zupełnie nieoczekiwane konteksty: pierwotnej siły, fascynacji energią emanującą z fotografii przynależnych zupełnie różnym trendom.
Najsłabszym ogniwem wystawy okazały się, podobnie jak w zeszłym roku, murale (autorstwa islandzkiej artystki Erli S. Haraldsdottir i Wilhelma Sasnala), które wykwitły na ścianach kamienic niczym pleśnie: szare i nieme. Odejście od refleksji teoretycznych na rzecz sztuki absorbowanej łatwo i bezboleśnie, będącej niejako przekąską przy głównym daniu, jakim były koncerty festiwalowe, stało się receptą na sukces przedsięwzięcia, kolejnym pęknięciem w murach getta galeryjnej sterylności. Bezbolesne rozszerzanie grona odbiorców na zasadzie gry ze sztuką hermetycznie zakonserwowaną i dekodowaną jedynie przy użyciu ostrych, specjalistycznych narzędzi zdawało się być konieczne przy zakładanej grupie odbiorców. Zazębianie się dźwięków, obrazów i rytmów miasta stworzyło przestrzeń komunikacji, z której każdy z widzów, bez względu na przygotowanie, mógł wyjąć to, na co był gotowy.
„Something Must Break” wystawa towarzysząca Off Festiwalowi, Mysłowice 7 – 10 sierpnia 2008.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |